Gospodarka według Adama Glapińskiego
Bardzo lubię literaturę sensacyjną. Dlatego, gdy ujrzałem książkę zatytułowaną "Ekonomia niepodległości - kto zdradził Polskę?", rzuciłem się na nią jak smok wawelski na Wandę, co nie chciała Niemca. Niestety, spotkało mnie srogie rozczarowanie. Książka, autorstwa dra Adama Glapińskiego i mgra Sławomira Dąbrowskiego, okazała się zbiorem 156 felietonów z lat 1996-1999. Na tytułowe pytanie autorzy odpowiadają jedynie we wstępie. I to tak: "Poczęty na Łubiance i zapoczątkowany w Polsce przez Kiszczaka, Jaruzelskiego, Rakowskiego i manewr Okrągłego Stołu koncept pokomunistycznego ustroju gospodarczego zabezpiecza na trwałe własność i władzę ekonomiczną nomenklatury, a zwłaszcza służb specjalnych, w nowych warunkach otwartej gospodarki rynkowej". "Podtrzymywanie struktur okrągłostołowego pokomunizmu w gospodarce w latach dziewięćdziesiątych było aktem haniebnej zdrady ze strony nowych polskich elit".
W poszukiwaniu zdrajców ojczyzny
Moja wiedza na temat tego, "kto zdradził Polskę", po przeczytaniu inkryminowanych cytatów istotnie wzrosła. Wiem już, że personalna odpowiedzialność za ową zdradę ciąży na towarzyszach Kiszczaku, Jaruzelskim, Rakowskim i Manewrze (w tym jednym wypadku podano imię) Okrągłego Stołu. Odpowiedzialne są także Łubianka i nowe polskie elity.
To jednak z grubsza wiedziałem już wcześniej. Uważna lektura wzbogaciła moją wiedzę o nowe elementy. Primo, panowie Glapiński i Dąbrowski do elit nie należą (bo nie zdradzili). Secundo, formacja społeczno-polityczna, w której żyję, nazywa się pokomunizmem, przy czym występuje on w Polsce w specyficznej formie "pokomunizmu okrągłostołowego".
Dalej jednak pojawiają się wątpliwości. Z jednej strony autorzy postrzegają bowiem pokomunizm jako kres naszej historii (własność nomenklatury i służb specjalnych została na stałe zabezpieczona). Ale z drugiej strony - pokomunizm charakteryzuje się "otwartą gospodarką rynkową", w której nic trwałego być nie może i istnieje tylko dlatego, że "jest podtrzymywany", z czego należy wnosić, że jeżeli elity na oczy przejrzą, możliwa jest dalsza ewo- lub rewolucja systemowa.
Ponieważ felietony komentujące bieżące wydarzenia na ogół nie dają bezpośredniej wykładni poglądów (nie uczyniły tego ku memu rozczarowaniu nawet takie artykuły, jak "Debilizm gospodarczy", "Nędza polskiej ekonomii" czy "Myślenie magiczne"), ambitnie poszukiwałem tekstu, który można by określić mianem manifestu ekonomii niepodległości. I na szczęście go znalazłem. Jest nim napisany w listopadzie 1996 r. (przy współpracy Andrzeja Diakonowa) konkretny program działań, zatytułowany "Co chcemy zrobić po wyborach". Ponieważ autorzy przedrukowali go in extenso, można przyjąć, że zawarte w nim wskazania dalej uważają za aktualne.
Program Powszechnego Uwłaszczenia Narodu
Manifest programowy ekonomii niepodległości składa się z 43 punktów. Cztery z nich (są to postulaty likwidacji specjalnej rządowej służby zdrowia, ustalenia maksymalnych wynagrodzeń menedżerów firm państwowych i parlamentarzystów oraz wprowadzenia deklaracji majątkowych ludzi władzy) można uznać za zrealizowane, co pozwala je wyłączyć z dyskusji. Podobnie za wykonane można uznać postulaty budowy nowych kapitałowych systemów ubezpieczeń społecznych i nowego systemu ubezpieczeń zdrowotnych oraz oddłużenia oświaty i ochrony zdrowia. Być może mamy także prawo odfajkować żądanie "restrukturyzacji infrastruktury Górnego Śląska".
Za zrealizowane uznać wolno zadanie zmian kadrowo-organizacyjnych w firmach państwowych. Wpisywanie takiego punktu do programu wyborczego należy jednak uznać za zbędne, bo hasło TKM po wygranych wyborach realizuje każda partia.
Na bok można odłożyć także propozycje, które wiążą się z normalnym funkcjonowaniem państwa (usprawnienie kontroli celnej, dywersyfikacja źródeł importu gazu czy ograniczenia skali funduszy celowych). Jeżeli nie mylę się w rachunkach, obecna koalicja zrealizowała trzynaście (30 proc.) postulatów Glapińskiego-Dąbrowskiego-Diakonowa. Jak na antynarodowy reżim, panowie Krzaklewski, Buzek i Balcerowicz spisali się zatem chyba nieźle.
Pozostałe 30 punktów podzielić można na kilka grup. Do pierwszej zaliczyłbym zmiany o charakterze ustrojowym. Dwie dotyczą struktury władzy: upoważnienia rządu do wydawania dekretów i wprowadzenia Prokuratorii Generalnej oraz zmian własnościowych. Zmiany własnościowe polegają zarówno na likwidacji istniejącej własności, jak i kreowaniu nowej. "Grabieniu zagrabionego" poświęconych jest sześć punktów: lustracja gospodarcza przeprowadzana na podstawie "istniejącej wiedzy operacyjnej służb specjalnych", weryfikacja dotychczasowych decyzji Agencji Własności Rolnej, wprowadzenie specjalnego podatku majątkowego, nakładanego na właścicieli nieekwiwalentnie przejętego majątku gospodarczego, obniżenie rent i emerytur dygnitarzom i funkcjonariuszom, ograniczenie sprzedaży ziemi cudzoziemcom oraz udziału kapitału obcego w systemie bankowo-ubezpieczeniowym. Do tego doliczyć można natychmiastowe zastopowanie prywatyzacji, weryfikację NFI i włączenie ich w Program Powszechnego Uwłaszczenia Narodu, który jest sztandarowym hasłem programu naprawy ustroju. Ponieważ nie jest on sprecyzowany, przyjąć można, że byłby realizowany w wersji podobnej do projektu prof. Bieli. Zwłaszcza że uzupełniony jest o specjalny program uwłaszczenia mieszkaniowego.
Komentowanie ustroju Polski niepodległej pozostawiam teoretykom państwa i prawa. Przejdę raczej do polityki gospodarczej w jej klasycznej postaci, czyli polityki monetarnej i fiskalnej. W tej części śmiało powiedzieć można, że autorzy rewolucjonizują teorię ekonomii. Ich odkrycia dotyczą trzech kwestii.
Pierwsza to likwidacja tej funkcji pieniądza, która wiąże się z przechowywaniem wartości w czasie, i poważne ograniczenie jego funkcji płatniczej. Proponuje się bowiem oddłużenie "kluczowych przedsiębiorstw" oraz członków spółdzielni mieszkaniowych i rolników, którzy wpadli w pułapkę kredytową. W tym wypadku mamy do czynienia z likwidacją płatności podmiotów prywatnych na rzecz banków komercyjnych. Taki zabieg jest możliwy albo poprzez przejęcie tych długów przez budżet, co oznaczałoby powiększenie jego wydatków o kilkanaście miliardów złotych, albo poprzez przerzucenie jego kosztów na banki. Co jednak oznaczałaby konieczność wykazania w bilansach banków kilkunastu miliardów strat? W chwili pisania tej propozycji jeden z autorów (Sławomir Dąbrowski) był "głównym strategiem" Polskiego Banku Inwestycyjnego.
Powrót do socjalizmu
Druga i trzecia rewolucyjna zmiana dotyczą ponownego zjednoczenia systemu bankowego i budżetowego oraz zasad emisji pieniądza. Do wyjątkowo słusznej propozycji zakazu zadłużania budżetu w bankach komercyjnych autorzy dołączają propozycję wykorzystania rezerw walutowych państwa do finansowania deficytu budżetu. Jest to pomysł dwukrotnego wydania tych samych pieniędzy (skupując waluty, bank centralny już raz emitował złotówki), czyli drukowania pustych pieniędzy. Jest to taki sam system kreacji pieniądza, jaki był w socjalizmie.
Na zlikwidowaniu systemu bankowego i wprowadzeniu - w myśl zasady "jak pieniędzy nie ma, trzeba je wydrukować" - nieograniczonej kreacji pieniądza pomysłowość panów Glapińskiego i Dąbrowskiego jeszcze się nie kończy. Na początek proponują jednorazową dewaluację w wysokości 20-25 proc. W sytuacji, w której z importu pochodzi 15 proc. podzielonego PKB, daje to jednorazowe powiększenie inflacji o 3-4 proc. To jednak nic w porównaniu z impulsem inflacyjnym eksportu. A w związku z tym, że nie ma praktycznie towarów, których nie można by eksportować, podrożałoby wszystko.
Wprawdzie podsycenie inflacji wymuszałoby podwyżkę stóp procentowych, ale i na to autorzy mają lekarstwo. Po pierwsze, chcą uruchomić "program wspierania polskiego handlu i przemysłu", między innymi poprzez tworzenie "linii kredytowych". Każdy mógłby liczyć, że ktoś (budżet? prywatne banki?) sfinansuje mu nisko oprocentowany kredyt. Wszyscy natomiast skorzystaliby na zmianie polegającej na powiązaniu stóp procentowych nie z faktyczną, lecz prognozowaną inflacją. Najpierw ktoś (najlepiej minister Kropiwnicki) prognozowałby inflację. Załóżmy, że jest optymistą i prognozuje ją na niskim poziomie. Stopy procentowe są zatem niskie, a kredyty tanie. Ale tanie kredyty oznaczają dużo kredytów, a zatem dużą inflację. Tym samym mamy fantastyczny mechanizm destabilizowania gospodarki.
Po wywindowaniu inflacji na poziom, którego już nie potrafię sobie wyobrazić, nasi wybawcy przystępują do reformowania polityki fiskalnej. Ich propozycje leją miód na obolałych od podwyżek obywateli. Bowiem biednym likwidujemy podatek, a bogatszym obniżamy o 10-15 punktów procentowych, firmom redukujemy o 10 punktów procentowych, składkę ZUS-owską zmniejszamy do 35 proc., a jeszcze dodatkowo nie znosimy ulg i dodajemy ulgę prorodzinną.
Rachunek strat
Cud, miód i ultramaryna - jak mawiał pewien mój znajomy. W tym miodzie jest jednak również odrobina dziegciu. Padły konkretne liczby, a zatem skutki tej reformy można policzyć. Redukcja PIT-u o 10-15 punktów procentowych to dla budżetu strata ok. 16 mld zł, podobna redukcja CIT-u to ubytek 5 mld zł. Dodajmy 3 mld zł na zwolnienia podatkowe i ulgi prorodzinne i mamy powiększenie deficytu o 25 mld zł. Oznaczałoby to zwiększenie deficytu budżetowego z 2 proc. PKB do 6 proc. PKB. I to bez uwzględnienia dodatkowych wydatków związanych z bezpłatnym szkolnictwem. Tego wydatku nie komentuję. Od tego mam pana Korwin-Mikkego, który gryzie, toczy pianę i strzela z brauninga, gdy słyszy o "darmowej szklance mleka dla każdego dziecka".
Podsumowywanie konsekwencji pomysłów panów Glapińskiego i Dąbrowskiego byłoby żmudne i niedokładne. Dlatego nie warto sięgać po arytmetykę. Prościej sięgnąć do historii: żadnej prywatyzacji, wszyscy właścicielami wszystkiego, utrzymywanie deficytowych firm państwowych i powszechne ich oddłużenie, brak obcego kapitału, przewartościowany dolar, nieograniczona emisja pieniądza i tani kredyt, nieograniczony deficyt budżetu - to wszystko jeszcze powinniśmy pamiętać.
Skoro jednak w "Ekonomii niepodległości" padają słowa o "Łubiance", o "narodowej zdradzie", o "ekonomii debili", pozwolę sobie na inny komentarz. Gdybym był obywatelem ZSRR i przypadkiem, jako człowiek średnio inteligentny, został szefem KGB, po zdradzie towarzyszy Kiszczaka, Jaruzelskiego i Rakowskiego, wymyśliłbym taki plan "oswobożdienija Polszi". Wysłałbym i promowałbym ludzi, którzy - atakując rynkowe przeobrażenia gospodarki Polskiej - proponowaliby powszechne uwłaszczenie i oddłużenie, utrzymywanie deficytowych firm państwowych, brak obcego kapitału, przewartościowanie dolara, nieograniczoną emisję pieniądza i tani kredyt, nieograniczony deficyt budżetu. Oczywiście sugerowałbym, aby propozycje te sprzedawać jako skrajny antykomunizm, powołując się przy ich lansowaniu na społeczne nauczanie Kościoła, Ojca Świętego i interes narodowy.
Tak postąpiłbym jako średnio inteligentny człowiek, szef KGB. To jednak fikcja. Średnio inteligentnych na szefów KGB nie biorą. A pełniący tę funkcję osobnik wybitnie inteligentny nie robiłby nic. Bo po co. Przecież doskonale by wiedział, że Polacy sami coś takiego wymyślą.
W poszukiwaniu zdrajców ojczyzny
Moja wiedza na temat tego, "kto zdradził Polskę", po przeczytaniu inkryminowanych cytatów istotnie wzrosła. Wiem już, że personalna odpowiedzialność za ową zdradę ciąży na towarzyszach Kiszczaku, Jaruzelskim, Rakowskim i Manewrze (w tym jednym wypadku podano imię) Okrągłego Stołu. Odpowiedzialne są także Łubianka i nowe polskie elity.
To jednak z grubsza wiedziałem już wcześniej. Uważna lektura wzbogaciła moją wiedzę o nowe elementy. Primo, panowie Glapiński i Dąbrowski do elit nie należą (bo nie zdradzili). Secundo, formacja społeczno-polityczna, w której żyję, nazywa się pokomunizmem, przy czym występuje on w Polsce w specyficznej formie "pokomunizmu okrągłostołowego".
Dalej jednak pojawiają się wątpliwości. Z jednej strony autorzy postrzegają bowiem pokomunizm jako kres naszej historii (własność nomenklatury i służb specjalnych została na stałe zabezpieczona). Ale z drugiej strony - pokomunizm charakteryzuje się "otwartą gospodarką rynkową", w której nic trwałego być nie może i istnieje tylko dlatego, że "jest podtrzymywany", z czego należy wnosić, że jeżeli elity na oczy przejrzą, możliwa jest dalsza ewo- lub rewolucja systemowa.
Ponieważ felietony komentujące bieżące wydarzenia na ogół nie dają bezpośredniej wykładni poglądów (nie uczyniły tego ku memu rozczarowaniu nawet takie artykuły, jak "Debilizm gospodarczy", "Nędza polskiej ekonomii" czy "Myślenie magiczne"), ambitnie poszukiwałem tekstu, który można by określić mianem manifestu ekonomii niepodległości. I na szczęście go znalazłem. Jest nim napisany w listopadzie 1996 r. (przy współpracy Andrzeja Diakonowa) konkretny program działań, zatytułowany "Co chcemy zrobić po wyborach". Ponieważ autorzy przedrukowali go in extenso, można przyjąć, że zawarte w nim wskazania dalej uważają za aktualne.
Program Powszechnego Uwłaszczenia Narodu
Manifest programowy ekonomii niepodległości składa się z 43 punktów. Cztery z nich (są to postulaty likwidacji specjalnej rządowej służby zdrowia, ustalenia maksymalnych wynagrodzeń menedżerów firm państwowych i parlamentarzystów oraz wprowadzenia deklaracji majątkowych ludzi władzy) można uznać za zrealizowane, co pozwala je wyłączyć z dyskusji. Podobnie za wykonane można uznać postulaty budowy nowych kapitałowych systemów ubezpieczeń społecznych i nowego systemu ubezpieczeń zdrowotnych oraz oddłużenia oświaty i ochrony zdrowia. Być może mamy także prawo odfajkować żądanie "restrukturyzacji infrastruktury Górnego Śląska".
Za zrealizowane uznać wolno zadanie zmian kadrowo-organizacyjnych w firmach państwowych. Wpisywanie takiego punktu do programu wyborczego należy jednak uznać za zbędne, bo hasło TKM po wygranych wyborach realizuje każda partia.
Na bok można odłożyć także propozycje, które wiążą się z normalnym funkcjonowaniem państwa (usprawnienie kontroli celnej, dywersyfikacja źródeł importu gazu czy ograniczenia skali funduszy celowych). Jeżeli nie mylę się w rachunkach, obecna koalicja zrealizowała trzynaście (30 proc.) postulatów Glapińskiego-Dąbrowskiego-Diakonowa. Jak na antynarodowy reżim, panowie Krzaklewski, Buzek i Balcerowicz spisali się zatem chyba nieźle.
Pozostałe 30 punktów podzielić można na kilka grup. Do pierwszej zaliczyłbym zmiany o charakterze ustrojowym. Dwie dotyczą struktury władzy: upoważnienia rządu do wydawania dekretów i wprowadzenia Prokuratorii Generalnej oraz zmian własnościowych. Zmiany własnościowe polegają zarówno na likwidacji istniejącej własności, jak i kreowaniu nowej. "Grabieniu zagrabionego" poświęconych jest sześć punktów: lustracja gospodarcza przeprowadzana na podstawie "istniejącej wiedzy operacyjnej służb specjalnych", weryfikacja dotychczasowych decyzji Agencji Własności Rolnej, wprowadzenie specjalnego podatku majątkowego, nakładanego na właścicieli nieekwiwalentnie przejętego majątku gospodarczego, obniżenie rent i emerytur dygnitarzom i funkcjonariuszom, ograniczenie sprzedaży ziemi cudzoziemcom oraz udziału kapitału obcego w systemie bankowo-ubezpieczeniowym. Do tego doliczyć można natychmiastowe zastopowanie prywatyzacji, weryfikację NFI i włączenie ich w Program Powszechnego Uwłaszczenia Narodu, który jest sztandarowym hasłem programu naprawy ustroju. Ponieważ nie jest on sprecyzowany, przyjąć można, że byłby realizowany w wersji podobnej do projektu prof. Bieli. Zwłaszcza że uzupełniony jest o specjalny program uwłaszczenia mieszkaniowego.
Komentowanie ustroju Polski niepodległej pozostawiam teoretykom państwa i prawa. Przejdę raczej do polityki gospodarczej w jej klasycznej postaci, czyli polityki monetarnej i fiskalnej. W tej części śmiało powiedzieć można, że autorzy rewolucjonizują teorię ekonomii. Ich odkrycia dotyczą trzech kwestii.
Pierwsza to likwidacja tej funkcji pieniądza, która wiąże się z przechowywaniem wartości w czasie, i poważne ograniczenie jego funkcji płatniczej. Proponuje się bowiem oddłużenie "kluczowych przedsiębiorstw" oraz członków spółdzielni mieszkaniowych i rolników, którzy wpadli w pułapkę kredytową. W tym wypadku mamy do czynienia z likwidacją płatności podmiotów prywatnych na rzecz banków komercyjnych. Taki zabieg jest możliwy albo poprzez przejęcie tych długów przez budżet, co oznaczałoby powiększenie jego wydatków o kilkanaście miliardów złotych, albo poprzez przerzucenie jego kosztów na banki. Co jednak oznaczałaby konieczność wykazania w bilansach banków kilkunastu miliardów strat? W chwili pisania tej propozycji jeden z autorów (Sławomir Dąbrowski) był "głównym strategiem" Polskiego Banku Inwestycyjnego.
Powrót do socjalizmu
Druga i trzecia rewolucyjna zmiana dotyczą ponownego zjednoczenia systemu bankowego i budżetowego oraz zasad emisji pieniądza. Do wyjątkowo słusznej propozycji zakazu zadłużania budżetu w bankach komercyjnych autorzy dołączają propozycję wykorzystania rezerw walutowych państwa do finansowania deficytu budżetu. Jest to pomysł dwukrotnego wydania tych samych pieniędzy (skupując waluty, bank centralny już raz emitował złotówki), czyli drukowania pustych pieniędzy. Jest to taki sam system kreacji pieniądza, jaki był w socjalizmie.
Na zlikwidowaniu systemu bankowego i wprowadzeniu - w myśl zasady "jak pieniędzy nie ma, trzeba je wydrukować" - nieograniczonej kreacji pieniądza pomysłowość panów Glapińskiego i Dąbrowskiego jeszcze się nie kończy. Na początek proponują jednorazową dewaluację w wysokości 20-25 proc. W sytuacji, w której z importu pochodzi 15 proc. podzielonego PKB, daje to jednorazowe powiększenie inflacji o 3-4 proc. To jednak nic w porównaniu z impulsem inflacyjnym eksportu. A w związku z tym, że nie ma praktycznie towarów, których nie można by eksportować, podrożałoby wszystko.
Wprawdzie podsycenie inflacji wymuszałoby podwyżkę stóp procentowych, ale i na to autorzy mają lekarstwo. Po pierwsze, chcą uruchomić "program wspierania polskiego handlu i przemysłu", między innymi poprzez tworzenie "linii kredytowych". Każdy mógłby liczyć, że ktoś (budżet? prywatne banki?) sfinansuje mu nisko oprocentowany kredyt. Wszyscy natomiast skorzystaliby na zmianie polegającej na powiązaniu stóp procentowych nie z faktyczną, lecz prognozowaną inflacją. Najpierw ktoś (najlepiej minister Kropiwnicki) prognozowałby inflację. Załóżmy, że jest optymistą i prognozuje ją na niskim poziomie. Stopy procentowe są zatem niskie, a kredyty tanie. Ale tanie kredyty oznaczają dużo kredytów, a zatem dużą inflację. Tym samym mamy fantastyczny mechanizm destabilizowania gospodarki.
Po wywindowaniu inflacji na poziom, którego już nie potrafię sobie wyobrazić, nasi wybawcy przystępują do reformowania polityki fiskalnej. Ich propozycje leją miód na obolałych od podwyżek obywateli. Bowiem biednym likwidujemy podatek, a bogatszym obniżamy o 10-15 punktów procentowych, firmom redukujemy o 10 punktów procentowych, składkę ZUS-owską zmniejszamy do 35 proc., a jeszcze dodatkowo nie znosimy ulg i dodajemy ulgę prorodzinną.
Rachunek strat
Cud, miód i ultramaryna - jak mawiał pewien mój znajomy. W tym miodzie jest jednak również odrobina dziegciu. Padły konkretne liczby, a zatem skutki tej reformy można policzyć. Redukcja PIT-u o 10-15 punktów procentowych to dla budżetu strata ok. 16 mld zł, podobna redukcja CIT-u to ubytek 5 mld zł. Dodajmy 3 mld zł na zwolnienia podatkowe i ulgi prorodzinne i mamy powiększenie deficytu o 25 mld zł. Oznaczałoby to zwiększenie deficytu budżetowego z 2 proc. PKB do 6 proc. PKB. I to bez uwzględnienia dodatkowych wydatków związanych z bezpłatnym szkolnictwem. Tego wydatku nie komentuję. Od tego mam pana Korwin-Mikkego, który gryzie, toczy pianę i strzela z brauninga, gdy słyszy o "darmowej szklance mleka dla każdego dziecka".
Podsumowywanie konsekwencji pomysłów panów Glapińskiego i Dąbrowskiego byłoby żmudne i niedokładne. Dlatego nie warto sięgać po arytmetykę. Prościej sięgnąć do historii: żadnej prywatyzacji, wszyscy właścicielami wszystkiego, utrzymywanie deficytowych firm państwowych i powszechne ich oddłużenie, brak obcego kapitału, przewartościowany dolar, nieograniczona emisja pieniądza i tani kredyt, nieograniczony deficyt budżetu - to wszystko jeszcze powinniśmy pamiętać.
Skoro jednak w "Ekonomii niepodległości" padają słowa o "Łubiance", o "narodowej zdradzie", o "ekonomii debili", pozwolę sobie na inny komentarz. Gdybym był obywatelem ZSRR i przypadkiem, jako człowiek średnio inteligentny, został szefem KGB, po zdradzie towarzyszy Kiszczaka, Jaruzelskiego i Rakowskiego, wymyśliłbym taki plan "oswobożdienija Polszi". Wysłałbym i promowałbym ludzi, którzy - atakując rynkowe przeobrażenia gospodarki Polskiej - proponowaliby powszechne uwłaszczenie i oddłużenie, utrzymywanie deficytowych firm państwowych, brak obcego kapitału, przewartościowanie dolara, nieograniczoną emisję pieniądza i tani kredyt, nieograniczony deficyt budżetu. Oczywiście sugerowałbym, aby propozycje te sprzedawać jako skrajny antykomunizm, powołując się przy ich lansowaniu na społeczne nauczanie Kościoła, Ojca Świętego i interes narodowy.
Tak postąpiłbym jako średnio inteligentny człowiek, szef KGB. To jednak fikcja. Średnio inteligentnych na szefów KGB nie biorą. A pełniący tę funkcję osobnik wybitnie inteligentny nie robiłby nic. Bo po co. Przecież doskonale by wiedział, że Polacy sami coś takiego wymyślą.
Więcej możesz przeczytać w 22/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.