Amerykanom nie grozi nowy Wietnam, ale może im grozić nowy Liban
Dawid Warszawski
Publicysta "Gazety Wyborczej" i miesięcznika "Midrasz"
W wojnie w Afganistanie Stany Zjednoczone już kilkakrotnie odtrąbiły zwycięstwo, lecz te deklaracje, jak się okazuje, były przedwczesne. W miastach wybuchają bomby, strzela się do żołnierzy sił międzynarodowych, zorganizowano zamach na premiera Karzaja. Bieg wypadków w tym konflikcie nasuwa nieodparte skojarzenia z inną wojną, toczoną wprawdzie wcześniej i przez kogo innego, lecz w podobnych okolicznościach i przeciwko podobnemu wrogowi. Scenariusz wygląda mniej więcej następująco.
Po kolejnym brutalnym ataku terrorystycznym odwet stał się nieunikniony. Militarna przewaga ofiar ataku była miażdżąca i państwo, na którego terenie terroryści bezkarnie działali, poniosło koszty ich zbrodni. W nalotach ginęli cywile, podczas lądowej ofensywy dochodziło do ekscesów. Wojna była jednak krótka i zwycięska: terrorystów zmuszono do odwrotu, sojusznik zwycięzców został wybrany na nowego przywódcę kraju, a ludność okazywała jemu i jego protektorom życzliwość. Przez moment wydawało się, że operacja zakończyła się sukcesem.
Wyzwolenie staje się okupacją
Najpierw okazało się, że klęska terrorystów nie była tak dotkliwa, jak można było sądzić, później - że lokalni sojusznicy nie są tak lojalni, jak zakładano. Zaciągnięty u ludności kredyt zaufania zaczął się wyczerpywać, gdy działania zbrojne - mimo zapewnień o rychłym pokoju - trwały, a polityczne oczekiwania wolności i demokracji trzeba było odłożyć na później, aż wojna naprawdę się zakończy. To zaś, jak się okazało, miało nastąpić nieprędko: zamachy terrorystyczne zaczęły się przekształcać w ruch oporu, próbowano zabić nowo wybranego przywódcę. Przeszłość terrorystycznej przemocy, skierowanej także przeciw mieszkańcom wyzwolonego właśnie kraju, odchodziła w zapomnienie, pamiętano za to, że terroryści byli tym mieszkańcom religijnie i kulturowo nieporównywalnie bliżsi niż wyzwoliciele. Wyzwolenie coraz częściej nazywano po prostu obcą okupacją, a los pojmanych terrorystów budził współczucie.
Potem wyszła na jaw masakra, której dokonali lokalni sojusznicy wyzwolicieli. Opinia publiczna zwróciła się nie tylko przeciw jej bezpośrednim sprawcom, lecz także przeciw ich zagranicznym mocodawcom. Od tej chwili to na nich, a nie na terrorystach, spoczywało odium zbrodni. Dla zewnętrznych obserwatorów stało się jasne, że choć wyzwoliciele wygrali wojnę, to przegrali pokój.
Wybiórcze oburzenie
USA - w przeciwieństwie do Izraela w Libanie - mogły doprowadzić wojnę w Afganistanie do końca. Międzynarodowa opinia publiczna, która dziś coraz częściej rozstrzyga o losie wojny i pokoju, nie była bowiem skłonna usprawiedliwiać zamachu na Nowy Jork, tak jak dopatrywała się - i czyni to nadal - uzasadnień palestyńskich ataków. Wątpić też należy, by ujawniona niedawno śmierć tysiąca talibańskich jeńców pod Mazar-i-Szarif, którzy udusili się w kontenerach, gdzie załadowali ich żołnierze Sojuszu Północnego, miała wzbudzić takie reakcje jak dokonana przez libańskich chrześcijan masakra Palestyńczyków w Sabra i Szatila. Nic nie wskazuje również na to, by miliony Amerykanów, jak wcześniej setki tysięcy Izraelczyków, miały wyjść na ulice w proteście przeciwko temu, że ich wojska nie zadbały o bezpieczeństwo wrogów. W światowych mediach nie zanosi się też na kampanię oskarżeń przeciw mocodawcom sprawców.
To, że analogia zawodzi, wiele mówi o mechanizmach wybiórczego oburzenia świata. Mimo to nie należy jej lekceważyć. I Amerykanie, i Izraelczycy przystąpili do wojny jak do partii szachów. Nie przewidzieli, że podczas rozgrywki pionki i figury mogą zmieniać barwy, reguły i cele gry. Sądzili, że wyzwalają kraj spod władzy obcych terrorystów, i ani się spostrzegli, jak stali się stroną w wojnie domowej, która zaczęła się długo przed ich przybyciem i trwać będzie jeszcze wówczas, gdy będą musieli odejść. Izraelczycy w końcu uznali, że muszą grać w podobny sposób i ponieśli w Libanie ostatecznie klęskę. Trzeba było jednak czekać dwadzieścia lat, by ostatni izraelski żołnierz opuścił Liban.
Stan wojenny
Wojna libańska nie zapewniła Izraelowi bezpieczeństwa: nadal zza północnej granicy spadają rakiety. Amerykanie spędzili w Wietnamie dziesięć lat i również odeszli pokonani. Nie mogli wygrać, bowiem Wietkong - w odróżnieniu od al Kaidy - miał za granicą mocnych protektorów: północny Wietnam, a za nim ZSRR. Trzeba było aż dwudziestu lat, by Waszyngton podjął ryzyko nowej wojny przeciwko zewnętrznym wrogom: sukces w Zatoce Perskiej sprawił, że lekcje Wietnamu poszły w zapomnienie. Lekcji Libanu zaś Amerykanie nigdy poważnie nie studiowali, bo nie sądzili, by doświadczenie Izraela miało dla nich jakiekolwiek znaczenie. Dziś Amerykanom nowy Wietnam w Afganistanie nie grozi, bo al Kaidzie brak sojuszników. Ale może im grozić nowy Liban.
Publicysta "Gazety Wyborczej" i miesięcznika "Midrasz"
W wojnie w Afganistanie Stany Zjednoczone już kilkakrotnie odtrąbiły zwycięstwo, lecz te deklaracje, jak się okazuje, były przedwczesne. W miastach wybuchają bomby, strzela się do żołnierzy sił międzynarodowych, zorganizowano zamach na premiera Karzaja. Bieg wypadków w tym konflikcie nasuwa nieodparte skojarzenia z inną wojną, toczoną wprawdzie wcześniej i przez kogo innego, lecz w podobnych okolicznościach i przeciwko podobnemu wrogowi. Scenariusz wygląda mniej więcej następująco.
Po kolejnym brutalnym ataku terrorystycznym odwet stał się nieunikniony. Militarna przewaga ofiar ataku była miażdżąca i państwo, na którego terenie terroryści bezkarnie działali, poniosło koszty ich zbrodni. W nalotach ginęli cywile, podczas lądowej ofensywy dochodziło do ekscesów. Wojna była jednak krótka i zwycięska: terrorystów zmuszono do odwrotu, sojusznik zwycięzców został wybrany na nowego przywódcę kraju, a ludność okazywała jemu i jego protektorom życzliwość. Przez moment wydawało się, że operacja zakończyła się sukcesem.
Wyzwolenie staje się okupacją
Najpierw okazało się, że klęska terrorystów nie była tak dotkliwa, jak można było sądzić, później - że lokalni sojusznicy nie są tak lojalni, jak zakładano. Zaciągnięty u ludności kredyt zaufania zaczął się wyczerpywać, gdy działania zbrojne - mimo zapewnień o rychłym pokoju - trwały, a polityczne oczekiwania wolności i demokracji trzeba było odłożyć na później, aż wojna naprawdę się zakończy. To zaś, jak się okazało, miało nastąpić nieprędko: zamachy terrorystyczne zaczęły się przekształcać w ruch oporu, próbowano zabić nowo wybranego przywódcę. Przeszłość terrorystycznej przemocy, skierowanej także przeciw mieszkańcom wyzwolonego właśnie kraju, odchodziła w zapomnienie, pamiętano za to, że terroryści byli tym mieszkańcom religijnie i kulturowo nieporównywalnie bliżsi niż wyzwoliciele. Wyzwolenie coraz częściej nazywano po prostu obcą okupacją, a los pojmanych terrorystów budził współczucie.
Potem wyszła na jaw masakra, której dokonali lokalni sojusznicy wyzwolicieli. Opinia publiczna zwróciła się nie tylko przeciw jej bezpośrednim sprawcom, lecz także przeciw ich zagranicznym mocodawcom. Od tej chwili to na nich, a nie na terrorystach, spoczywało odium zbrodni. Dla zewnętrznych obserwatorów stało się jasne, że choć wyzwoliciele wygrali wojnę, to przegrali pokój.
Wybiórcze oburzenie
USA - w przeciwieństwie do Izraela w Libanie - mogły doprowadzić wojnę w Afganistanie do końca. Międzynarodowa opinia publiczna, która dziś coraz częściej rozstrzyga o losie wojny i pokoju, nie była bowiem skłonna usprawiedliwiać zamachu na Nowy Jork, tak jak dopatrywała się - i czyni to nadal - uzasadnień palestyńskich ataków. Wątpić też należy, by ujawniona niedawno śmierć tysiąca talibańskich jeńców pod Mazar-i-Szarif, którzy udusili się w kontenerach, gdzie załadowali ich żołnierze Sojuszu Północnego, miała wzbudzić takie reakcje jak dokonana przez libańskich chrześcijan masakra Palestyńczyków w Sabra i Szatila. Nic nie wskazuje również na to, by miliony Amerykanów, jak wcześniej setki tysięcy Izraelczyków, miały wyjść na ulice w proteście przeciwko temu, że ich wojska nie zadbały o bezpieczeństwo wrogów. W światowych mediach nie zanosi się też na kampanię oskarżeń przeciw mocodawcom sprawców.
To, że analogia zawodzi, wiele mówi o mechanizmach wybiórczego oburzenia świata. Mimo to nie należy jej lekceważyć. I Amerykanie, i Izraelczycy przystąpili do wojny jak do partii szachów. Nie przewidzieli, że podczas rozgrywki pionki i figury mogą zmieniać barwy, reguły i cele gry. Sądzili, że wyzwalają kraj spod władzy obcych terrorystów, i ani się spostrzegli, jak stali się stroną w wojnie domowej, która zaczęła się długo przed ich przybyciem i trwać będzie jeszcze wówczas, gdy będą musieli odejść. Izraelczycy w końcu uznali, że muszą grać w podobny sposób i ponieśli w Libanie ostatecznie klęskę. Trzeba było jednak czekać dwadzieścia lat, by ostatni izraelski żołnierz opuścił Liban.
Stan wojenny
Wojna libańska nie zapewniła Izraelowi bezpieczeństwa: nadal zza północnej granicy spadają rakiety. Amerykanie spędzili w Wietnamie dziesięć lat i również odeszli pokonani. Nie mogli wygrać, bowiem Wietkong - w odróżnieniu od al Kaidy - miał za granicą mocnych protektorów: północny Wietnam, a za nim ZSRR. Trzeba było aż dwudziestu lat, by Waszyngton podjął ryzyko nowej wojny przeciwko zewnętrznym wrogom: sukces w Zatoce Perskiej sprawił, że lekcje Wietnamu poszły w zapomnienie. Lekcji Libanu zaś Amerykanie nigdy poważnie nie studiowali, bo nie sądzili, by doświadczenie Izraela miało dla nich jakiekolwiek znaczenie. Dziś Amerykanom nowy Wietnam w Afganistanie nie grozi, bo al Kaidzie brak sojuszników. Ale może im grozić nowy Liban.
Wrócili z tarczą 54 spośród 93 polskich żołnierzy przebywających w Afganistanie wróciło do domu. W środkowej Azji byli polscy saperzy, logistycy i pododdział jednostki specjalnej Grom. Polacy zlikwidowali 1700 min i oznakowali 64 km dróg i pól minowych. Zajmowali się też patrolowaniem, transportem wody i paliwa oraz rozbudową i obsługą bazy wojskowej Bagram koło Kabulu. |
Więcej możesz przeczytać w 41/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.