Czeka nas dekada ogromnej szansy na skok cywilizacyjny pod warunkiem, że pozbędziemy się słodkich złudzeń z czasu boomu
Przysłuchiwałem się ostatnio dyskusji Rady Strategii Społeczno-Gospodarczej przy Premierze o kondycji przedsiębiorstw polskich. Wśród wielu ciekawych wypowiedzi utkwiły mi w pamięci dwie: prof. Barbary Błaszczyk, że - wedle badań - nasze przedsiębiorstwa także sprywatyzowane i nawet sprywatyzowane na rzecz inwestorów zagranicznych są bardzo mało innowacyjne. Innowacyjność to gotowość do ciągłego poprawiania, doskonalenia, wymyślania produktów, sposobów ich reklamowania, sprzedawania i tak dalej. To bodaj najważniejsza cecha określająca siłę konkurencyjną przedsiębiorstwa, jego zdolność do utrzymywania i powiększania udziału w rynku. Także prof. Marek Belka, omawiając inne badania, powiedział, że nasze firmy mają na ogół poprawne wskaźniki finansowe i tej poprawności pilnują, ale za nią ukrywa się bierność, nastawienie na przetrwanie, a nie na ekspansję. Można powiedzieć, że nasze firmy - statystycznie ujmując, bo oczywiście nie wszystkie - przypominają ładnie ubrane senne królewny. Te badania potwierdzają istnienie czegoś, co nazywam transformacyjnym złudzeniem, któremu ulegliśmy i ulegamy.
Pamiętam, że pod koniec bardzo trudnego roku 1990 ogarniały mnie minorowe nastroje, gdy widziałem, jak ściele się przed społeczeństwem bardzo mozolna droga głębokiego przekształcania gospodarki, która będzie trwała wiele lat i wymagała zmiany wszystkiego, włącznie z technikami i technologiami, organizacją przedsiębiorstw i mentalnością kadry oraz pracowników, o prywatyzacji i bankructwach nie wspominając. I nagle w 1992 r. nastąpił zryw gospodarki, początek niebywałej koniunktury, cudowne objawienie się polskiego tygrysa. Byłem przekonany, że się pomyliłem i tak ucieszony, iż przestałem szukać źródeł błędu, bo gdybym szukał, może odkryłbym zamiast nich, że wchodzimy w sferę złudzeń. Fantastyczna koniunktura lat 1992-1997 była oczywiście skutkiem właściwego wyboru drogi w roku 1990 i trwania na niej, ale to była też w dużym stopniu koniunktura wywołana przez przyczyny o działaniu krótkookresowym. W tych latach gospodarka rozwijała się nie tylko siłą dokonanych rzeczywiście zmian, lecz także siłą środków dopingujących. To był w niemałym stopniu 'bieg na haju'. Pod koniec lat 90. doping się wyczerpał, pozostały siły samej gospodarki, momentem przełomu stał się tak zwany kryzys rosyjski.
Zarówno gorączkową koniunkturę lat 1992-1997, jak i - jeden z jej środków dopingujących - ekspansję eksportową na wschód uważaliśmy za stan normalny o cechach trwałych. Dlatego zmianę, jaka w koniunkturze gospodarczej i eksportowej następowała od roku 1998, przyjęliśmy uważać za przejściowy kryzys, po którym znów powrócimy do stanu normalnego. Tymczasem to, co uważaliśmy za normalne i trwałe, było w dużym stopniu nienormalne i nietrwałe, a zatem bez możliwości powrotu. Koniunktura eksportowa na wschód była na przykład skutkiem fatalnej dla Rosji polityki utrzymywania sztywnego kursu rubla w celu zwalczania inflacji. Natomiast normalny i raczej trwały jest stan, który kształtuje się od roku 1998. Nie przeszliśmy więc od normalności z lat 1992-1997 do kryzysu, lecz od mirażu z lat 1992-1997 do rzeczywistości, rozwiała się tygrysia fatamorgana, wylazła spoza niej rzeczywista rzeczywistość gospodarcza kraju.
Ta rzeczywistość nie jest zła, ale nadal jest daleka od tej, której wymaga konfrontacja z rynkiem światowym, a szczególnie z rynkiem i wytwórcą z Unii Europejskiej. Czeka nas mozolna dekada, ze stopą wzrostu niższą niż ta z czasów koniunktury i ze stopą bezrobocia wyższą, może nawet znacznie. Jest to zarazem dekada ogromnej szansy na skok cywilizacyjny, bez precedensu w naszej najnowszej historii. Pod warunkiem wszakże, że definitywnie pozbędziemy się słodkich złudzeń z czasów boomu i na przykład nadziei, że można wrócić do tego okresu, podnosząc inflację i zwiększając deficyt budżetowy. Nawiązuję tu oczywiście do wypowiedzi Leszka Millera w Londynie. Panie przewodniczący, niech Pan porzuci tę wiarę i doradców, którzy Pana w niej utwierdzają. Dla dobra Rzeczypospolitej.
Pamiętam, że pod koniec bardzo trudnego roku 1990 ogarniały mnie minorowe nastroje, gdy widziałem, jak ściele się przed społeczeństwem bardzo mozolna droga głębokiego przekształcania gospodarki, która będzie trwała wiele lat i wymagała zmiany wszystkiego, włącznie z technikami i technologiami, organizacją przedsiębiorstw i mentalnością kadry oraz pracowników, o prywatyzacji i bankructwach nie wspominając. I nagle w 1992 r. nastąpił zryw gospodarki, początek niebywałej koniunktury, cudowne objawienie się polskiego tygrysa. Byłem przekonany, że się pomyliłem i tak ucieszony, iż przestałem szukać źródeł błędu, bo gdybym szukał, może odkryłbym zamiast nich, że wchodzimy w sferę złudzeń. Fantastyczna koniunktura lat 1992-1997 była oczywiście skutkiem właściwego wyboru drogi w roku 1990 i trwania na niej, ale to była też w dużym stopniu koniunktura wywołana przez przyczyny o działaniu krótkookresowym. W tych latach gospodarka rozwijała się nie tylko siłą dokonanych rzeczywiście zmian, lecz także siłą środków dopingujących. To był w niemałym stopniu 'bieg na haju'. Pod koniec lat 90. doping się wyczerpał, pozostały siły samej gospodarki, momentem przełomu stał się tak zwany kryzys rosyjski.
Zarówno gorączkową koniunkturę lat 1992-1997, jak i - jeden z jej środków dopingujących - ekspansję eksportową na wschód uważaliśmy za stan normalny o cechach trwałych. Dlatego zmianę, jaka w koniunkturze gospodarczej i eksportowej następowała od roku 1998, przyjęliśmy uważać za przejściowy kryzys, po którym znów powrócimy do stanu normalnego. Tymczasem to, co uważaliśmy za normalne i trwałe, było w dużym stopniu nienormalne i nietrwałe, a zatem bez możliwości powrotu. Koniunktura eksportowa na wschód była na przykład skutkiem fatalnej dla Rosji polityki utrzymywania sztywnego kursu rubla w celu zwalczania inflacji. Natomiast normalny i raczej trwały jest stan, który kształtuje się od roku 1998. Nie przeszliśmy więc od normalności z lat 1992-1997 do kryzysu, lecz od mirażu z lat 1992-1997 do rzeczywistości, rozwiała się tygrysia fatamorgana, wylazła spoza niej rzeczywista rzeczywistość gospodarcza kraju.
Ta rzeczywistość nie jest zła, ale nadal jest daleka od tej, której wymaga konfrontacja z rynkiem światowym, a szczególnie z rynkiem i wytwórcą z Unii Europejskiej. Czeka nas mozolna dekada, ze stopą wzrostu niższą niż ta z czasów koniunktury i ze stopą bezrobocia wyższą, może nawet znacznie. Jest to zarazem dekada ogromnej szansy na skok cywilizacyjny, bez precedensu w naszej najnowszej historii. Pod warunkiem wszakże, że definitywnie pozbędziemy się słodkich złudzeń z czasów boomu i na przykład nadziei, że można wrócić do tego okresu, podnosząc inflację i zwiększając deficyt budżetowy. Nawiązuję tu oczywiście do wypowiedzi Leszka Millera w Londynie. Panie przewodniczący, niech Pan porzuci tę wiarę i doradców, którzy Pana w niej utwierdzają. Dla dobra Rzeczypospolitej.
Więcej możesz przeczytać w 18/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.