Stoczniowcy widzieli się w roli Clinta Eastwooda z "Bez przebaczenia", gotowi w obronie maltretowanych kobiet choćby zabić dręczyciela prezesa
Nie dają mi spokoju obrazy, które zapamiętałem z telewizyjnych relacji prezentujących lincz na prezesie szczecińskich zakładów odzieżowych Odra. Dokonali go miejscowi stoczniowcy, którzy przybyli, aby pomóc zatrudnionym tam szwaczkom domagającym się wypłaty zaległych wynagrodzeń. Tych stoczniowców od kilku tygodni znaliśmy już dobrze z wiadomości, bo wcześniej walczyli o swoje pensje i o to, by nie zlikwidowano stoczni. Organizowali marsze przez miasto, negocjowali ze swoim kierownictwem, domagali się pomocy rządu. Z nikogo jednak nie ściągali koszuli, nikogo nie wsadzali na taczki, nie kopali i nie tłukli po głowie. Media, widzowie, a nawet - paradoksalnie - rząd, wszyscy byli im życzliwi. I nagle taka awantura w nie swojej sprawie! Taki skandal, który spowodował, że wartość ich wcześniejszej walki o pracę uległa natychmiastowej przecenie, a kilku z nich zaczęto traktować jak kryminalistów. Co się stało?
Szczecińscy stoczniowcy w dniu, gdy wybrali się z pomocą do zakładów Odra, mieli świadomość wcześniejszych sukcesów. Czuli swoją siłę i - jak się wydaje - uważali, że spełniają społeczną misję. Szli więc do Odry w roli trybunów ludowych, pasowanych przez media i zaakceptowanych przez opinię publiczną. Na miejscu szwaczki powitały ich brawami jak swoich obrońców i rycerzy. Po jednej stronie stały zrozpaczone, bezsilne kobiety (może były wśród nich żony, przyjaciółki i krewne stoczniowców?), z drugiej - silni, nie poddający się mężczyźni. One prosiły o ratunek, oni chcieli im go dać. A dokoła kręcili się dziennikarze, fotografowie, operatorzy telewizyjni. Wszystko było jasne: ten spektakl wieczorem obejrzy cała Polska.
Prezes Odry nie jest dobrym psychologiem albo po prostu nie wyjrzał przez okno i nie zobaczył, co się święci. Gdyby to zrobił, zapewne zamknąłby drzwi swego gabinetu na klucz i zadzwonił po pomoc. Tylko do kogo? Przecież policja była na miejscu i zabezpieczała akcję stoczniowców. Policja jednak to nie jakaś abstrakcja, ale kilkudziesięciu mężczyzn, którzy także widzieli biedne, wykorzystywane przez pracodawcę kobiety proszące o pomoc, by mogły odzyskać należące się im pieniądze, potrzebne na chleb dla dzieci. Tak więc - nietrudno zgadnąć - policjanci byli po ich stronie, niezależnie od tego, jak rozwijała się sytuacja. Tego dnia dla wszystkich obecnych w Odrze mężczyzn było jasne, że ofiarami są pracujące tam kobiety, a nie gnębiący ich prezes. Stoczniowcy i policjanci zbiorowo widzieli się w roli Clinta Eastwooda z "Bez przebaczenia", gotowi w obronie maltretowanych kobiet choćby zabić dręczyciela prezesa (Gene Hackmana).
To psychologiczny schemat, archetyp męskiej postawy. Prezes Odry tego ranka obsadzony został w roli, która nie dawała mu szans na wyjście z sytuacji z twarzą. Od nieznajomych mężczyzn w swoim gabinecie mógł usłyszeć - jak Hackman od Eastwooda - "do zobaczenia w piekle". I rzeczywiście, zaczęło się dla niego piekło: popychanie, obnażanie, obelgi, szturchańce, ośmieszanie, upokorzanie na oczach swoich podwładnych i - za sprawą telewizji - milionów Polaków. Potem już tylko szpital i dymisja ze stanowiska, które zajmował. Koniec filmu.
Szczeciński lincz wywołał oburzenie w mediach i… zaskakującą obojętność opinii publicznej. Komentatorom widzącym w tym zdarzeniu zagrożenie dla polskiej demokracji powinno to dać do myślenia. Przesłuchiwani nazajutrz stoczniowcy nie potrafili przekonująco wyjaśnić, dlaczego doszło z ich strony do takiej eskalacji przemocy. Dlaczego w stoczni przestrzegali zasad protestu, a w Odrze ich poniosło. Tłumaczenie, że puściły im nerwy, nie wydaje się wystarczające. Chętniej uwierzę, że to wszystko zrobili "dla pań", nieświadomie powtarzając w zdeformowanej, polsko-westernowej formie stary archetyp rycerski. Nawet jeśli nie mieli o nim pojęcia…
Nie wiem, co na takie wytłumaczenie linczu powiedziałaby moja zmienniczka z felietonowej strony "Wprost", specjalistka od kobiet Małgorzata Domagalik, ale sam się kiedyś przekonałem, jak utrzymywany w podświadomości męski stereotyp może człowiekowi na chwilę odebrać rozum. Tego dnia ćwiczyłem jak zwykle w siłowni, rutynowo przechodząc od przyrządu do przyrządu. Oprócz mnie było tam trzech czy czterech mężczyzn. Nagle weszły dwie dziewczyny, chyba studentki. Chichotały i sprawdzały, czy potrafią podnieść sztangę, którą przed chwilą dźwigał mój poprzednik. Nie dały rady. Teraz przyszła moja kolej, a ja - jako słabszy od kolegi - powinienem był zdjąć ze sztangi kilka kilogramów. Dziewczyny zerkały jednak ukradkiem. Wcale mi nie zależało, żeby zrobić na nich wrażenie, sam nie wiem, dlaczego rzuciłem się, by podnieść sztangę. Była tak ciężka, że zatkało mnie, odebrało dech, wyrwało do tyłu ręce i przez kwadrans nie mogłem dojść do siebie. Po co to zrobiłem? Nie umiem wytłumaczyć. Wiem tylko jedno - wtedy nie mogłem postąpić inaczej.
Szczecińscy stoczniowcy w dniu, gdy wybrali się z pomocą do zakładów Odra, mieli świadomość wcześniejszych sukcesów. Czuli swoją siłę i - jak się wydaje - uważali, że spełniają społeczną misję. Szli więc do Odry w roli trybunów ludowych, pasowanych przez media i zaakceptowanych przez opinię publiczną. Na miejscu szwaczki powitały ich brawami jak swoich obrońców i rycerzy. Po jednej stronie stały zrozpaczone, bezsilne kobiety (może były wśród nich żony, przyjaciółki i krewne stoczniowców?), z drugiej - silni, nie poddający się mężczyźni. One prosiły o ratunek, oni chcieli im go dać. A dokoła kręcili się dziennikarze, fotografowie, operatorzy telewizyjni. Wszystko było jasne: ten spektakl wieczorem obejrzy cała Polska.
Prezes Odry nie jest dobrym psychologiem albo po prostu nie wyjrzał przez okno i nie zobaczył, co się święci. Gdyby to zrobił, zapewne zamknąłby drzwi swego gabinetu na klucz i zadzwonił po pomoc. Tylko do kogo? Przecież policja była na miejscu i zabezpieczała akcję stoczniowców. Policja jednak to nie jakaś abstrakcja, ale kilkudziesięciu mężczyzn, którzy także widzieli biedne, wykorzystywane przez pracodawcę kobiety proszące o pomoc, by mogły odzyskać należące się im pieniądze, potrzebne na chleb dla dzieci. Tak więc - nietrudno zgadnąć - policjanci byli po ich stronie, niezależnie od tego, jak rozwijała się sytuacja. Tego dnia dla wszystkich obecnych w Odrze mężczyzn było jasne, że ofiarami są pracujące tam kobiety, a nie gnębiący ich prezes. Stoczniowcy i policjanci zbiorowo widzieli się w roli Clinta Eastwooda z "Bez przebaczenia", gotowi w obronie maltretowanych kobiet choćby zabić dręczyciela prezesa (Gene Hackmana).
To psychologiczny schemat, archetyp męskiej postawy. Prezes Odry tego ranka obsadzony został w roli, która nie dawała mu szans na wyjście z sytuacji z twarzą. Od nieznajomych mężczyzn w swoim gabinecie mógł usłyszeć - jak Hackman od Eastwooda - "do zobaczenia w piekle". I rzeczywiście, zaczęło się dla niego piekło: popychanie, obnażanie, obelgi, szturchańce, ośmieszanie, upokorzanie na oczach swoich podwładnych i - za sprawą telewizji - milionów Polaków. Potem już tylko szpital i dymisja ze stanowiska, które zajmował. Koniec filmu.
Szczeciński lincz wywołał oburzenie w mediach i… zaskakującą obojętność opinii publicznej. Komentatorom widzącym w tym zdarzeniu zagrożenie dla polskiej demokracji powinno to dać do myślenia. Przesłuchiwani nazajutrz stoczniowcy nie potrafili przekonująco wyjaśnić, dlaczego doszło z ich strony do takiej eskalacji przemocy. Dlaczego w stoczni przestrzegali zasad protestu, a w Odrze ich poniosło. Tłumaczenie, że puściły im nerwy, nie wydaje się wystarczające. Chętniej uwierzę, że to wszystko zrobili "dla pań", nieświadomie powtarzając w zdeformowanej, polsko-westernowej formie stary archetyp rycerski. Nawet jeśli nie mieli o nim pojęcia…
Nie wiem, co na takie wytłumaczenie linczu powiedziałaby moja zmienniczka z felietonowej strony "Wprost", specjalistka od kobiet Małgorzata Domagalik, ale sam się kiedyś przekonałem, jak utrzymywany w podświadomości męski stereotyp może człowiekowi na chwilę odebrać rozum. Tego dnia ćwiczyłem jak zwykle w siłowni, rutynowo przechodząc od przyrządu do przyrządu. Oprócz mnie było tam trzech czy czterech mężczyzn. Nagle weszły dwie dziewczyny, chyba studentki. Chichotały i sprawdzały, czy potrafią podnieść sztangę, którą przed chwilą dźwigał mój poprzednik. Nie dały rady. Teraz przyszła moja kolej, a ja - jako słabszy od kolegi - powinienem był zdjąć ze sztangi kilka kilogramów. Dziewczyny zerkały jednak ukradkiem. Wcale mi nie zależało, żeby zrobić na nich wrażenie, sam nie wiem, dlaczego rzuciłem się, by podnieść sztangę. Była tak ciężka, że zatkało mnie, odebrało dech, wyrwało do tyłu ręce i przez kwadrans nie mogłem dojść do siebie. Po co to zrobiłem? Nie umiem wytłumaczyć. Wiem tylko jedno - wtedy nie mogłem postąpić inaczej.
Więcej możesz przeczytać w 34/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.