Docenianie życia jest możliwe także w czasach, nad którymi wisi cień wojny z Irakiem
Wsłoneczny dzień na początku października powędrowałem na Rynek Główny w Krakowie, by szukać na nim egzystencjalnego pocieszenia. Jeden z moich przyjaciół niedawno mnie skrzyczał za to, że w ostatnich felietonach podsycam nastroje niezadowolenia z życia lub czepiam się różnych osób jak pijany tramwaju. Zwrot o czepianiu się tramwaju jest warszawski i bardzo stary. Mógł powstać, gdy wagony tramwajów miały balustrady wokół pomostów, wystające z tyłu zderzaki (dzyndzle vel cycki) oraz stopnie, na których można stać w czasie jazdy. W okupacyjnym dzieciństwie dużo się najeździłem na "dzyndzlach", co gwarantowało podróż bezpłatną.
Przyjacielskie uwagi przypomniały mi więc urocze jazdy chłopca figlującego w strasznych czasach. Racja, czemu nie cieszyć się życiem, gdy miasto, które współtworzy Europę od niepamiętnych czasów, roi się od pięknych dziewczyn i eleganckich chłopaków, sędziwych turystów amerykańskich w osobliwych nakryciach głowy (na przykład kowbojskie kapelusze z nausznikami), przywabia wystawami salonów mody i księgarskich wystaw uginających się pod ciężarem pięknie wydanych książek. Bogactwo zasobów księgarskich jest zagadką gospodarczo-kupiecką. Liczba najprzeróżniejszych tzw. tytułów zarówno polskich, jak i obcych, dzieło tysięcy autorów i wydawców, jest dziś niesłychana. Książki nie są tanie. Jak więc opłaca się handel nimi? Musi się opłacać, bo przecież księgarze by splajtowali. A ludzie mają na książki pieniądze i czytają je albo przynajmniej snobują się na encyklopedie i albumy. Taki snobizm bibliofilski ma też swoją kulturową wartość. Gdy dodać do tego płyty CD z pierwszorzędną muzyką poważną i niepoważną, uzyskujemy obraz kulturalnego życia Polaków zupełnie inny od rysowanego przez jękliwe dyskusje w radiu i telewizji.
Moje uwagi nie dotyczą chyba tylko słonecznego Rynku Głównego w Krakowie, na którym od pewnego czasu siedzi autentyczny Kozak doński ubrany w bufiaste pludry, opasany wzorzystym pasem, z włosami związanym w kitę zwisającą z ogolonej czaszki. Gra smętne dumki na starożytnej lirze. Nieopodal, po drugiej stronie rynku, krakowska kapela, dalej grupa studentów z Peru i jeszcze gdzieś w bramie amerykański student gra Gershwina na saksofonie.
Radość życia, docenianie jego smaków i uroków, błyskotek i melancholijnych czerni jest więc możliwe również w czasach, nad którymi wisi cień wojny z Irakiem, eksplodujących wieżowców na Manhattanie oraz reformy zdrowia w Polsce. Prawda jest taka, jak mówi poeta: "Przemyślność broni w nieszczęście się zmienia,/Sztandary wicher postrzępi w rozpędzie,/Ale greckiego dziedziczki imienia/Sława dopóki trwa ludzkość, trwać będzie" (Czesław Miłosz, "Central Park" ze zbioru "Światło dzienne").
Przyjacielskie uwagi przypomniały mi więc urocze jazdy chłopca figlującego w strasznych czasach. Racja, czemu nie cieszyć się życiem, gdy miasto, które współtworzy Europę od niepamiętnych czasów, roi się od pięknych dziewczyn i eleganckich chłopaków, sędziwych turystów amerykańskich w osobliwych nakryciach głowy (na przykład kowbojskie kapelusze z nausznikami), przywabia wystawami salonów mody i księgarskich wystaw uginających się pod ciężarem pięknie wydanych książek. Bogactwo zasobów księgarskich jest zagadką gospodarczo-kupiecką. Liczba najprzeróżniejszych tzw. tytułów zarówno polskich, jak i obcych, dzieło tysięcy autorów i wydawców, jest dziś niesłychana. Książki nie są tanie. Jak więc opłaca się handel nimi? Musi się opłacać, bo przecież księgarze by splajtowali. A ludzie mają na książki pieniądze i czytają je albo przynajmniej snobują się na encyklopedie i albumy. Taki snobizm bibliofilski ma też swoją kulturową wartość. Gdy dodać do tego płyty CD z pierwszorzędną muzyką poważną i niepoważną, uzyskujemy obraz kulturalnego życia Polaków zupełnie inny od rysowanego przez jękliwe dyskusje w radiu i telewizji.
Moje uwagi nie dotyczą chyba tylko słonecznego Rynku Głównego w Krakowie, na którym od pewnego czasu siedzi autentyczny Kozak doński ubrany w bufiaste pludry, opasany wzorzystym pasem, z włosami związanym w kitę zwisającą z ogolonej czaszki. Gra smętne dumki na starożytnej lirze. Nieopodal, po drugiej stronie rynku, krakowska kapela, dalej grupa studentów z Peru i jeszcze gdzieś w bramie amerykański student gra Gershwina na saksofonie.
Radość życia, docenianie jego smaków i uroków, błyskotek i melancholijnych czerni jest więc możliwe również w czasach, nad którymi wisi cień wojny z Irakiem, eksplodujących wieżowców na Manhattanie oraz reformy zdrowia w Polsce. Prawda jest taka, jak mówi poeta: "Przemyślność broni w nieszczęście się zmienia,/Sztandary wicher postrzępi w rozpędzie,/Ale greckiego dziedziczki imienia/Sława dopóki trwa ludzkość, trwać będzie" (Czesław Miłosz, "Central Park" ze zbioru "Światło dzienne").
Więcej możesz przeczytać w 42/2002 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.