Afrykańskie elity reprezentują mentalność żebraczo-roszczeniową. Jeśli źle się dzieje, to najłatwiej zrzucić to na kolonializm
Niestety, nie jak Ursus z powieści Sienkiewicza, który wziął byka za rogi - wcale nie w przenośni! - i rozwiązał palący problem sam, bez pomocy z zewnątrz. Afryka zachowuje się jak dawny Ursus ze scenariusza Wrzodaka, domagający się przez lata kolejnego przyssania się do państwowego cycka, a jednocześnie odrzucający wszelkie rady, jak rozwiązać problem na szczeblu przedsiębiorstwa. Program "Nowe partnerstwo" wymyślony przez grupę przywódców afrykańskich i przedstawiony bogatym krajom Zachodu (G-8) zakłada, że w Afryce będzie się inwestować 64 mld dolarów rocznie. Wówczas produkt krajowy w krajach afrykańskich będzie rosnąć w tempie 7 proc. rocznie i po 15 latach Afryka wyrwie się z biedy.
Ekonomia rozkradania
Zalecałbym zdrowy sceptycyzm. Do stworzenia takiego programu potrzebny jest w zasadzie tylko kalkulator (obecny PKB razy tempo wzrostu razy liczba lat), tymczasem rzeczywiste szanse na inwestycje i wysokie tempo wzrostu gospodarczego są równe zeru. Program "Nowe partnerstwo" to współczesny wytwór mentalności "mandarynów i matematyków", jak kiedyś określił lewicowe doktrynerstwo w teorii rozwoju gospodarczego prof. Deepak Lal. W dominującej po II wojnie światowej doktrynie rozwojowej wzrost gospodarczy brał się z dodania zasobów kapitału do zasobów pracy, które niejako automatycznie przekształcały się we wzrost PKB. Nikt ze znakomitości tego okresu (a byli wśród nich i laureaci Nagrody Nobla!) nie zadawał sobie pytania, które później stawiali teoretycy praw własności: co z tego, że istniejące zasoby pozwalają na wytworzenie x jednostek produktu, skoro bodźce ekonomiczne zniechęcają do podjęcia produkcji?
Tak właśnie wygląda sprawa z Afryką. Bezzwrotna pomoc gospodarcza i kredyty o niskim oprocentowaniu nie przyniosły wiele - mówiąc bardzo dyplomatycznie - gdyż zostały zmarnowane albo wręcz rozkradzione.
Kontynent socjalizmu i złodziejskich dyktatur
Afrykańscy politycy na forach międzynarodowych narzekają, że do Afryki płynie bardzo niewielki strumyk zagranicznych prywatnych inwestycji, i w tym upatrują powodu tego, iż ich kraje nie mogą się wyrwać z biedy. Jednocześnie starannie unikają dyskusji instytucjonalnej, jak by to określili ekonomiści liberalni.
Często przeciwstawia się Afrykę Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej, która rzekomo w następstwie znacznego przypływu kapitału tak bardzo przyspieszyła tempo rozwoju gospodarczego, zmniejszając dystans do zamożnego Zachodu. Takie stwierdzenie jest podwójnie nieprawdziwe. Po pierwsze, Afryka, mierząc jej bogactwo produktem na jednego mieszkańca, była po II wojnie światowej zamożniejsza niż Azja. Po drugie, przypływało do niej wówczas więcej zagranicznych inwestycji bezpośrednich.
Cóż więc się takiego stało, że Afryka nie tylko nie poszła do przodu, ale relatywnie (a często i absolutnie!) cofnęła się w porównaniu z biedniejszą od niej niegdyś Azją? Odpowiedzi nie są trudne do sformułowania. Dzisiejsze azjatyckie tygrysy też klepały biedę w zaklętym kręgu niemożności, postępując zgodnie z dominującą wówczas doktryną kierowanego przez państwo rozwoju gospodarczego. Zmiany nastąpiły wówczas, gdy wbrew ówczesnej modzie zdecydowano się na więcej rynku i otwartość na gospodarkę światową. Tymczasem Afryka poszła drogą socjalistycznych eksperymentów ekonomicznych (i nie tylko!), drogą ograniczania wolności gospodarowania, a równolegle drogą złodziejskich dyktatur (niezależnie od orientacji ideologicznych poszczególnych despotów).
Inwestycje istotnie zaczęły napływać do Azji, ale było to zjawisko wtórne względem liberalizujących reform. Dopiero w następstwie takich reform kraje tej części Azji stały się sprawniejsze ekonomicznie i bardziej otwarte, a przez to atrakcyjniejsze dla inwestorów.
Roszczenia wobec świata
Żadna pomoc gospodarcza, żadne inwestycje prywatne nie przyniosą pożądanych efektów, jeżeli instytucje polityczne, gospodarcze czy społeczne (na przykład korupcja) istotnie się nie zmienią. O tym, że kapitał nie jest najważniejszy, świadczy znakomicie opisany przez Bank Światowy przykład Zambii, obecnie jednego z krajów zagrożonych klęską głodu. Obliczono, że gdyby dodać krajowe inwestycje i otrzymaną pomoc zagraniczną z trzydziestu kilku lat, to przy założeniu, iż wszystkie zasoby zostałyby wykorzystane na inwestycje (w domyśle: efektywne inwestycje!), poziom produktu krajowego na mieszkańca w połowie
lat 90. wyniósłby około 19 tys. USD. Byłby to mniej więcej poziom rozwoju ówczesnej Irlandii, doganiającej właśnie średnią zachodnioeuropejską! Przedstawiono również rzeczywisty wzrost PKB na mieszkańca. Termin "rzeczywista krzywa wzrostu" jest w tym wypadku sam w sobie fałszem, ponieważ poziom PKB na mieszkańca był w połowie lat 90. niższy niż w 1960 r. (tuż po zdobyciu niepodległości) i nie przekraczał tysiąca dolarów.
Zmiany instytucji muszą być poprzedzone zmianami mentalności. A z tym jest być może równie źle albo nawet gorzej. Prof. Józef Kozielecki, świetny znawca psychologii organizacji, pisząc o podejściu wcale licznych Polaków do zmian ustrojowych, określał je mianem mentalności żebraczo-roszczeniowej.
Niestety, ten sam typ mentalności reprezentują dziś w niemałej części afrykańskie elity. Jeśli źle się dzieje, to najłatwiej zrzucić to na kolonializm. Jakaś dziennikarska cielęcina, udzielając wywiadu polskiej gazecie z okazji mundialu, biada na temat korupcji w Afryce, przeszkadzającej drużynom narodowym w sięganiu po laury. Po czym stwierdza, że trzeba uświadamiać... Europejczykom, ile mają do zrobienia, zwłaszcza że afrykańskim problemom w 70-80 proc. winna jest kolonizacja...
Ryba psuje się od głowy
Czyżby? Wychodząc z kolonializmu na przełomie lat 50. i 60., Afryka była relatywnie bogatsza niż Azja. Nierzadko Afrykanie byli wtedy bogatsi, niż są teraz (na przykład wspomniana Zambia). Kraje, które były wcale zamożne jak na afrykańskie stosunki, dzisiaj są wymieniane jako najbardziej zagrożone klęską głodu. W Zimbabwe obrzydliwy despota wstrzymuje pomoc żywnościową do prowincji, która głosowała w 85 proc. przeciw niemu w sfałszowanych wyborach!
Nie tylko w Zambii czy Zimbabwe gospodarka znajduje się w ruinie w następstwie lewicowego doktrynerstwa, zwykłej niekompetencji i korupcji. Po latach "afrykańskiego socjalizmu" Nkrumaha i rządach kolejnych cywilnych i wojskowych despotów (o nieodmiennie interwencjonistycznych poglądach na gospodarkę) Ghana w latach 80. stoczyła się z pozycji najbogatszego kraju Czarnej Afryki (po RPA) prawie do rzędu najbiedniejszych. Korupcja w Afryce jest wręcz nieprawdopodobna, przy czym ryba psuje się od głowy. Afryce potrzeba więcej wolności ekonomicznej, więcej rynku i otwarcia na świat. Wolność ekonomiczna sprzyja też eliminacji korupcji. Afryce trzeba mówić prawdę. Bez zmian instytucji i poprzedzających je zmian mentalności niewiele można będzie tam zmienić i los Afrykanów jeszcze długo będzie nie do pozazdroszczenia. Tę trudną robotę muszą wykonać sami Afrykanie. Inwestycje z zewnątrz przyjdą dopiero potem.
Warto spojrzeć bliżej Polski, aby się przekonać, że inaczej nie będzie. Trzy czwarte zagranicznych inwestycji bezpośrednich w świecie postkomunistycznym ulokowano w kilku zaledwie krajach (w tym w Polsce), w których udało się wykonać trudną robotę przemian ustrojowych. Warto, by ten ostatni akapit wzięli pod rozwagę nasi rządzący i antyliberalna opozycja.
Ekonomia rozkradania
Zalecałbym zdrowy sceptycyzm. Do stworzenia takiego programu potrzebny jest w zasadzie tylko kalkulator (obecny PKB razy tempo wzrostu razy liczba lat), tymczasem rzeczywiste szanse na inwestycje i wysokie tempo wzrostu gospodarczego są równe zeru. Program "Nowe partnerstwo" to współczesny wytwór mentalności "mandarynów i matematyków", jak kiedyś określił lewicowe doktrynerstwo w teorii rozwoju gospodarczego prof. Deepak Lal. W dominującej po II wojnie światowej doktrynie rozwojowej wzrost gospodarczy brał się z dodania zasobów kapitału do zasobów pracy, które niejako automatycznie przekształcały się we wzrost PKB. Nikt ze znakomitości tego okresu (a byli wśród nich i laureaci Nagrody Nobla!) nie zadawał sobie pytania, które później stawiali teoretycy praw własności: co z tego, że istniejące zasoby pozwalają na wytworzenie x jednostek produktu, skoro bodźce ekonomiczne zniechęcają do podjęcia produkcji?
Tak właśnie wygląda sprawa z Afryką. Bezzwrotna pomoc gospodarcza i kredyty o niskim oprocentowaniu nie przyniosły wiele - mówiąc bardzo dyplomatycznie - gdyż zostały zmarnowane albo wręcz rozkradzione.
Kontynent socjalizmu i złodziejskich dyktatur
Afrykańscy politycy na forach międzynarodowych narzekają, że do Afryki płynie bardzo niewielki strumyk zagranicznych prywatnych inwestycji, i w tym upatrują powodu tego, iż ich kraje nie mogą się wyrwać z biedy. Jednocześnie starannie unikają dyskusji instytucjonalnej, jak by to określili ekonomiści liberalni.
Często przeciwstawia się Afrykę Azji Wschodniej i Południowo-Wschodniej, która rzekomo w następstwie znacznego przypływu kapitału tak bardzo przyspieszyła tempo rozwoju gospodarczego, zmniejszając dystans do zamożnego Zachodu. Takie stwierdzenie jest podwójnie nieprawdziwe. Po pierwsze, Afryka, mierząc jej bogactwo produktem na jednego mieszkańca, była po II wojnie światowej zamożniejsza niż Azja. Po drugie, przypływało do niej wówczas więcej zagranicznych inwestycji bezpośrednich.
Cóż więc się takiego stało, że Afryka nie tylko nie poszła do przodu, ale relatywnie (a często i absolutnie!) cofnęła się w porównaniu z biedniejszą od niej niegdyś Azją? Odpowiedzi nie są trudne do sformułowania. Dzisiejsze azjatyckie tygrysy też klepały biedę w zaklętym kręgu niemożności, postępując zgodnie z dominującą wówczas doktryną kierowanego przez państwo rozwoju gospodarczego. Zmiany nastąpiły wówczas, gdy wbrew ówczesnej modzie zdecydowano się na więcej rynku i otwartość na gospodarkę światową. Tymczasem Afryka poszła drogą socjalistycznych eksperymentów ekonomicznych (i nie tylko!), drogą ograniczania wolności gospodarowania, a równolegle drogą złodziejskich dyktatur (niezależnie od orientacji ideologicznych poszczególnych despotów).
Inwestycje istotnie zaczęły napływać do Azji, ale było to zjawisko wtórne względem liberalizujących reform. Dopiero w następstwie takich reform kraje tej części Azji stały się sprawniejsze ekonomicznie i bardziej otwarte, a przez to atrakcyjniejsze dla inwestorów.
Roszczenia wobec świata
Żadna pomoc gospodarcza, żadne inwestycje prywatne nie przyniosą pożądanych efektów, jeżeli instytucje polityczne, gospodarcze czy społeczne (na przykład korupcja) istotnie się nie zmienią. O tym, że kapitał nie jest najważniejszy, świadczy znakomicie opisany przez Bank Światowy przykład Zambii, obecnie jednego z krajów zagrożonych klęską głodu. Obliczono, że gdyby dodać krajowe inwestycje i otrzymaną pomoc zagraniczną z trzydziestu kilku lat, to przy założeniu, iż wszystkie zasoby zostałyby wykorzystane na inwestycje (w domyśle: efektywne inwestycje!), poziom produktu krajowego na mieszkańca w połowie
lat 90. wyniósłby około 19 tys. USD. Byłby to mniej więcej poziom rozwoju ówczesnej Irlandii, doganiającej właśnie średnią zachodnioeuropejską! Przedstawiono również rzeczywisty wzrost PKB na mieszkańca. Termin "rzeczywista krzywa wzrostu" jest w tym wypadku sam w sobie fałszem, ponieważ poziom PKB na mieszkańca był w połowie lat 90. niższy niż w 1960 r. (tuż po zdobyciu niepodległości) i nie przekraczał tysiąca dolarów.
Zmiany instytucji muszą być poprzedzone zmianami mentalności. A z tym jest być może równie źle albo nawet gorzej. Prof. Józef Kozielecki, świetny znawca psychologii organizacji, pisząc o podejściu wcale licznych Polaków do zmian ustrojowych, określał je mianem mentalności żebraczo-roszczeniowej.
Niestety, ten sam typ mentalności reprezentują dziś w niemałej części afrykańskie elity. Jeśli źle się dzieje, to najłatwiej zrzucić to na kolonializm. Jakaś dziennikarska cielęcina, udzielając wywiadu polskiej gazecie z okazji mundialu, biada na temat korupcji w Afryce, przeszkadzającej drużynom narodowym w sięganiu po laury. Po czym stwierdza, że trzeba uświadamiać... Europejczykom, ile mają do zrobienia, zwłaszcza że afrykańskim problemom w 70-80 proc. winna jest kolonizacja...
Ryba psuje się od głowy
Czyżby? Wychodząc z kolonializmu na przełomie lat 50. i 60., Afryka była relatywnie bogatsza niż Azja. Nierzadko Afrykanie byli wtedy bogatsi, niż są teraz (na przykład wspomniana Zambia). Kraje, które były wcale zamożne jak na afrykańskie stosunki, dzisiaj są wymieniane jako najbardziej zagrożone klęską głodu. W Zimbabwe obrzydliwy despota wstrzymuje pomoc żywnościową do prowincji, która głosowała w 85 proc. przeciw niemu w sfałszowanych wyborach!
Nie tylko w Zambii czy Zimbabwe gospodarka znajduje się w ruinie w następstwie lewicowego doktrynerstwa, zwykłej niekompetencji i korupcji. Po latach "afrykańskiego socjalizmu" Nkrumaha i rządach kolejnych cywilnych i wojskowych despotów (o nieodmiennie interwencjonistycznych poglądach na gospodarkę) Ghana w latach 80. stoczyła się z pozycji najbogatszego kraju Czarnej Afryki (po RPA) prawie do rzędu najbiedniejszych. Korupcja w Afryce jest wręcz nieprawdopodobna, przy czym ryba psuje się od głowy. Afryce potrzeba więcej wolności ekonomicznej, więcej rynku i otwarcia na świat. Wolność ekonomiczna sprzyja też eliminacji korupcji. Afryce trzeba mówić prawdę. Bez zmian instytucji i poprzedzających je zmian mentalności niewiele można będzie tam zmienić i los Afrykanów jeszcze długo będzie nie do pozazdroszczenia. Tę trudną robotę muszą wykonać sami Afrykanie. Inwestycje z zewnątrz przyjdą dopiero potem.
Warto spojrzeć bliżej Polski, aby się przekonać, że inaczej nie będzie. Trzy czwarte zagranicznych inwestycji bezpośrednich w świecie postkomunistycznym ulokowano w kilku zaledwie krajach (w tym w Polsce), w których udało się wykonać trudną robotę przemian ustrojowych. Warto, by ten ostatni akapit wzięli pod rozwagę nasi rządzący i antyliberalna opozycja.
Więcej możesz przeczytać w 34/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.