W dzisiejszych "tokszołach" wszystko jest pozorem: pytania do znajomych i do zaproszonego gościa. Nie ma ani prawdy, ani nieprawdy. Nie ma nic poza rozrywkowym efektem
Zaskakujące, jak ostatnio upodobniły się do siebie dwa całkiem różne święta: Wielkanoc i 1 Maja. Właściwie myślę tylko o poniedziałku wielkanocnym, kiedy to - zgodnie z tradycją - robi się dziewczynom śmigusdyngus. Kiedyś służyły do tego plastikowe jajeczka ciurkające wodą, dziś - wiadra. Kiedyś polewano po wyjściu z kościoła, dla zabawy. Dziś - gdzie popadnie, kogo popadnie, dla zadymy. Większość moich znajomych uważa, że śmigus-dyngus to obyczaj chuligański, i nie wychodzi tego dnia z domu. Siedzą, jedzą i oglądają telewizję.
1 Maja nie jest lepszy. Kiedyś zmuszano nas, byśmy defilowali przed rozmaitymi trybunami. W szkołach robiono listy obecności, w zakładach pracy od stawienia się w pochodzie uzależniano premie i awanse. Do rąk wciskano nam szturmówki (tym słabszym psychicznie) lub kwiaty z krepiny (tym, co się trochę stawiali) i kazano iść. Zwykle tego dnia było ciepło, słonecznie, wiosennie. Wydłubywaliśmy z kwiatów krepinowe listki i nieśliśmy same drągi. Gdy kazano nam je podnieść w górę, spiker relacjonujący przez głośniki pochód wołał z emfazą: Młodzież pozdrawia przywódców partii, czym kto może... Generalnie było jednak miło, choć pod przymusem.
Teraz 1 Maja jest jak w śmigus-dyngus: rządzą chuligani. Tyle że nie oblewają się wodą, lecz obrzucają wyzwiskami. Nie robią tego pod kościołami, tylko w umówionych miejscach, gdzie formują się szczątkowe "pochody". Niby o coś chodzi, ktoś ma jakieś poglądy, a ktoś - inne. Rezultat jest jednak ten sam: świąteczna zadyma, o której z góry wiemy, że będzie i unikamy jej na wszystkie sposoby. Wyjeżdżamy z miast albo... siedzimy w domu i oglądamy telewizję.
A w telewizji wabią nas liczne kanały, oferując - jeden przez drugi - atrakcyjne filmy i ulubione "tokszoły". Mnie, tradycyjnie, najskuteczniej kuszą te ostatnie. Zawsze bowiem jestem spragniony rozmów z ciekawymi ludźmi i mam nadzieję, że dowiem się czegoś zaskakującego, co pozwoli mi w nowy sposób spojrzeć na znane sprawy.
Niestety, ostatnio w "tokszołach" mówi się wyłącznie o niczym. I to nawet nie dlatego, że rozmówcy nie chcą wyczerpująco odpowiadać na pytania, lecz dlatego, że pytający... nie słuchają odpowiedzi. Odczytują ze swoich zapisków wcześniej przygotowane pytanie, świadczące o tym, że są dobrze poinformowani oraz wystarczająco dociekliwi (czasem - nietaktowni) i... przygotowują się do następnego występu (czyli pytania). Nie słuchają, co mówi gość (a raczej udają, że to robią), jest im wszystko jedno. Nie liczy się przecież rozmowa, liczy się efekt estradowy i popis własnej elokwencji.
Doszło do tego, że Kasia Figura (prawdziwe "zwierzę tokszołowe"), nie mogąc skończyć wypowiedzi, żachnęła się w jednym z programów: Najpierw mnie pytasz, a potem przerywasz i nie pozwalasz odpowiedzieć... - Bo czas leci - brzmiała, zdaje się, odpowiedź prowadzącego.
Owszem, czas leci, a pogawędki w polskich "tokszołach" zaczęły przypominać rozmowy z głuchym: dziad swoje, baba swoje. Gospodarz się popisuje, gość - uświetnia. Zauważyłem też, że dla z góry postawionej tezy rozmowy (a raczej "pomysłu" na nią) ważniejsze są rozmaite niedyskrecje wydobyte przez współpracowników prowadzącego od rodziny i przyjaciół gościa niż on sam. Służą one bowiem jako budulec występu gospodarza. Technika jest następująca: bardzo miłe panie "researcherki" dzwonią do ludzi związanych z naszą gwiazdą i szczebiocą: Przygotowujemy program z udziałem XYZ. Czy mógłby pan powiedzieć nam coś zabawnego na jego temat albo coś, co go na pewno zaskoczy? No i krewni oraz znajomi podkablowują nieszczęśnika. Zwiedzeni niezobowiązującym trybem rozmowy telefonicznej opowiadają bardziej lub mniej szczegółowe niedyskrecje.
Do mnie też czasem telefonują takie panie i pytają o znane mi osoby. Zrobiłem kiedyś eksperyment: nakłamałem ile wlezie. Wszystko wymyśliłem od początku do końca. Niestworzone historie. I wiecie co? Powiedzieli, że nie pasuje to do zaplanowanej linii rozmowy!
Bo prawda jest taka, że w dzisiejszych "tokszołach" wszystko jest pozorem: pytania do znajomych i do zaproszonego gościa. W tych programach nie ma ani prawdy, ani nieprawdy. Nie ma nic poza rozrywkowym efektem. Nikt nikogo nie słucha, bo w modzie jest być głuchym i nawet nieoczekiwane, szczere wyznanie przerywać, by opowiedzieć przygotowaną wcześniej i zaplanowaną anegdotkę.
Może więc rację mają ci, którzy chcąc porozmawiać z ciekawymi ludźmi, uciekają do Internetu? Tu nie trzeba się popisywać, żeby istnieć. Może także dlatego nikt tutaj nikomu nie przerywa?
1 Maja nie jest lepszy. Kiedyś zmuszano nas, byśmy defilowali przed rozmaitymi trybunami. W szkołach robiono listy obecności, w zakładach pracy od stawienia się w pochodzie uzależniano premie i awanse. Do rąk wciskano nam szturmówki (tym słabszym psychicznie) lub kwiaty z krepiny (tym, co się trochę stawiali) i kazano iść. Zwykle tego dnia było ciepło, słonecznie, wiosennie. Wydłubywaliśmy z kwiatów krepinowe listki i nieśliśmy same drągi. Gdy kazano nam je podnieść w górę, spiker relacjonujący przez głośniki pochód wołał z emfazą: Młodzież pozdrawia przywódców partii, czym kto może... Generalnie było jednak miło, choć pod przymusem.
Teraz 1 Maja jest jak w śmigus-dyngus: rządzą chuligani. Tyle że nie oblewają się wodą, lecz obrzucają wyzwiskami. Nie robią tego pod kościołami, tylko w umówionych miejscach, gdzie formują się szczątkowe "pochody". Niby o coś chodzi, ktoś ma jakieś poglądy, a ktoś - inne. Rezultat jest jednak ten sam: świąteczna zadyma, o której z góry wiemy, że będzie i unikamy jej na wszystkie sposoby. Wyjeżdżamy z miast albo... siedzimy w domu i oglądamy telewizję.
A w telewizji wabią nas liczne kanały, oferując - jeden przez drugi - atrakcyjne filmy i ulubione "tokszoły". Mnie, tradycyjnie, najskuteczniej kuszą te ostatnie. Zawsze bowiem jestem spragniony rozmów z ciekawymi ludźmi i mam nadzieję, że dowiem się czegoś zaskakującego, co pozwoli mi w nowy sposób spojrzeć na znane sprawy.
Niestety, ostatnio w "tokszołach" mówi się wyłącznie o niczym. I to nawet nie dlatego, że rozmówcy nie chcą wyczerpująco odpowiadać na pytania, lecz dlatego, że pytający... nie słuchają odpowiedzi. Odczytują ze swoich zapisków wcześniej przygotowane pytanie, świadczące o tym, że są dobrze poinformowani oraz wystarczająco dociekliwi (czasem - nietaktowni) i... przygotowują się do następnego występu (czyli pytania). Nie słuchają, co mówi gość (a raczej udają, że to robią), jest im wszystko jedno. Nie liczy się przecież rozmowa, liczy się efekt estradowy i popis własnej elokwencji.
Doszło do tego, że Kasia Figura (prawdziwe "zwierzę tokszołowe"), nie mogąc skończyć wypowiedzi, żachnęła się w jednym z programów: Najpierw mnie pytasz, a potem przerywasz i nie pozwalasz odpowiedzieć... - Bo czas leci - brzmiała, zdaje się, odpowiedź prowadzącego.
Owszem, czas leci, a pogawędki w polskich "tokszołach" zaczęły przypominać rozmowy z głuchym: dziad swoje, baba swoje. Gospodarz się popisuje, gość - uświetnia. Zauważyłem też, że dla z góry postawionej tezy rozmowy (a raczej "pomysłu" na nią) ważniejsze są rozmaite niedyskrecje wydobyte przez współpracowników prowadzącego od rodziny i przyjaciół gościa niż on sam. Służą one bowiem jako budulec występu gospodarza. Technika jest następująca: bardzo miłe panie "researcherki" dzwonią do ludzi związanych z naszą gwiazdą i szczebiocą: Przygotowujemy program z udziałem XYZ. Czy mógłby pan powiedzieć nam coś zabawnego na jego temat albo coś, co go na pewno zaskoczy? No i krewni oraz znajomi podkablowują nieszczęśnika. Zwiedzeni niezobowiązującym trybem rozmowy telefonicznej opowiadają bardziej lub mniej szczegółowe niedyskrecje.
Do mnie też czasem telefonują takie panie i pytają o znane mi osoby. Zrobiłem kiedyś eksperyment: nakłamałem ile wlezie. Wszystko wymyśliłem od początku do końca. Niestworzone historie. I wiecie co? Powiedzieli, że nie pasuje to do zaplanowanej linii rozmowy!
Bo prawda jest taka, że w dzisiejszych "tokszołach" wszystko jest pozorem: pytania do znajomych i do zaproszonego gościa. W tych programach nie ma ani prawdy, ani nieprawdy. Nie ma nic poza rozrywkowym efektem. Nikt nikogo nie słucha, bo w modzie jest być głuchym i nawet nieoczekiwane, szczere wyznanie przerywać, by opowiedzieć przygotowaną wcześniej i zaplanowaną anegdotkę.
Może więc rację mają ci, którzy chcąc porozmawiać z ciekawymi ludźmi, uciekają do Internetu? Tu nie trzeba się popisywać, żeby istnieć. Może także dlatego nikt tutaj nikomu nie przerywa?
Więcej możesz przeczytać w 20/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.