Sygnatariusze apelu o utworzenie czwartego filaru Unii Europejskiej nie wiedzą, co podpisują
Jan Krzysztof Bielecki
Były premier RP, dyrektor w Europejskim Banku Odbudowy i Rozwoju
Polscy intelektualiści proponują grę w bierki, podczas gdy towarzystwo, do którego apelują, to klub brydżowy. W Londynie, Paryżu czy Berlinie mówi się przede wszystkim o gospodarce i przyszłej konstytucji, my chcemy natomiast debatować o kulturze. Oto polscy intelektualiści, między innymi Władysław Bartoszewski, Stefan Bratkowski, Ryszard Kapuściński, Kazimierz Kutz, Andrzej Seweryn, Piotr Węgleński i Krzysztof Zanussi, podpisali się pod tekstem wzywającym do stworzenia czwartego filaru Unii Europejskiej - kulturalno-naukowo-edukacyjnego. Na wzór trzech już istniejących: wspólna gospodarka, polityka zagraniczna, wymiar sprawiedliwości. Zdaniem sygnatariuszy, kulturalno-naukowo-edukacyjna integracja kontynentu umożliwi nam doszlusowanie do europejskiej czołówki, a krajom piętnastki pozwoli konkurować z USA, Japonią i azjatyckimi "tygrysami". Trzeba przyznać, że jest to propozycja rewolucyjna, która jednak nijak się ma do dyskusji prowadzonej obecnie w krajach unii. Może dlatego apel Polskiej Rady Ruchu Europejskiego przeszedł bez większego echa. Nie cytowały go zachodnie agencje informacyjne, nie wywołał gorącej dyskusji w mediach ani Internecie.
Poprawiacze unii
Rada wydała sensacyjne oświadczenie, tyle że sensacyjne w inny sposób, niż się to wydaje jego promotorom. Żadna ze znanych mi koncepcji zacieśniania integracji nie przewiduje likwidacji państw narodowych. A do tego de facto sprowadza się koncepcja "czwartego filaru". Realizacja tego postulatu oznaczałaby konieczność wprowadzenia w kulturze, nauce i edukacji regulacji typu "wielkość dopuszczalnego wygięcia ogórka". A może autorom apelu chodzi o wprowadzenie wspólnego języka - na wzór wspólnej waluty? Albo stanowiska europejskiego ministra kultury?
Warto przypomnieć, że nawet tak zagorzały federalista jak Jacques Delors (nazywany jednym z "ojców" unii) nigdy nie domagał się demontażu państw narodowych. Podobnie jak inni politycy, zdaje on sobie sprawę, że Unia Europejska nigdy nie będzie Stanami Zjednoczonymi Europy. Państwo narodowe, aby istnieć, musi zachować społeczną i ekonomiczną spójność w sferze edukacji i kultury. To nie wyklucza współpracy, co dzieje się chociażby w ramach programu Erazmus (wspierającego wymianę studentów). Obecnie suwerenności i tożsamości narodowej broni się nie w gospodarce, ale właśnie w kulturze i edukacji. Autorzy apelu tego nie rozumieją, a może nie zdają sobie sprawy z konsekwencji, jakie spowodowałaby realizacja ich pomysłu.
Wyważanie otwartych drzwi
Autorów apelu odsyłam do lektury art. 151 traktatu z Maastricht. Mówi on o wzmacnianiu współpracy między krajami członkowskimi, ale również - i to jest wytłuszczone - o respektowaniu narodowej i regionalnej różnorodności. Akwizytorzy "czwartego filaru" albo nie mają o tym pojęcia, albo są nadgorliwymi federalistami. Ciekawe, co powiedzieliby na to Francuzi, znani ze swej obsesji na tle obrony "narodowej kultury". Tym bardziej wypada się dziwić, że pod tekstem apelu podpisał się Andrzej Seweryn, który francuskie realia świetnie zna.
Głos Polski na temat przyszłości Europy jest z pewnością potrzebny i oczekiwany. Nasze propozycje muszą jednak być przygotowane i przemyślane. Wytaczanie ciężkiej artylerii, tylko po to, by strzelać Panu Bogu w okno, na nikim nie zrobi wrażenia. Podobnie jak beztroskie mnożenie apeli, za którymi stoi rozumowanie sprowadzające się do jednego: "nie ma pieniędzy, więc może uda się je wyciągnąć z Unii Europejskiej". Żeby rzecz ładnie opakować, proponuje się wspólną politykę kulturalną. Amatorom "czwartego filaru" radziłbym zapoznać się z unijnymi programami dotyczącymi współpracy kulturalnej. Może tam znajdą to, czego szukają.
Więcej możesz przeczytać w 40/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.