Żyjący pod osłoną amerykańskiej tarczy Europejczycy nie chcą się dziś poświęcać w walce o obronę podstawowych wartości
Rzecz będzie o zachowaniu Europejczyków w konflikcie z terrorystami i krajami rozbójniczymi (zresztą w jakimkolwiek współczesnym konflikcie!). Zachodnia Europa powinna mieć więcej podstaw do niepokoju niż Stany Zjednoczone. W końcu szkody ekonomiczne spowodowane ewentualnym zakręceniem kurka naftowego przez Husajnów, ajatollahów, Kaddafich i im podobnych byłyby na pewno większe dla Europy. Amerykanie sami wydobywają ropę (wcale niemało), mają w pobliżu jej eksporterów - Meksyk, Wenezuelę czy Ekwador. Ponadto fanatyzm muzułmański zagraża im w znacznie mniejszym stopniu niż Europie Zachodniej.
Pacyfizm czy tchórzostwo?
Zacznę od wspomnień. Przebywałem zimą 1991 r. w Kolonii, trwały wówczas amerykańskie przygotowania do odbicia okupowanego przez Irak Kuwejtu. Przechodząc kiedyś obok słynnej kolońskiej katedry, zostałem zaczepiony przez jedną z licznych tam grupek niezbyt domytych i "doczesanych" młodych ludzi. Chcieli, abym podpisał się pod protestem przeciwko "amerykańskiej agresji". Zbeształem młodzieńców za niezdolność zachowania podstawowych zasad etyki, bo agresorem, który podbił mniejsze, słabo uzbrojone państewko, jest bez wątpienia Irak. Wreszcie, jeśli sami są tchórzami, to przynajmniej niech nie utrudniają innym czynienia tego, co właściwe.
Najwyraźniej obrażeni odpowiedzieli, że nie są tchórzami, ale pacyfistami. Spieszyłem się i nie miałem ochoty na dłuższe dyskusje. Powiedziałem, że pacyfizm to forma tchórzostwa i odszedłem. Pozornie bowiem pacyfizm wydaje się czymś godnym. Pacyfiści to ludzie, którzy odrzucają możliwość użycia broni. Dodajmy jednak od razu, że w jakiejkolwiek sprawie, choćby najsłuszniejszej.
Dusza niewolnika
Tylko czy jest etyczne nie chcieć walczyć w obronie tego, co dla nas najważniejsze: własnego państwa, ideałów wolności, życia naszych najbliższych czy innych spraw zasadniczych? Moim zdaniem nie. Ale jeśli nawet pacyfiści mają w tej sprawie odmienne zdanie, to warto się zastanowić nad szczególną predyspozycją psychiczną ludzi, którzy odrzucają możliwość walki o sprawy zasadnicze. Mieliśmy takich i w przeszłości. Hasło "better red than dead" (lepiej być czerwonym niż martwym) demobilizowało część społeczeństw Zachodu w obliczu komunistycznego zagrożenia równie skutecznie jak wcześniejsze hasło francuskich komunistów w przededniu II wojny światowej ("nie chcemy umierać za Gdańsk").
Pacyfizm zawarty w sloganie "better red than dead" niewiele się różnił od "zwykłego" tchórzostwa. Trzeba mieć bowiem szczególną psychikę, aby się świadomie wyrzec możliwości walki o to, co człowiekowi najbliższe.
I - nie czarujmy się - jest to psychika pogodzonego z losem niewolnika.
Czy państwo opiekuńcze sprzyja tchórzostwu?
Jednakże nawet istnienie pacyfistów - ludzi godzących się ze wszystkim, byle nie wziąć broni do ręki - nie tłumaczy jeszcze niechęci do obrony własnych interesów przez tak liczne odłamy zachodnich społeczeństw. W Wielkiej Brytanii - kraju, który jednoznacznie stanął po stronie zaatakowanych przez terrorystów Stanów Zjednoczonych - niedawne badania wykazały, że dwie trzecie zwolenników rządzącej Partii Pracy jest przeciwko udziałowi w operacji obalenia reżimu Husajna.
Wprawdzie w Partii Pracy znajdowali schronienie rozmaici nawiedzeni "obrońcy pokoju", łącznie z ruchem na rzecz jednostronnego rozbrojenia, ale nie przesadzajmy. Wielka Brytania była solidnym członkiem NATO przez kilkadziesiąt lat istnienia tej organizacji i egzotyczny margines nigdy nie przechylił szali na korzyść jakichś samobójczych pomysłów.
Czyżby zwykli ludzie zarazili się antyamerykanizmem zachodnieuropejskich elit? Jeśli jakiś lumpeninteletualista obarczał ludzkość - a więc i morderców, i mordowanych - odpowiedzialnością za terrorystyczny atak na Nowy Jork, tym bardziej będzie obarczać Amerykanów odpowiedzialnością za obalenie irackiego despoty!
Być może w części to prawda, ale to jeszcze nie wszystko. Europejczycy z Zachodu wydają się dzisiaj mniej niż Amerykanie gotowi do obrony podstawowych wartości. Oczywiście, przy (optymistycznym) założeniu, że wspólne podstawowe wartości dają się jeszcze określić w Europie. Trudno bowiem zaliczyć do nich "socjal", zniesienie kary śmierci (dla przestępców oczywiście, nie dla ich ofiar!) czy walkę ze zmianami klimatycznymi.
Nietrudno zauważyć, że właśnie ów "socjal", państwo wszechopiekuńcze i wszechregulujące, jest niewątpliwym źródłem słabnięcia chęci - a przez to i zdolności - do zbrojnego przeciwstawiania się zagrożeniom podstawowych wartości i interesów jednostki. Głównym celem polityki państw zachodnioeuropejskich stało się zdejmowanie z obywatela odpowiedzialności za jego własny byt materialny (poprzez opiekuńczy "socjal") i ochrona przed ryzykiem istnienia (poprzez pęd do uregulowania absolutnie wszystkiego). Jeśli jednak ogranicza się, krok za krokiem, odpowiedzialność jednostki za jej żywotne sprawy w czasie pokoju, to jak można oczekiwać od ludzi poczucia odpowiedzialności podczas wojny?
Europa jak "kanapowy kartofel"
Zachodnioeuropejscy politycy czują się sfrustrowani "amerykańskim unilateralizmem". Nie zauważają, że Amerykanie podejmują decyzje strategiczne sami nie dlatego, że akurat mają takie widzimisię, ale z ważnych powodów. Po pierwsze, to oni - jak słusznie postrzegają - ponoszą koszty utrzymywania tarczy ochronnej zachodniej cywilizacji. Po drugie, zasłonięci tą tarczą Europejczycy z Zachodu starają się stworzyć surrealistyczny świat na wzór wielkiej piaskownicy dla przedszkolaków, zaokrąglonej na kantach i wyłożonej pluszem, aby społeczeństwa nie uczyniły sobie, broń Boże, krzywdy. Po trzecie, politykę zagraniczną pojmują jako akcję socjalną. A po czwarte, ociągają się, gdy przychodzi podejmować poważne decyzje o militarnym znaczeniu, a nawet, jak kanclerz Schröder, zbijają polityczny kapitał na tchórzostwie obywateli.
W amerykańskich ocenach Europy Zachodniej zniecierpliwienie i irytacja zaczynają się mieszać z lekceważeniem - kolebkę zachodniej cywilizacji zaczyna się traktować jak niezbyt poważny światek z peronu 9 i 3/4, żyjący wyobrażeniami Harryego Pottera o realnym świecie. Albo, używając nowego epitetu na określenie leniwych oglądaczy telewizji, uważają ich za strategiczne "kanapowe kartofle".
Nawet w konflikcie o Pietruszkę, czyli zamieszkałą przez kozy wysepkę koło Gibraltaru, potrzebna była amerykańska mediacja. Mówi to więcej o postrzeganiu Europy Zachodniej w świecie - powtórzmy: na jej własne życzenie - niż dziesiątki deklaracji składanych przez zachodnioeuropejskich polityków, politycznie poprawnych komentarzy podkreślających odrębność i "postępowość" Europy czy antyamerykańskich demonstracji lewackich oszołomów oraz nie mniej oszołomowatych intelektualistów.
Więcej możesz przeczytać w 42/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.