Jak podała codzienna prasa, pewna mieszkanka Białegostoku wygrała międzynarodowe zawody w krzyku
W miejscowości Gołdap wydała z siebie dźwięk straszny, o natężeniu 131,8 decybela. To hałas o jedną trzecią większy od tego, jaki wydaje młot pneumatyczny, i niewiele mniejszy od hałasu startującego samolotu (o tak słabych szmerach, jak dźwięk domowej wiertarki czy klaksonu, nie wspomnę).
Można sobie wyobrazić, że w ościennej kaliningradzkiej obłasti powylatywały szyby z okien, a okolicznym krowom mleko zsiadło się w wymionach. Wyczyn był tym bardziej godny odnotowania, że nasza krzykaczka, a może raczej krzykarka pokonała nawet Japończyków, którzy we wrzasku mają długie tradycje sięgające samurajów.
Nazwiska zwyciężczyni gazety nie podały - być może dlatego, by nie płoszyć sąsiadów lub potencjalnych kandydatów na mężów czy zięciów. Któż z państwa reflektowałby na taką teściową? Ponieważ jednak sukces nie bierze się z niczego, zacząłem się zastanawiać, jak musiał wyglądać (czy raczej brzmieć) trening naszej zawodniczki? Z pewnymi umiejętnościami trzeba się urodzić - decydujący bywa zapewne pierwszy krzyk noworodka i tu nie zazdroszczę położnej. Ale co dalej? Każdy sportowy sukces poprzedzają przecież lata pracy. Czy trening wymaga sparingpartnerów (małżonka, dzieciaków, personelu). Jak wyglądają działania wzmacniające gardło, krtań i przeponę? Czy można ich dokonywać w siłowni, czy w barze? A może sukces muszą poprzedzać lata koncentracji, długiego milczenia, trzymania wody w ustach i gęby na kłódkę. A co z dopingiem? Czy w momencie bicia rekordu należy i można sobie wyobrażać coś wyjątkowo strasznego i obrzydliwego - żywą mysz w cieście, Urbana jako prezydenta lub aktualnego narzeczonego występującego w telewizji publicznej w programie dla gejów? Czy jest to dozwolone? Czy też sam wyraz twarzy przed nabraniem powietrza może grozić dyskwalifikacją?
Jedno nie ulega dla mnie wątpliwości - polski sukces jest podsumowaniem dorobku całego społeczeństwa. Od lat, po zwycięstwie władzy ludowej nad przeżytkami sanacji, torowała sobie u nas drogę metoda załatwiania wszystkiego NA KRZYK. Już nie za pomocą licencyjnego patentu - "tisze budiesz, dalsze jediesz", ale "na krzyk" dokonywano zwycięstw, od indywidualnych ("Pan wie, kto ja jestem?!") po sukcesy drużynowe licznych branż czy grup społecznych, które właśnie krzykiem wywalczyły sobie przywileje lub choćby oddłużenie i zwolnienie z zaległego ZUS. Ilu polityków samym tylko krzykiem dało znać o sobie. Dzisiaj Kartezjusz musiałby zmienić swoje słynne powiedzenie na "krzyczę, więc jestem". Metodzie tej nie przeciwstawiły się ani władze, ani opinia publiczna. Nie ma wszak wśród porzekadeł hasła "Lepper, który dużo krzyczy, mało mleka sprzeda".
Póki jednak krzyk nie stał się dyscypliną olimpijską i pozostaje domeną kibiców oraz mediów (w sprawie przekrętów, korupcji i patologii w sporcie), zastanawiam się, gdzie można by wykorzystać Polską Szkołę... - nazwę rzecz elegancko - Milczenia Inaczej? Najpewniej w wojsku. Od niepamiętnych czasów okrzyki bojowe stanowiły nieodłączną część akcji zbrojnej, czasami nawet ją zastępując. Może więc i dziś, kiedy nie ma pieniędzy na nic ani możliwości rozstrzygnięcia przetargu na cokolwiek, zainwestować w kursy wrzasku bojowego dla poborowych. Jakże wzrośnie nasza pozycja w NATO i możliwość wsparcia amerykańskiego sojusznika. Ogniem i krzykiem.
Więcej możesz przeczytać w 33/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.