Europejczycy opierają się pomysłowi wyruszenia u boku Ameryki na wojnę z Husajnem
Znów mamy swoją szansę na bliskowschodniej szachownicy
To kolejna kość niezgody między Stanami Zjednoczonymi a częścią ich sojuszników ze Starego Kontynentu po serii wojen celnych między Ameryką i Unią Europejską oraz sporach wewnątrz NATO, gdy Amerykanie oskarżali niektórych partnerów europejskich o nielojalność podczas konfliktu w Kosowie.
Tym razem istota sporu jest głębsza, choć zarówno Unia Europejska, jak i poszczególne państwa starają się nie eksponować nadmiernie rezerwy wobec stanowiska Waszyngtonu. Sprawa jest pierwszorzędnej wagi - chodzi o akceptację lub negację światowego przywództwa Stanów Zjednoczonych. Toczy się gra dotycząca przyszłości i istoty NATO oraz trwałości wspólnoty interesów państw Zachodu. Wiceprezydent Dick Cheney i sekretarz obrony Donald Rumsfeld nie pozostawili wątpliwości: Saddam musi odejść. Irak jest śmiertelnym zagrożeniem. Pozostaje tylko wojna.
Opór sojuszników
Europejczycy nie są przekonani, że wojna jest koniecznością. Belgowie liczą na misję inspektorów ONZ. Prezydent Francji chce, by sprawę rozstrzygała Rada Bezpieczeństwa ONZ (a tam już znajdzie się ktoś, kto zgłosi weto). Tylko brytyjski minister Jack Straw powiada, że powrót inspektorów to zaledwie pierwszy z kroków mogących powstrzymać interwencję.
Dotychczas w NATO Amerykanie mogli liczyć na pełną lojalność Wielkiej Brytanii, warunkową Niemiec i głośną krytykę ze strony Francji. Tym razem rolę lidera oporu wobec planów ataku na Irak przyjął kanclerz Niemiec. Gerhard Schröder stwierdził krótko, że Niemcy w żadnej formie nie wezmą udziału w akcji antyirackiej.
"Musiał tak powiedzieć ze względów wyborczych" - komentowały media. Wątpię. Stanowisko Schrödera wpisuje się w zmianę polityki Niemiec, które próbują się stać samodzielnym liderem Europy. Jeśli nawet zaważyły względy wyborcze, oznacza to, że większość Niemców opowiada się za rozluźnieniem sojuszu z USA.
Z kolei Francuzi - oczywiście głośno wyrażający wątpliwości - poufnie zabiegają o miejsce w koalicji antyirackiej i deklarują gotowość zaangażowania wojskowego w wojnę z Saddamem. Nie zrobią tego jednak, jeśli koalicja sformowana przez Stany Zjednoczone będzie politycznie słaba i nieliczna. Sytuacja Francji jest szczególnie delikatna. Znaczna mniejszość arabska (około 10 proc. obywateli kraju) nie zaakceptuje poparcia dla akcji odbieranej jako antymuzułmańska. Poza tym rządy francuskie od czasów generała de Gaullea zabiegały o zachowanie samodzielnej pozycji na Bliskim Wschodzie.
Zastrzeżenia zaczął zgłaszać nawet niezawodny partner Ameryki, brytyjski premier Tony Blair. Rasowy polityk wyczulony na głos opinii publicznej dostrzegł, że wojna z Irakiem może się łatwo stać niepopularna. Głosy sprzeciwu brytyjskiej opinii publicznej, w tym Rowana Williamsa, arcybiskupa Canterbury, kazały Blairowi na chwilę wycofać bezwarunkowe poparcie dla akcji USA. Po kilku dniach wahań brytyjski premier wrócił do koncepcji udziału w ewentualnym ataku.
Wątpliwości jednak nie zniknęły. Sami Amerykanie, a Europejczycy jeszcze bardziej, obawiają się, że wojna z Irakiem będzie "prawdziwą" wojną, której ofiary będzie się liczyć w tysiącach. Świat zachodni przyzwyczaił się już do "czystych" wojen prowadzonych niemal bez strat własnych. Przed laty Edward Luttwak ogłosił teorię mówiącą, że prowadzenie wojny przez demokracje Zachodu będzie niemożliwe ze względu na brak społecznej akceptacji dla ofiar we własnych szeregach. Słowo stanie się ciałem?
Karta turecka i rosyjska
Władze tureckie są przerażone perspektywą akcji przeciwko Irakowi zarówno ze względu na kryzys systemu politycznego w tym kraju (realna perspektywa zwycięstwa wyborczego partii islamskich oznaczałaby koniec świeckiego państwa stworzonego niegdyś przez Kemala Atatürka), jak też z powodu Kurdów. Największy z narodów pozbawionych własnego państwa jest jednocześnie jedyną realną siłą antysaddamowską w Iraku. Narodziny "kurdyjskiego Piemontu" w Iraku byłyby śmiertelnym zagrożeniem dla Turcji (a także dla Iranu i Syrii). Wprawdzie po misji zastępcy sekretarza stanu Paula Wolfovitza Turcy zaczęli przygotowania do wojny, ale nie ukrywają sceptycyzmu.
Rosjanie prawdopodobnie już wyrazili poufną zgodę na uderzenie amerykańskie, zastrzegając jednak, że będą publicznie protestować. Takim czytelnym wyrazem zgody była deklaracja uruchomienia eksportu rosyjskiej ropy do Stanów Zjednoczonych po czerwcowym spotkaniu Putina i Busha, stwarzająca swego rodzaju polisę ubezpieczeniową na wypadek nowego kryzysu naftowego.
Biały Dom traktuje uderzenie na Irak jako element większego planu stworzenia nowego ładu na Bliskim Wschodzie. Budowa bliskowschodniej pax americana jest trudna do przyjęcia dla Rosji i Francji starających się realizować w tym regionie swoje mocarstwowe ambicje. Taka perspektywa nie podoba się też państwom regionu. Szczególnie sceptyczna jest Arabia Saudyjska, dotychczas pewny sojusznik USA, ale też baza wojującego islamu. Saudyjczycy zapowiedzieli, że nie wezmą udziału w wojnie. Zasygnalizowali wyraźnie, że są "obrażeni" na Amerykę, wycofując 100-200 mld dolarów zainwestowanych w USA. Do rangi symbolu urasta to, że Saudyjczycy piją masowo irańską zamzam colę, nazywaną "islamską alternatywą" dla coli i pepsi. "Atak będzie miał negatywny oddźwięk w całym świecie islamskim" - stwierdził inny sojusznik Ameryki, prezydent Pakistanu Perwez Muszarraf. Obawiam się, że miał rację
Wojna w Zatoce Perskiej wpłynie na ceny ropy naftowej. Wstępna analiza wskazuje, że po wybuchu wojny ceny wzrosną, ale zwycięstwo Ameryki (a nikt nie ma wątpliwości, że taki będzie ostateczny wynik wojny) i ustanowienie prozachodniego rządu w Bagdadzie powinny doprowadzić do znacznego spadku cen tego surowca. Rosja jest zainteresowana jak najwyższymi cenami ropy, bo koniunktura naftowa jest warunkiem powodzenia planów modernizacji Federacji Rosyjskiej.
Polska szansa
Pozornie wydaje się, że możemy zachować dystans wobec tego konfliktu. Pozycja międzynarodowa Polski zależy jednak od delikatnego balansu między rolą ważnego sojusznika USA a rolą kraju wchodzącego do Unii Europejskiej. Jeżeli nasza analiza wskazuje na nieuchronność wojny toczonej wspólnie przez Amerykanów i niektórych sojuszników z Europy, to powinniśmy czym prędzej poprzeć Busha. To poparcie trzeba jednak dobrze "sprzedać", na przykład za zapewnienie, że długi wobec Polski zostaną potraktowane priorytetowo przez nowy rząd Iraku, a polskie firmy będą brały udział w odbudowie kraju po zakończeniu wojny.
Spór Europy z Ameryką o Irak wskazuje, że mechanizmy NATO są coraz słabsze. Układ jednobiegunowy prowadzi do tego, że w różnych punktach świata działa Ameryka i wybrani przez nią sojusznicy. W naszym interesie leży znalezienie się w gronie najbliższych partnerów Waszyngtonu - jak przed "Pustynną burzą", gdy polski wywiad ewakuował siatkę CIA z Iraku, pomagając nam wejść do NATO. Jedno jest pewne: Polska ma szansę na blisko-wschodniej szachownicy.
To kolejna kość niezgody między Stanami Zjednoczonymi a częścią ich sojuszników ze Starego Kontynentu po serii wojen celnych między Ameryką i Unią Europejską oraz sporach wewnątrz NATO, gdy Amerykanie oskarżali niektórych partnerów europejskich o nielojalność podczas konfliktu w Kosowie.
Tym razem istota sporu jest głębsza, choć zarówno Unia Europejska, jak i poszczególne państwa starają się nie eksponować nadmiernie rezerwy wobec stanowiska Waszyngtonu. Sprawa jest pierwszorzędnej wagi - chodzi o akceptację lub negację światowego przywództwa Stanów Zjednoczonych. Toczy się gra dotycząca przyszłości i istoty NATO oraz trwałości wspólnoty interesów państw Zachodu. Wiceprezydent Dick Cheney i sekretarz obrony Donald Rumsfeld nie pozostawili wątpliwości: Saddam musi odejść. Irak jest śmiertelnym zagrożeniem. Pozostaje tylko wojna.
Opór sojuszników
Europejczycy nie są przekonani, że wojna jest koniecznością. Belgowie liczą na misję inspektorów ONZ. Prezydent Francji chce, by sprawę rozstrzygała Rada Bezpieczeństwa ONZ (a tam już znajdzie się ktoś, kto zgłosi weto). Tylko brytyjski minister Jack Straw powiada, że powrót inspektorów to zaledwie pierwszy z kroków mogących powstrzymać interwencję.
Dotychczas w NATO Amerykanie mogli liczyć na pełną lojalność Wielkiej Brytanii, warunkową Niemiec i głośną krytykę ze strony Francji. Tym razem rolę lidera oporu wobec planów ataku na Irak przyjął kanclerz Niemiec. Gerhard Schröder stwierdził krótko, że Niemcy w żadnej formie nie wezmą udziału w akcji antyirackiej.
"Musiał tak powiedzieć ze względów wyborczych" - komentowały media. Wątpię. Stanowisko Schrödera wpisuje się w zmianę polityki Niemiec, które próbują się stać samodzielnym liderem Europy. Jeśli nawet zaważyły względy wyborcze, oznacza to, że większość Niemców opowiada się za rozluźnieniem sojuszu z USA.
Z kolei Francuzi - oczywiście głośno wyrażający wątpliwości - poufnie zabiegają o miejsce w koalicji antyirackiej i deklarują gotowość zaangażowania wojskowego w wojnę z Saddamem. Nie zrobią tego jednak, jeśli koalicja sformowana przez Stany Zjednoczone będzie politycznie słaba i nieliczna. Sytuacja Francji jest szczególnie delikatna. Znaczna mniejszość arabska (około 10 proc. obywateli kraju) nie zaakceptuje poparcia dla akcji odbieranej jako antymuzułmańska. Poza tym rządy francuskie od czasów generała de Gaullea zabiegały o zachowanie samodzielnej pozycji na Bliskim Wschodzie.
Zastrzeżenia zaczął zgłaszać nawet niezawodny partner Ameryki, brytyjski premier Tony Blair. Rasowy polityk wyczulony na głos opinii publicznej dostrzegł, że wojna z Irakiem może się łatwo stać niepopularna. Głosy sprzeciwu brytyjskiej opinii publicznej, w tym Rowana Williamsa, arcybiskupa Canterbury, kazały Blairowi na chwilę wycofać bezwarunkowe poparcie dla akcji USA. Po kilku dniach wahań brytyjski premier wrócił do koncepcji udziału w ewentualnym ataku.
Wątpliwości jednak nie zniknęły. Sami Amerykanie, a Europejczycy jeszcze bardziej, obawiają się, że wojna z Irakiem będzie "prawdziwą" wojną, której ofiary będzie się liczyć w tysiącach. Świat zachodni przyzwyczaił się już do "czystych" wojen prowadzonych niemal bez strat własnych. Przed laty Edward Luttwak ogłosił teorię mówiącą, że prowadzenie wojny przez demokracje Zachodu będzie niemożliwe ze względu na brak społecznej akceptacji dla ofiar we własnych szeregach. Słowo stanie się ciałem?
Karta turecka i rosyjska
Władze tureckie są przerażone perspektywą akcji przeciwko Irakowi zarówno ze względu na kryzys systemu politycznego w tym kraju (realna perspektywa zwycięstwa wyborczego partii islamskich oznaczałaby koniec świeckiego państwa stworzonego niegdyś przez Kemala Atatürka), jak też z powodu Kurdów. Największy z narodów pozbawionych własnego państwa jest jednocześnie jedyną realną siłą antysaddamowską w Iraku. Narodziny "kurdyjskiego Piemontu" w Iraku byłyby śmiertelnym zagrożeniem dla Turcji (a także dla Iranu i Syrii). Wprawdzie po misji zastępcy sekretarza stanu Paula Wolfovitza Turcy zaczęli przygotowania do wojny, ale nie ukrywają sceptycyzmu.
Rosjanie prawdopodobnie już wyrazili poufną zgodę na uderzenie amerykańskie, zastrzegając jednak, że będą publicznie protestować. Takim czytelnym wyrazem zgody była deklaracja uruchomienia eksportu rosyjskiej ropy do Stanów Zjednoczonych po czerwcowym spotkaniu Putina i Busha, stwarzająca swego rodzaju polisę ubezpieczeniową na wypadek nowego kryzysu naftowego.
Biały Dom traktuje uderzenie na Irak jako element większego planu stworzenia nowego ładu na Bliskim Wschodzie. Budowa bliskowschodniej pax americana jest trudna do przyjęcia dla Rosji i Francji starających się realizować w tym regionie swoje mocarstwowe ambicje. Taka perspektywa nie podoba się też państwom regionu. Szczególnie sceptyczna jest Arabia Saudyjska, dotychczas pewny sojusznik USA, ale też baza wojującego islamu. Saudyjczycy zapowiedzieli, że nie wezmą udziału w wojnie. Zasygnalizowali wyraźnie, że są "obrażeni" na Amerykę, wycofując 100-200 mld dolarów zainwestowanych w USA. Do rangi symbolu urasta to, że Saudyjczycy piją masowo irańską zamzam colę, nazywaną "islamską alternatywą" dla coli i pepsi. "Atak będzie miał negatywny oddźwięk w całym świecie islamskim" - stwierdził inny sojusznik Ameryki, prezydent Pakistanu Perwez Muszarraf. Obawiam się, że miał rację
Wojna w Zatoce Perskiej wpłynie na ceny ropy naftowej. Wstępna analiza wskazuje, że po wybuchu wojny ceny wzrosną, ale zwycięstwo Ameryki (a nikt nie ma wątpliwości, że taki będzie ostateczny wynik wojny) i ustanowienie prozachodniego rządu w Bagdadzie powinny doprowadzić do znacznego spadku cen tego surowca. Rosja jest zainteresowana jak najwyższymi cenami ropy, bo koniunktura naftowa jest warunkiem powodzenia planów modernizacji Federacji Rosyjskiej.
Polska szansa
Pozornie wydaje się, że możemy zachować dystans wobec tego konfliktu. Pozycja międzynarodowa Polski zależy jednak od delikatnego balansu między rolą ważnego sojusznika USA a rolą kraju wchodzącego do Unii Europejskiej. Jeżeli nasza analiza wskazuje na nieuchronność wojny toczonej wspólnie przez Amerykanów i niektórych sojuszników z Europy, to powinniśmy czym prędzej poprzeć Busha. To poparcie trzeba jednak dobrze "sprzedać", na przykład za zapewnienie, że długi wobec Polski zostaną potraktowane priorytetowo przez nowy rząd Iraku, a polskie firmy będą brały udział w odbudowie kraju po zakończeniu wojny.
Spór Europy z Ameryką o Irak wskazuje, że mechanizmy NATO są coraz słabsze. Układ jednobiegunowy prowadzi do tego, że w różnych punktach świata działa Ameryka i wybrani przez nią sojusznicy. W naszym interesie leży znalezienie się w gronie najbliższych partnerów Waszyngtonu - jak przed "Pustynną burzą", gdy polski wywiad ewakuował siatkę CIA z Iraku, pomagając nam wejść do NATO. Jedno jest pewne: Polska ma szansę na blisko-wschodniej szachownicy.
Więcej możesz przeczytać w 36/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.