Niektóre kobiety dopiero wówczas czerpią radość z erotycznych szaleństw, gdy wie o nich całe miasto
Jest taki rodzaj kobiet, których - zwłaszcza mężczyźni - powinni się wystrzegać jak diabeł święconej wody. W największym skrócie chodzi o te, które dopiero wówczas czerpią radość z erotycznych szaleństw, gdy wie o nich całe miasto. Uda się sprawę nagłośnić na cały kraj albo na cały świat, to już lepiej być nie może. Do owych wybranek losu należy i Monica Levinsky, i Edwina Currie, która dopiero co ujawniła swój czteroletni romans z Johnem Majorem. Po co? Nie wiadomo. Bo chyba nie po to, żeby wyartykułować w gazecie, że dawny kochanek miał w sobie coś z Machiavellego.
Catherine Millet, szefowa francuskiego magazynu "Art Press", ponad rok temu podbiła listy bestsellerów. Szacowna pani krytyk, odznaczona Narodowym Orderem Zasługi, usiadła i napisała kilkusetstronicową erotyczną spowiedź. Trzeba przyznać uczciwie, że jest się z czego spowiadać. "Życie seksualne Catherine Millet" dotarło i nad Wisłę. I? Jest już na listach bestsellerów. I?
Po dwudziestu pięciu stronach moja wiedza o grupowym kopulowaniu nadaje się co najmniej na magisterium, ale staram się przemóc (idzie o znużenie, a nie pruderyjność felietonistki), żeby (mam pisać, to muszę czytać) przebrnąć przez następnych dwieście stron.
Zostałam już szczegółowo poinformowana, że pani Millet miała kilkuset kochanków i żaden z przypisanych im anatomicznych szczegółów, zwłaszcza tych od pasa w dół, nie ma już przede mną tajemnic. Staram się zapamiętać, że seks grupowy równie dobrze smakuje w furgonetce, jak i w garażu. Ona jedna, ich trzydziestu. Ona na górze, na boku i w skos. Uległa, bezwolna i bezpruderyjna. Odważna. Z telefonicznej rozmowy z koleżanką, która jest w trakcie lektury, dowiaduję się, że dalej będzie tak samo, chociaż konkurencje dla jurnych kochanków stanowić zacznie wibrator. Jedynym zaś miejscem, w którym pani krytyk nie spółkuje, jest kanapa u psychoanalityka. Szczęściarz. Chwila zapomnienia, erekcja, i już by się biedaczysko znalazł w kręgu literackich zainteresowań pani Millet. A potem już prosta droga na listy bestsellerów. Nie - myślę sobie - przecież to jest europejski hit, tu musi chodzić o coś więcej. Oko mi się zamyka, ale czytam dalej. Ciągle to samo. Ona na górze, na boku i w skos. Opisy erotycznej młócki Millet okrasza egzystencjalnymi dywagacjami. "Łono natury nie sprzyja tym samym marzeniom erotycznym, co przestrzeń miejska, która z definicji stanowi przestrzeń społeczną, teren, gdzie uzewnętrzniają się potrzeby naruszania zasad i ciągoty ekshibicjonistyczne oraz voyeurystyczne". Obym tylko po skończonej lekturze każdemu garażowi w mieście i każdej stojącej przy krawężniku furgonetce nie przyglądała się z ogniem w oczach.
"Pragnęłam zostać zakonnicą, oblubienicą Bożą i wyjechać jako misjonarka gdzieś do Afryki, w której żyło pełno ubogich ludzi, ale chciałam również mieć mężów i dzieci"- pisze Millet, a ja po niedawnej lekturze "Pamiętnika statecznej panienki" Simone de Beauvoir nie mogę pozbyć się wrażenia, że pani krytyk wydaje się, iż jest wyzwolona jej wolnością, bo przecież Beauvoir też pisze "Nie, powiedziałam sobie, moje życie będzie gdzieś prowadziło". Pozostawało tylko pytanie, gdzie? "Koło dwunastego roku życia tarłam się do krwi pumeksem, chłostałam się złotym łańcuszkiem, który nosiłam na szyi. Przestałam wierzyć, odkrywszy, że Bóg nie ma żadnego wpływu na moje postępowanie: więc i nie zmieniło się ono, kiedy się go wyrzekłam". Krew się we mnie burzy, gdy czytam, że książka Millet to kolejny sztandarowy manifest kobiety wyzwolonej. Takie postawienie sprawy to zwyczajne nadużycie. Wynurzenia Millet to dobry materiał źródłowy, ale do studiów nad jednostką chorobową, jaką jest nimfomania. Doskonałe uzupełnienie biografii Jean Seberg, aktorki francuskiej nowej fali, której nagie zwłoki znaleziono kiedyś w Lasku Bulońskim. Też lubiła się tam kochać. "W gruncie rzeczy nieostentacyjna uprzejmość, niemal obojętność towarzysząca mi podczas orgii doskonale odpowiadała niezdarnej w kontaktach z otoczeniem bardzo młodej kobiecie, którą wówczas byłam"- stawia sobie samej diagnozę Millet. Chociaż - jak zauważa dalej - "każda następna kopulacja to kolejny wydatek energii: podobnych emocji doświadczam zawsze przed wygłoszeniem wykładu, kiedy wiem, że trzeba będzie skoncentrować całą uwagę na tym, co się mówi, i być do dyspozycji audytorium". Upodlenie wpisane w seksualne ryzyko Millet utożsamia z fantastyczną wprost wolnością. "Tak czy inaczej kopulowanie zaspokajało potrzeby o wiele głębsze: torowałam sobie w ten sposób gładką drogę przez świat". Nic więc dziwnego, że cieszyła się, gdy słyszała o sobie, że "daje równie łatwo, jak oddycha". Z kolejnych "kolebek rżnięcia" pani krytyk raczej przypomina sobie nastrój owych chwil aniżeli wrażenia zmysłowe, konsekwentnie wykorzystując kontakty seksualne do zaspokajania własnej "ciekawości intelektualnej i zawodowej", ale z wielką obojętnością traktując życie uczuciowe. Myli się jednak ten, kto sądzi, że pani Millet nie ma żadnych zahamowań, gdyż "marzenia seksualne są nazbyt osobiste, by naprawdę można było się nimi dzielić". Zwłaszcza że te wypowiedziane nie zawsze się spełniają. Millet do dziś ubolewa, że ma za sobą jedną nieudaną próbę prostytucji.
Catherine Millet, szefowa francuskiego magazynu "Art Press", ponad rok temu podbiła listy bestsellerów. Szacowna pani krytyk, odznaczona Narodowym Orderem Zasługi, usiadła i napisała kilkusetstronicową erotyczną spowiedź. Trzeba przyznać uczciwie, że jest się z czego spowiadać. "Życie seksualne Catherine Millet" dotarło i nad Wisłę. I? Jest już na listach bestsellerów. I?
Po dwudziestu pięciu stronach moja wiedza o grupowym kopulowaniu nadaje się co najmniej na magisterium, ale staram się przemóc (idzie o znużenie, a nie pruderyjność felietonistki), żeby (mam pisać, to muszę czytać) przebrnąć przez następnych dwieście stron.
Zostałam już szczegółowo poinformowana, że pani Millet miała kilkuset kochanków i żaden z przypisanych im anatomicznych szczegółów, zwłaszcza tych od pasa w dół, nie ma już przede mną tajemnic. Staram się zapamiętać, że seks grupowy równie dobrze smakuje w furgonetce, jak i w garażu. Ona jedna, ich trzydziestu. Ona na górze, na boku i w skos. Uległa, bezwolna i bezpruderyjna. Odważna. Z telefonicznej rozmowy z koleżanką, która jest w trakcie lektury, dowiaduję się, że dalej będzie tak samo, chociaż konkurencje dla jurnych kochanków stanowić zacznie wibrator. Jedynym zaś miejscem, w którym pani krytyk nie spółkuje, jest kanapa u psychoanalityka. Szczęściarz. Chwila zapomnienia, erekcja, i już by się biedaczysko znalazł w kręgu literackich zainteresowań pani Millet. A potem już prosta droga na listy bestsellerów. Nie - myślę sobie - przecież to jest europejski hit, tu musi chodzić o coś więcej. Oko mi się zamyka, ale czytam dalej. Ciągle to samo. Ona na górze, na boku i w skos. Opisy erotycznej młócki Millet okrasza egzystencjalnymi dywagacjami. "Łono natury nie sprzyja tym samym marzeniom erotycznym, co przestrzeń miejska, która z definicji stanowi przestrzeń społeczną, teren, gdzie uzewnętrzniają się potrzeby naruszania zasad i ciągoty ekshibicjonistyczne oraz voyeurystyczne". Obym tylko po skończonej lekturze każdemu garażowi w mieście i każdej stojącej przy krawężniku furgonetce nie przyglądała się z ogniem w oczach.
"Pragnęłam zostać zakonnicą, oblubienicą Bożą i wyjechać jako misjonarka gdzieś do Afryki, w której żyło pełno ubogich ludzi, ale chciałam również mieć mężów i dzieci"- pisze Millet, a ja po niedawnej lekturze "Pamiętnika statecznej panienki" Simone de Beauvoir nie mogę pozbyć się wrażenia, że pani krytyk wydaje się, iż jest wyzwolona jej wolnością, bo przecież Beauvoir też pisze "Nie, powiedziałam sobie, moje życie będzie gdzieś prowadziło". Pozostawało tylko pytanie, gdzie? "Koło dwunastego roku życia tarłam się do krwi pumeksem, chłostałam się złotym łańcuszkiem, który nosiłam na szyi. Przestałam wierzyć, odkrywszy, że Bóg nie ma żadnego wpływu na moje postępowanie: więc i nie zmieniło się ono, kiedy się go wyrzekłam". Krew się we mnie burzy, gdy czytam, że książka Millet to kolejny sztandarowy manifest kobiety wyzwolonej. Takie postawienie sprawy to zwyczajne nadużycie. Wynurzenia Millet to dobry materiał źródłowy, ale do studiów nad jednostką chorobową, jaką jest nimfomania. Doskonałe uzupełnienie biografii Jean Seberg, aktorki francuskiej nowej fali, której nagie zwłoki znaleziono kiedyś w Lasku Bulońskim. Też lubiła się tam kochać. "W gruncie rzeczy nieostentacyjna uprzejmość, niemal obojętność towarzysząca mi podczas orgii doskonale odpowiadała niezdarnej w kontaktach z otoczeniem bardzo młodej kobiecie, którą wówczas byłam"- stawia sobie samej diagnozę Millet. Chociaż - jak zauważa dalej - "każda następna kopulacja to kolejny wydatek energii: podobnych emocji doświadczam zawsze przed wygłoszeniem wykładu, kiedy wiem, że trzeba będzie skoncentrować całą uwagę na tym, co się mówi, i być do dyspozycji audytorium". Upodlenie wpisane w seksualne ryzyko Millet utożsamia z fantastyczną wprost wolnością. "Tak czy inaczej kopulowanie zaspokajało potrzeby o wiele głębsze: torowałam sobie w ten sposób gładką drogę przez świat". Nic więc dziwnego, że cieszyła się, gdy słyszała o sobie, że "daje równie łatwo, jak oddycha". Z kolejnych "kolebek rżnięcia" pani krytyk raczej przypomina sobie nastrój owych chwil aniżeli wrażenia zmysłowe, konsekwentnie wykorzystując kontakty seksualne do zaspokajania własnej "ciekawości intelektualnej i zawodowej", ale z wielką obojętnością traktując życie uczuciowe. Myli się jednak ten, kto sądzi, że pani Millet nie ma żadnych zahamowań, gdyż "marzenia seksualne są nazbyt osobiste, by naprawdę można było się nimi dzielić". Zwłaszcza że te wypowiedziane nie zawsze się spełniają. Millet do dziś ubolewa, że ma za sobą jedną nieudaną próbę prostytucji.
Więcej możesz przeczytać w 41/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.