Gdyby Europa miała więcej wyobraźni, to już dawno (co najmniej od pięciu lat) rozciągałaby się nie tylko od fińskiego Ivalo na północy po Gibraltar na południu, ale też od Lizbony na zachodzie po Białowieżę i estońskie Tartu na wschodzie
A teraz martwiłaby się co najwyżej o "szczegóły", podobnie jak martwi się o nie już rozszerzone (miejmy nadzieję, że po raz pierwszy, a nie ostatni) NATO. Gdyby Europa miała więcej wyo-braźni, nie musiałaby teraz na gwałt podejmować uchwał "o konieczności zbudowania europejskiej Doliny Krzemowej", tylko od 20 lat miałaby własną, a Hans (lub Jacques) Gates po raz kolejny (i jak zawsze bez trudu) drenowałby amerykański rynek z informatyków potrzebnych mu do nowego laboratorium koncernu MicroEuro pod Stuttgartem (lub pod Lyonem), przygotowującego właśnie światową premierę kolejnej wersji programu komputerowego Fenstern 2000 (lub Fenetres 2000). Gdyby Europa miała więcej wyobraźni, to mogłaby się pochwalić armią atakujących Stary Kontynent przedsiębiorców, którzy - skuszeni wyjątkowo niskimi podatkami i świadczeniami socjalnymi oraz elastycznym prawem pracy - marzyliby o zainwestowaniu swoich pieniędzy na jej terytorium. Gdyby Europa miała więcej wyobraźni, to mogłaby się szczycić dwa razy mniejszą liczbą bezrobotnych i dwukrotnie wyższym wzrostem gospodarczym niż w Ameryce - a jest niemal dokładnie odwrotnie.
I właśnie dlatego "dylemat, przed którym stoi Polska na progu drugiego dziesięciolecia rozpoczętej po upadku komunizmu transformacji, nie polega bynajmniej tylko na wyborze 'lepszych' lub 'gorszych' sojuszników po tej lub tamtej stronie Atlantyku. W perspektywie historycznej znacznie ważniejszy jest wybór jednego z konkurencyjnych modeli cywilizacyjnych oferowanych przez Europę i Amerykę. Dla państw, które dopiero szukają swojej recepty na sukces, święcąca triumfy w USA 'nowa gospodarka' jest bez wątpienia znacznie atrakcyjniejszym wzorcem do naśladowania" - napisał Jarosław Giziński, autor okładkowego artykułu "Europa kontra Ameryka". Zaraz jednak dodał: "Z drugiej strony, nie można ignorować rzeczywistości - nie możemy pomijać swojego położenia geograficznego i proporcji kontaktów ekonomicznych - a przecież już ok. 70 proc. polskiego eksportu trafia do krajów Unii Europejskiej". Zatem: jak nie przegrać przyszłości razem z naszą Europą? Jak zlikwidować ten znacznie bardziej szkodliwy dla Europy od deficytu budżetowego deficyt wyobraźni (vide: "Przeciw-obyczaje" i "Cytat dyplomatyczny")? Jak sprawić, by zajmująca się swoim przeobrażaniem oraz rozszerzaniem Unia Europejska zaczęła się zachowywać jak strateg, wizjoner, a przestała przypominać detalicznego sprzedawcę, który - by użyć słów Jana Nowaka-Jeziorańskiego (vide: "Lekcja strategii") - "powiada: musisz za towar z góry zapłacić, a czy i kiedy go otrzymasz, to się dopiero okaże"?
"Ja rozszerzenie Unii Europejskiej o kilka państw, w tym o Polskę, ogłosiłbym już w roku 1990. A sprawy praktyczne, jak acquis communautaire, problemy rolnictwa itd., można by rozwiązywać sukcesywnie. Rozmawiałem kiedyś z George'em Kennanem, który wymyślił plan Marshalla, i powiedział mi, że połowę tego, co Amerykanie chcieli zrealizować poprzez ten plan, uzyskali dzięki samemu jego ogłoszeniu" - ogłosił na łamach "Wprost" przed dwoma tygodniami prof. Arnulf Baring, publicysta i historyk z Freie Universität Berlin. Tymczasem europejscy politycy ogłaszają co najwyżej nowe (oczywiście, coraz odleglejsze) terminy ewentualnego rozszerzenia unii oraz nowe (i całkiem stare) zastrzeżenia do toczonych w iście europejskim tempie negocjacji między piętnastką a krajami aspirującymi do UE. Zastrzeżenia ochoczo zresztą czasami skrywane za wygodnymi pretekstami - jak ten "pretekst francuski", zgłaszany od pewnego czasu głównie przez Paryż, o rzekomym odgrywaniu przez Polskę roli konia trojańskiego Ameryki w Europie. Zastępczy charakter tego opakowania ujawnił w tym numerze "Wprost" prof. Georges Mink, politolog z paryskiego instytutu CNRS, stwierdzając bez ogródek, iż co prawda "prywatnie rzeczywiście myśli się we Francji, że Polska jest zbyt proamerykańska", ale "politycy mówią to głośno wtedy, kiedy w istocie chcą osiągnąć inny cel, na przykład dać do zrozumienia, że rozszerzanie UE nie ma sensu".
To zatem nie żaden polski koń trojański (czy waszyngtoński) jest winny wolnego tempa rozszerzania (ani tym bardziej modernizowania się) Europy; winę za to ponosi wyjątkowo wolno poruszająca się piętnastokółka, ciągnięta od lat przez tego samego konia europejskiego. A koń europejski jaki jest - każdy widzi.
I właśnie dlatego "dylemat, przed którym stoi Polska na progu drugiego dziesięciolecia rozpoczętej po upadku komunizmu transformacji, nie polega bynajmniej tylko na wyborze 'lepszych' lub 'gorszych' sojuszników po tej lub tamtej stronie Atlantyku. W perspektywie historycznej znacznie ważniejszy jest wybór jednego z konkurencyjnych modeli cywilizacyjnych oferowanych przez Europę i Amerykę. Dla państw, które dopiero szukają swojej recepty na sukces, święcąca triumfy w USA 'nowa gospodarka' jest bez wątpienia znacznie atrakcyjniejszym wzorcem do naśladowania" - napisał Jarosław Giziński, autor okładkowego artykułu "Europa kontra Ameryka". Zaraz jednak dodał: "Z drugiej strony, nie można ignorować rzeczywistości - nie możemy pomijać swojego położenia geograficznego i proporcji kontaktów ekonomicznych - a przecież już ok. 70 proc. polskiego eksportu trafia do krajów Unii Europejskiej". Zatem: jak nie przegrać przyszłości razem z naszą Europą? Jak zlikwidować ten znacznie bardziej szkodliwy dla Europy od deficytu budżetowego deficyt wyobraźni (vide: "Przeciw-obyczaje" i "Cytat dyplomatyczny")? Jak sprawić, by zajmująca się swoim przeobrażaniem oraz rozszerzaniem Unia Europejska zaczęła się zachowywać jak strateg, wizjoner, a przestała przypominać detalicznego sprzedawcę, który - by użyć słów Jana Nowaka-Jeziorańskiego (vide: "Lekcja strategii") - "powiada: musisz za towar z góry zapłacić, a czy i kiedy go otrzymasz, to się dopiero okaże"?
"Ja rozszerzenie Unii Europejskiej o kilka państw, w tym o Polskę, ogłosiłbym już w roku 1990. A sprawy praktyczne, jak acquis communautaire, problemy rolnictwa itd., można by rozwiązywać sukcesywnie. Rozmawiałem kiedyś z George'em Kennanem, który wymyślił plan Marshalla, i powiedział mi, że połowę tego, co Amerykanie chcieli zrealizować poprzez ten plan, uzyskali dzięki samemu jego ogłoszeniu" - ogłosił na łamach "Wprost" przed dwoma tygodniami prof. Arnulf Baring, publicysta i historyk z Freie Universität Berlin. Tymczasem europejscy politycy ogłaszają co najwyżej nowe (oczywiście, coraz odleglejsze) terminy ewentualnego rozszerzenia unii oraz nowe (i całkiem stare) zastrzeżenia do toczonych w iście europejskim tempie negocjacji między piętnastką a krajami aspirującymi do UE. Zastrzeżenia ochoczo zresztą czasami skrywane za wygodnymi pretekstami - jak ten "pretekst francuski", zgłaszany od pewnego czasu głównie przez Paryż, o rzekomym odgrywaniu przez Polskę roli konia trojańskiego Ameryki w Europie. Zastępczy charakter tego opakowania ujawnił w tym numerze "Wprost" prof. Georges Mink, politolog z paryskiego instytutu CNRS, stwierdzając bez ogródek, iż co prawda "prywatnie rzeczywiście myśli się we Francji, że Polska jest zbyt proamerykańska", ale "politycy mówią to głośno wtedy, kiedy w istocie chcą osiągnąć inny cel, na przykład dać do zrozumienia, że rozszerzanie UE nie ma sensu".
To zatem nie żaden polski koń trojański (czy waszyngtoński) jest winny wolnego tempa rozszerzania (ani tym bardziej modernizowania się) Europy; winę za to ponosi wyjątkowo wolno poruszająca się piętnastokółka, ciągnięta od lat przez tego samego konia europejskiego. A koń europejski jaki jest - każdy widzi.
Więcej możesz przeczytać w 22/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.