Celem banku centralnego jest zwalczanie inflacji - rozsądne, nie za słabe, ale i nie za ostre
Powstała kasta analityków ekonomicznych. Można ich znaleźć w Radzie Polityki Pieniężnej, a także w instytutach ekonomicznych. Ktoś powiedział, że ekonomistą mogłaby zostać papuga, gdyby ją nauczyć słów: podaż, popyt, cena i jeszcze paru innych. Przypomina mi się to, kiedy słyszę analityków powtarzających kombinacje słów: inflacja, kurs, stopa procentowa, bilans obrotów bieżących, deficyt budżetowy. To są pojęcia niezbędne do rozumienia gospodarki, ale nie można gospodarki zrozumieć, jeżeli tkwi się tylko w ich kręgu, a coś takiego przytrafiło się ekonomistom. Jakby się zamknęli w makroekonomicznej celi, bo te pojęcia należą do analizy makroekonomicznej, do schematu metodologicznego, który jest niezbędny, ale staje się szkodliwy, gdy analityk (i polityk) da się mu uwięzić, bo z celi widzi się tylko wycinek świata.
Najważniejszym skutkiem tego uwięzienia jest widoczny nadal, choć już skruszały, stan ducha analityków, który nazywam "złudzeniem transformacyjnym". Jest to przekonanie, że wysoki wzrost gospodarczy z lat 1992-1997 był prostą funkcją dostosowania gospodarki do rynku i konkurencji. Natomiast to, co stało się w roku 1998, miało być chwilowym zepchnięciem gospodarki z wysokiej i trwałej już ścieżki rozwoju wskutek kryzysu rosyjskiego. Z pola widzenia analizy makroekonomicznej umknęły fakty wskazujące na to, że pierwszy impuls rozwojowy spotęgowały poważne czynniki krótkookresowe. Złożyły się na nie m.in. wielkie połacie rynku odziedziczonego po PRL, korzystny dla nas w pierwszej, a niekorzystny w drugiej połowie obecnej dekady przebieg unifikacji celnej z Unią Europejską, sprzyjające handlowi przygranicznemu, lecz zanikające różnice cen między Polską i sąsiadami. Uwagi umknęła też słaba innowacyjność i ekspansywność naszych firm oraz nędza naszej oferty eksportowej. Tymczasem przy rynku coraz bardziej otwartym cała gospodarka musi się stawać eksportowa, bo główna batalia z konkurencją zagraniczną zaczyna się toczyć na rynku wewnętrznym. Przegrana w eksporcie to potencjalne zagrożenie dla 15-20 proc. PKB, podczas gdy przegrana z zagranicznym konkurentem na rynku krajowym oznacza zagrożenie dla 80 proc. PKB. Gdyby obok makroekonomicznej kombinatoryki większą uwagę zwracano na te i inne zjawiska, liczba błędnych prognoz o rychłym "odbiciu" gospodarczym byłaby mniejsza. Ţylibyśmy bardziej w prawdzie.
Przed wielkim weekendem zaniepokojenie wywołał poważny spadek kursu złotego. Odezwali się katastrofiści ("Zapaść złotego" - tytuł w jednej z gazet) i uspokajacze ("Wahania chwilowe, niegroźne dla gospodarki" - opinia jednego z członków RPP). To nie była ani katastrofa, ani dziecinna czkawka - to był jeden z bardzo wielu sygnałów pojawiających się od dłuższego już czasu, że gospodarka jest na kryzysowej ścieżce. Przy obecnym kursie złotego i deficycie finansów publicznych nie da się zahamować wzrostu deficytu w bieżących obrotach bilansu płatniczego. Dalszy wzrost tego deficytu zredukuje brutalnie tempo wzrostu naszej gospodarki. Aby więc zacząć sprowadzać gospodarkę z kursu kolizyjnego, złoty musi być wyraźnie tańszy, deficyt finansów publicznych poważnie zmniejszony, a radykalizm celu inflacyjnego RPP osłabiony. Celem banku centralnego jest zwalczanie inflacji - rozsądne, nie za słabe, ale i nie za ostre. Czym kończy się za ostre zwalczanie inflacji, a także jaka jest korzyść z umiaru w tym względzie, świadczy właśnie doświadczenie Rosji z roku 1998 i 1999. To wszystko nie wystarczy, potrzebna jest jeszcze bardzo zdecydowana i trudna restrukturyzacja oraz racjonalizacja całej gospodarki, także tej prywatnej. Do radykalnej zmiany polityki gospodarczej nawołuje OPZZ i partie opozycyjne. O co chodzi - "intensywnie milczą". Dają tylko do zrozumienia publiczności, że ma być "zwrot socjalny" - ogólnie wszystkim więcej "kapuchy", jak mówi młodzież i moja córka. A to jest akurat kurs na przyspieszone wykolejenie gospodarki, dokładnie przeciwny wobec tego, którego wymaga sytuacja ekonomiczna.
Najważniejszym skutkiem tego uwięzienia jest widoczny nadal, choć już skruszały, stan ducha analityków, który nazywam "złudzeniem transformacyjnym". Jest to przekonanie, że wysoki wzrost gospodarczy z lat 1992-1997 był prostą funkcją dostosowania gospodarki do rynku i konkurencji. Natomiast to, co stało się w roku 1998, miało być chwilowym zepchnięciem gospodarki z wysokiej i trwałej już ścieżki rozwoju wskutek kryzysu rosyjskiego. Z pola widzenia analizy makroekonomicznej umknęły fakty wskazujące na to, że pierwszy impuls rozwojowy spotęgowały poważne czynniki krótkookresowe. Złożyły się na nie m.in. wielkie połacie rynku odziedziczonego po PRL, korzystny dla nas w pierwszej, a niekorzystny w drugiej połowie obecnej dekady przebieg unifikacji celnej z Unią Europejską, sprzyjające handlowi przygranicznemu, lecz zanikające różnice cen między Polską i sąsiadami. Uwagi umknęła też słaba innowacyjność i ekspansywność naszych firm oraz nędza naszej oferty eksportowej. Tymczasem przy rynku coraz bardziej otwartym cała gospodarka musi się stawać eksportowa, bo główna batalia z konkurencją zagraniczną zaczyna się toczyć na rynku wewnętrznym. Przegrana w eksporcie to potencjalne zagrożenie dla 15-20 proc. PKB, podczas gdy przegrana z zagranicznym konkurentem na rynku krajowym oznacza zagrożenie dla 80 proc. PKB. Gdyby obok makroekonomicznej kombinatoryki większą uwagę zwracano na te i inne zjawiska, liczba błędnych prognoz o rychłym "odbiciu" gospodarczym byłaby mniejsza. Ţylibyśmy bardziej w prawdzie.
Przed wielkim weekendem zaniepokojenie wywołał poważny spadek kursu złotego. Odezwali się katastrofiści ("Zapaść złotego" - tytuł w jednej z gazet) i uspokajacze ("Wahania chwilowe, niegroźne dla gospodarki" - opinia jednego z członków RPP). To nie była ani katastrofa, ani dziecinna czkawka - to był jeden z bardzo wielu sygnałów pojawiających się od dłuższego już czasu, że gospodarka jest na kryzysowej ścieżce. Przy obecnym kursie złotego i deficycie finansów publicznych nie da się zahamować wzrostu deficytu w bieżących obrotach bilansu płatniczego. Dalszy wzrost tego deficytu zredukuje brutalnie tempo wzrostu naszej gospodarki. Aby więc zacząć sprowadzać gospodarkę z kursu kolizyjnego, złoty musi być wyraźnie tańszy, deficyt finansów publicznych poważnie zmniejszony, a radykalizm celu inflacyjnego RPP osłabiony. Celem banku centralnego jest zwalczanie inflacji - rozsądne, nie za słabe, ale i nie za ostre. Czym kończy się za ostre zwalczanie inflacji, a także jaka jest korzyść z umiaru w tym względzie, świadczy właśnie doświadczenie Rosji z roku 1998 i 1999. To wszystko nie wystarczy, potrzebna jest jeszcze bardzo zdecydowana i trudna restrukturyzacja oraz racjonalizacja całej gospodarki, także tej prywatnej. Do radykalnej zmiany polityki gospodarczej nawołuje OPZZ i partie opozycyjne. O co chodzi - "intensywnie milczą". Dają tylko do zrozumienia publiczności, że ma być "zwrot socjalny" - ogólnie wszystkim więcej "kapuchy", jak mówi młodzież i moja córka. A to jest akurat kurs na przyspieszone wykolejenie gospodarki, dokładnie przeciwny wobec tego, którego wymaga sytuacja ekonomiczna.
Więcej możesz przeczytać w 20/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.