Dlaczego w Ameryce jest o 50 procent taniej niż w Europie
Amerykanin Mel Davis, mechanik z fabryki samochodów Daimler-Chrysler w Detroit, jedyny żywiciel czteroosobowej rodziny, zarabia brutto 48 tys. USD rocznie. Hans Kappel, jedyny żywiciel trzyosobowej rodziny, za podobną pracę w fabryce Mercedesa w Stuttgarcie dostaje 6 tys. euro więcej. Mimo podobnych podatków i liczniejszej rodziny Mel żyje na znacznie wyższym poziomie niż Hans. Gospodarność nie ma tu nic do rzeczy - Mel jest nawet bardziej rozrzutny. Różnice jakości życia rodzin obu panów wynikają wyłącznie z różnic w sile nabywczej ich pensji.
Amerykanin ma więcej
Mel Davis może za swoją mniejszą pensję kupić znacznie więcej, gdyż Stany Zjednoczone są tańsze od Niemiec. Dlatego mimo niższych zarobków, większej rodziny i mniejszego bezpieczeństwa socjalnego Davis ma własny dom, a Kappel tylko mieszkanie w spółdzielni. Obaj jeżdżą chryslerami, ale rodzina Mela ma aż cztery auta, a Hansa jedno. Dla Mela wymiana mebli w kuchni czy living roomie raz na pięć, siedem lat nie stanowi problemu. Hans, żeby po 17 latach zmienić wystrój mieszkania, posłał do pracy żonę. Kiedy nad Detroit nadejdzie fala upałów, Mel włącza w domu klimatyzację. Mimo że lata w Stuttgarcie są coraz bardziej upalne, Hansa nie stać na zainstalowanie urządzeń klimatyzacyjnych. Takich różnic jest więcej. Chociaż obaj panowie żyją na przyzwoitym poziomie, Hans zastanawia się, jak to możliwe, że jego amerykański kolega zdołał właśnie kupić segment w Plymouth, który wynajmuje lokatorom...
Kraj społecznej sprawiedliwości
Ari Prasos, prawnik z Aten zatrudniony w jednej z miejscowych agencji reklamowych, z dumą podkreśla solidarność swoich rodaków. Po demonstracjach przeciwko nieuzasadnionym podwyżkom dokonanym pod pretekstem wprowadzenia w Grecji euro ceny towarów obniżono. W Stanach Zjednoczonych protesty, jakie odbywały się w Grecji, Włoszech, Francji, a nawet w Niemczech, są nie do pomyślenia. Jeśli Joe Blow uzna, że w Kmarcie ceny są zbyt wysokie, robi zakupy w Wal-Marcie, a jeśli i to go nie zadowala, szuka tzw. sklepów dyskontowych, w których towary są o kilka czy kilkanaście procent tańsze.
Za hamburgera w drogim Sheratonie na Hawajach trzeba zapłacić 8-9 USD. Taka sama kanapka w skromnej restauracyjce w centrum Paryża kosztuje dwa, trzy razy więcej. Różnice cen nie dotyczą wyłącznie wyrobów typowo amerykańskich. Garnitur od Armaniego można kupić w Bloomingdales czy Saks Fifth Avenue za 1700 USD, ale także w sklepach Marshall bądź Syms za jedną trzecią tej kwoty, a nawet taniej. W przeciwieństwie do Europy, gdzie na każdym kroku słyszy się narzekania, że renomowane sklepy "umawiają się" w kwestii cen, w Stanach Zjednoczonych jakiekolwiek zmowy "kartelowe" są karane zarówno przez aparat ścigania, jak i przez sam rynek. Nieliczne firmy, które zaryzykowały "ustawianie" cen, nie dość, że zapłaciły za to surowe kary (koncern spożywczy ADM, któremu udowodniono manipulowanie cenami produktów sojowych, musiał zapłacić 400 mln USD), to jeszcze popadły w niełaskę konsumentów. Duch wolnej konkurencji jest w USA zakorzeniony w umysłach ludzi. Zmowę i korupcję traktuje się tam jak zamach na system powszechnie uznawany za najsprawniejszy, najgospodarniejszy i najsprawiedliwszy. W tym sensie Stany Zjednoczone są krajem sprawiedliwości społecznej, w którym każdy ma równe szanse, gdzie nie istnieją układy, koterie czy inne formy zdobywania pozycji na rynku. Liczy się to, co potrafisz, czyli jak służysz konsumentom.
Gra bez klucza
Nie do pomyślenia jest sytuacja, w której licencję na prowadzenie usług telefonii komórkowej czy transport lotniczy otrzymują nieliczni wybrańcy. W Stanach Zjednoczonych istnieje wprawdzie organ przyznający licencje (a ściślej - czuwający nad częstotliwościami) na nadawanie programów radiowych czy telewizyjnych, lecz nie ma on prawa ingerować w treści programowe, bo o nich decyduje rynek, czyli słuchacze. W USA nawet nie pojawił się pomysł wprowadzenia znanego głównie w Europie abonamentu radiowotelewizyjnego.
Amerykanie dobrze wiedzą, że utalentowany przedsiębiorca potrafi poprowadzić aptekę lepiej niż farmaceuta z dyplomem (takie wymagania stawia się w większości krajów Europy). Nie żądają od farmera, który świadomie zainwestował w gospodarstwo własny kapitał, aby dowodził umiejętności prowadzenia farmy dyplomem szkoły rolniczej (tak jak w Polsce i wielu innych państwach na Starym Kontynencie). Uważają, że najlepszą rękojmią jego działania jest lęk przed stratą i chęć zysku!
Dlaczego taniej?
Malkontenci z Europy czy Azji tłumaczą niższe ceny w Stanach Zjednoczonych niższymi podatkami, a te z kolei mniejszymi nakładami na troskę o "chorych i ubogich". To tylko część prawdy. W USA rzeczywiste nakłady państwa na publiczną ochronę zdrowia (formalnie nic takiego nie istnieje, ale administracje niektórych stanów i władze powiatowe dofinansowują opiekę medyczną nad najbiedniejszymi) sięgają już 10 proc. dochodu narodowego (to więcej, niż wynoszą wydatki na "bezpłatną" opiekę zdrowotną w Anglii i Włoszech, nie mówiąc o Grecji czy Hiszpanii). Gwarantowane ustawowo minimum socjalne (około 8 tys. USD na osobę rocznie) jest w Stanach Zjednoczonych tylko o 4 tys. USD niższe niż dochód narodowy per capita Grecji, Portugalii i kilku innych nieźle rozwiniętych krajów.
Zasadniczym czynnikiem "duszącym" ceny jest bez wątpienia konkurencja. W żadnym kraju na świecie konkurencja nie jest tak wolna jak w USA. Jej wpływ na ceny przelotów czy rozmów telefonicznych (ale i na całą gospodarkę) obserwowałem w epoce Reagana na własne oczy. Reagan uwolnił wiele sektorów spod państwowego "nadzoru" narzuconego podczas rządów Nixona. W ciągu kilku miesięcy powstało kilkadziesiąt nowych linii lotniczych (równocześnie zbankrutowało kilka istniejących wcześniej pod "opieką państwa"), a ceny przelotów spadły o połowę. Minuta rozmowy telefonicznej z Polską kosztowała w 1985 r. ponad dolara, trzy lata później 29 centów, a dzisiaj można znaleźć firmy, które łączą USA z Polską za 7 centów (28 gr) za minutę, czyli około 6 gr taniej, niż płacimy za impuls w TP SA.
Nie ma wątpliwości, że powstanie Internetu właśnie w USA było konsekwencją uwolnienia telefonii spod uciążliwej i szkodliwej regulacji państwa. To wolna konkurencja doprowadziła do ogromnego wzrostu wydajności pracy. Gospodarka ciągle szuka sposobów na obniżenie kosztów i cen. Każdy właściciel sklepu czy zakładu usługowego myśli, co zrobić, aby właśnie jego placówkę wybrał konsument. I chociaż maszyny zastępują ludzi, bezrobocie w Stanach Zjednoczonych jest o połowę niższe niż w Europie.
Rynek - najlepszy regulator
Dzięki wolności gospodarczej duch przedsiębiorczości triumfuje. Ludzie nieustannie mierzą się z rynkiem. Uzyskanie zezwolenia na prowadzenie firmy nie wymaga w USA nawet wizyty w magistracie - załatwia się je pocztą, kosztuje grosze, nie są wymagane pieczątki, zaświadczenia o kwalifikacjach etc. Podczas gdy w biurach Unii Europejskiej produkuje się setki nowych regulacji gospodarczych, Amerykanie stosują jeden regulator - rynek. Tego, że mają rację, dowodzi choćby cena hamburgera w sieci McDonalda. W Stanach Zjednoczonych kosztuje on od ćwierć wieku 59 centów. W tym samym czasie cena tej kanapki w innych krajach wzrosła od kilkunastu procent (Anglia) do stu procent (Szwecja, Finlandia). Hamburger to tylko symbol, w USA niemal wszystko jest tańsze. Jest to rezultat opowiedzenia się za konkurencją, wolnością i odpowiedzialnością, a nie - jak w Europie - za kosztowną opieką państwa i iluzorycznym bezpieczeństwem. Wyższe ceny to tylko wierzchołek góry lodowej konsekwencji takiego wyboru.
Więcej możesz przeczytać w 41/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.