Młody lekarz próbował leczyć prostatę. Nie wysłał pacjenta na dodatkowe badania, tylko - pewien swej diagnozy - wypisał skierowanie na operację
Na szczęście zrobiono przedtem zdjęcie rentgenowskie i okazało się, że za dolegliwości odpowiedzialne jest schorzenie kręgosłupa. Ilu pacjentom zoperowano prostatę bez potrzeby? - zastanawia się Adam Sandauer, prezes Stowarzyszenia Obrony Praw Pacjenta. Inny niedoświadczony lekarz skierował na aktywną rehabilitację pacjentkę, której pęknięta miednica nie zdążyła się zrosnąć - nastąpiło przemieszczenie kości. Jeszcze inny wyciął "nieładne" znamię na skórze i kazał się zgłosić pacjentce po powrocie z wakacji, za trzy miesiące. Okazało się, że był to czerniak i przez ten czas powstały już przerzuty.
- Dla młodych lekarzy pacjenci są królikami doświadczalnymi - komentuje te przykłady Adam Sandauer. Za taką sytuację w dużej mierze odpowiedzialny jest program przygotowywania studentów do zawodu. - Obecny system wypuszcza na rynek lekarzy niedouczonych, nie przygotowanych praktycznie do leczenia - twierdzi doc. Rafał Niżankowski, dyrektor Centrum Monitorowania Jakości w Ochronie Zdrowia. Zamiast zreformować system kształcenia, wymyślono konieczność zdawania przez przyszłych lekarzy superegzaminu z sześciu lat studiów i półtora roku stażu, który dopuszczałby do wykonywania zawodu. - Zakres materiału jest tak ogromny, że nie ma praktycznie absolwenta, który byłby w stanie się do niego rzetelnie przygotować - twierdzi Przemysław Walkowiak, członek komisji ds. młodych lekarzy przy Wielkopolskiej Izbie Lekarskiej. Być może właśnie dlatego podczas ubiegłotygodniowego egzaminu próbnego dla stomatologów absolwenci manifestacyjnie podarli testy.
Zupełnie inny system nauczania i sprawdzania wiadomości oraz umiejętności przyszłych lekarzy obowiązuje na przykład w Niemczech. Studia medyczne trwają tutaj sześć lat i trzy miesiące i są ściśle związane z praktyką. Cały ostatni rok nauki to zajęcia w klinice. Na czwartym i piątym roku studiów biorą udział w zajęciach praktycznych, odbywających się przeważnie w dwutygodniowych blokach na oddziałach klinicznych (bez prawa pełnienia dyżurów nocnych). Po ukończeniu studiów otrzymują tytuł lekarza, który do niczego nie upoważnia. Mogą pracować w szpitalu przeważnie w roli asystenta dopiero po zaliczeniu końcowego egzaminu, osiemnastomiesięcznej praktyki zwanej Arzt im Praktikum (AiP) i uzyskaniu aprobaty.
Absolwenci polskich akademii medycznych upatrują w próbie wprowadzenia egzaminu reakcję starszych kolegów na zwiększającą się konkurencję na rynku pracy. Dzięki odpowiedniemu ustawieniu jego skali trudności łatwo bowiem ograniczać dostęp kandydatów do wykonywania zawodu. Tymczasem wbrew potocznym opiniom nie mamy w Polsce zbyt wielu lekarzy. Wśród państw europejskich jesteśmy pod tym względem na szarym końcu. Mniej lekarzy na dziesięć tysięcy mieszkańców, jak twierdzi Anna Hawrot w "Świecie Medycyny", mają jedynie Turcja, Wielka Brytania i Irlandia. Są jednak w kraju dwa wielkie skupiska osób wykonujących ten zawód: województwa warszawskie i byłe katowickie. Znacznie gorsza sytuacja jest w pozostałych województwach, mimo że działają w nich akademie medyczne i szpitale kliniczne. Prawdziwa przepaść natomiast dzieli tę dziesiątkę od reszty kraju. Tak więc egzamin, zdaniem studentów, chroni interesy lekarzy z dużych ośrodków akademickich, którzy chcą ograniczyć konkurencję.
Z takim uzasadnieniem jego wprowadzenia nie zgadzają się przedstawiciele resortu zdrowia. - Wyniki egzaminu zdopingują samorządy studenckie do domagania się korekt programów nauczania tam, gdzie absolwenci wypadną najgorzej, czego ze względu na samorządność uczelni nie mógł zrobić resort - twierdzi dr Ładysław Nekanda-Trepka z Departamentu Nauki i Kadr Medycznych Ministerstwa Zdrowia. - Dopiero egzamin kwalifikacyjny może pokazać, które akademie najlepiej przygotowują przyszłych lekarzy. Będzie on wreszcie podstawą do stworzenia rankingu szkół medycznych - dodaje prof. Andrzej Górski, były rektor Akademii Medycznej w Warszawie. - Studenci nie powinni zdawać jednego superegzaminu, lecz kilka: po zakończeniu nauki teoretycznej w połowie studiów, pod koniec nauki, po zakończeniu części klinicznej i po stażu - replikuje doc. Niżankowski. W obecnej sytuacji egzamin jest loterią. Natomiast najważniejszym jego celem - zdaniem Niżankowskiego - powinno być doprowadzenie do zmian w całym systemie medycznego kształcenia. Warto się w tym względzie wzorować na najlepszym, amerykańskim systemie.
Podobnie jak kanadyjski, ma on charakter wielostopniowy. Kandydat na lekarza po gimnazjum musi zostać przyjęty do college'u, w którym nacisk kładziony jest na przedmioty ścisłe. Już na drugim roku bierze udział w zajęciach przygotowujących do szkoły medycznej w ramach tzw. programu pre-med. O przyjęciu do akademii, zwanej szkołą medyczną, decydują końcowe oceny z college'u, wyniki specjalnego testu (Medical College Admission Test), rekomendacje, aktywność pozaszkolna i rozmowa kwalifikacyjna. Nauka w amerykańskiej szkole medycznej trwa z reguły cztery lata. W pierwszych dwóch studenci zdobywają wiedzę teoretyczną z anatomii, fizjologii, psychologii, biochemii, patologii, mikrobiologii, farmakologii i nauk behawioralnych. W kolejnych dwóch (tzw. okres kliniczny) zapoznają się z podstawowymi specjalnościami: pediatrią, chirurgią, położnictwem, interną, ginekologią, praktyką rodzinną. Nauka połączona jest ze stażem i zajęciami praktycznymi w szpitalu uniwersyteckim, który posiada każda uczelnia. Absolwenci otrzymują tytuł medical doctor. Kolejnym etapem jest tzw. rezydentura w szpitalu, w zależności od specjalizacji trwająca 2-7 lat. Kończy się ona egzaminem przed jedną z 24 komisji lekarskich.
Absolwenci polskich akademii medycznych są nie najgorzej przygotowani teoretycznie, natomiast bardzo kiepsko praktycznie. Gdy muszą rozpoznać nawet typowe schorzenia albo zachować się jak lekarz w podstawowych sytuacjach, są bezradni - twierdzi doc. Niżankowski. Potwierdza to wielu specjalistów. - Oceniam, że połowa absolwentów akademii medycznych nie potrafi odczytać zapisu EKG oraz echokardiografii. Z sygnałów, jakie do mnie docierają, wynika, że najwięcej trudności młodym lekarzom sprawia rozpoznanie chorób serca o nietypowym przebiegu i szybkie podejmowanie decyzji w stanach zagrożenia życia - mówi prof. Zygmunt Sadowski, konsultant krajowy w dziedzinie kardiologii. Jest to rezultat przeteoretyzowania studiów i odseparowania młodych lekarzy od pacjentów.
Absolwenci zaczynają się uczyć medycyny dopiero na stażu - jeżeli mają szczęście trafić do ośrodka, w którym zostaną dopuszczeni do pacjentów. - Lekarz na stażu powinien się nauczyć podstawowych czynności: wkłuwania się w żyłę, nacinania ropnia, odbierania porodu (w wypadku stażu na ginekologii) czy prostych zabiegów chirurgicznych - opowiada młody lekarz. - Tymczasem nikt ich tego nie uczy. We Francji już studenci starszych lat przyjmują w poradni, a opiekuje się nimi stażysta. Ponieważ w polskich klinikach jest za dużo lekarzy, specjaliści robią to, co powinni wykonywać stażyści. Podobnie jest podczas robienia specjalizacji. To, ile się nauczysz, nie zależy od zdolności, tylko od tego, ile dadzą ci zrobić. Dotyczy to zwłaszcza specjalności zabiegowych, z jakimi wiążą się duże pieniądze. Za niektóre specjalizacje trzeba się opłacać szefom. Moja koleżanka uczyła się chirurgii plastycznej w Niemczech, bo wyliczyła, że wyniesie ją to taniej. Inny kolega przed wyjazdem do USA ściągnął z Internetu bardzo szczegółowe opisy obowiązków stażystów na poszczególnych uczelniach. Wszędzie konkretnie podawano, ile i jakie zabiegi należy przeprowadzić. W takim systemie można się medycyny nauczyć. U nas, gdy po okresie nieróbstwa idzie się do szefa po podpis, ten mówi łaskawie: "Wiesz, nie było możliwości zrobić tego i tego, ale ja ci i tak zaliczę".
Niedouczeni lekarze nie mają również bodźców - z wyjątkiem osobistych ambicji - do dalszego samokształcenia. - Proponowałem, aby wprowadzić obowiązek odnawiania przynajmniej niektórych specjalizacji po dziesięciu latach, ale pomysł ten nie został przyjęty - mówi doc. Niżankowski. Lekarz, który zebrałby w tym czasie określoną liczbę punktów za uczestnictwo w zjazdach, kursach czy szkoleniach, nie musiałby powtórnie zdawać egzaminu, jak jest w USA. W wielu państwach obowiązuje system permanentnego samokształcenia. U nas okazał się on na razie nie do przyjęcia - twierdzi doc. Niżankowski. Kto i kiedy obliczy, ile zdrowia kosztuje to pacjentów?
- Dla młodych lekarzy pacjenci są królikami doświadczalnymi - komentuje te przykłady Adam Sandauer. Za taką sytuację w dużej mierze odpowiedzialny jest program przygotowywania studentów do zawodu. - Obecny system wypuszcza na rynek lekarzy niedouczonych, nie przygotowanych praktycznie do leczenia - twierdzi doc. Rafał Niżankowski, dyrektor Centrum Monitorowania Jakości w Ochronie Zdrowia. Zamiast zreformować system kształcenia, wymyślono konieczność zdawania przez przyszłych lekarzy superegzaminu z sześciu lat studiów i półtora roku stażu, który dopuszczałby do wykonywania zawodu. - Zakres materiału jest tak ogromny, że nie ma praktycznie absolwenta, który byłby w stanie się do niego rzetelnie przygotować - twierdzi Przemysław Walkowiak, członek komisji ds. młodych lekarzy przy Wielkopolskiej Izbie Lekarskiej. Być może właśnie dlatego podczas ubiegłotygodniowego egzaminu próbnego dla stomatologów absolwenci manifestacyjnie podarli testy.
Zupełnie inny system nauczania i sprawdzania wiadomości oraz umiejętności przyszłych lekarzy obowiązuje na przykład w Niemczech. Studia medyczne trwają tutaj sześć lat i trzy miesiące i są ściśle związane z praktyką. Cały ostatni rok nauki to zajęcia w klinice. Na czwartym i piątym roku studiów biorą udział w zajęciach praktycznych, odbywających się przeważnie w dwutygodniowych blokach na oddziałach klinicznych (bez prawa pełnienia dyżurów nocnych). Po ukończeniu studiów otrzymują tytuł lekarza, który do niczego nie upoważnia. Mogą pracować w szpitalu przeważnie w roli asystenta dopiero po zaliczeniu końcowego egzaminu, osiemnastomiesięcznej praktyki zwanej Arzt im Praktikum (AiP) i uzyskaniu aprobaty.
Absolwenci polskich akademii medycznych upatrują w próbie wprowadzenia egzaminu reakcję starszych kolegów na zwiększającą się konkurencję na rynku pracy. Dzięki odpowiedniemu ustawieniu jego skali trudności łatwo bowiem ograniczać dostęp kandydatów do wykonywania zawodu. Tymczasem wbrew potocznym opiniom nie mamy w Polsce zbyt wielu lekarzy. Wśród państw europejskich jesteśmy pod tym względem na szarym końcu. Mniej lekarzy na dziesięć tysięcy mieszkańców, jak twierdzi Anna Hawrot w "Świecie Medycyny", mają jedynie Turcja, Wielka Brytania i Irlandia. Są jednak w kraju dwa wielkie skupiska osób wykonujących ten zawód: województwa warszawskie i byłe katowickie. Znacznie gorsza sytuacja jest w pozostałych województwach, mimo że działają w nich akademie medyczne i szpitale kliniczne. Prawdziwa przepaść natomiast dzieli tę dziesiątkę od reszty kraju. Tak więc egzamin, zdaniem studentów, chroni interesy lekarzy z dużych ośrodków akademickich, którzy chcą ograniczyć konkurencję.
Z takim uzasadnieniem jego wprowadzenia nie zgadzają się przedstawiciele resortu zdrowia. - Wyniki egzaminu zdopingują samorządy studenckie do domagania się korekt programów nauczania tam, gdzie absolwenci wypadną najgorzej, czego ze względu na samorządność uczelni nie mógł zrobić resort - twierdzi dr Ładysław Nekanda-Trepka z Departamentu Nauki i Kadr Medycznych Ministerstwa Zdrowia. - Dopiero egzamin kwalifikacyjny może pokazać, które akademie najlepiej przygotowują przyszłych lekarzy. Będzie on wreszcie podstawą do stworzenia rankingu szkół medycznych - dodaje prof. Andrzej Górski, były rektor Akademii Medycznej w Warszawie. - Studenci nie powinni zdawać jednego superegzaminu, lecz kilka: po zakończeniu nauki teoretycznej w połowie studiów, pod koniec nauki, po zakończeniu części klinicznej i po stażu - replikuje doc. Niżankowski. W obecnej sytuacji egzamin jest loterią. Natomiast najważniejszym jego celem - zdaniem Niżankowskiego - powinno być doprowadzenie do zmian w całym systemie medycznego kształcenia. Warto się w tym względzie wzorować na najlepszym, amerykańskim systemie.
Podobnie jak kanadyjski, ma on charakter wielostopniowy. Kandydat na lekarza po gimnazjum musi zostać przyjęty do college'u, w którym nacisk kładziony jest na przedmioty ścisłe. Już na drugim roku bierze udział w zajęciach przygotowujących do szkoły medycznej w ramach tzw. programu pre-med. O przyjęciu do akademii, zwanej szkołą medyczną, decydują końcowe oceny z college'u, wyniki specjalnego testu (Medical College Admission Test), rekomendacje, aktywność pozaszkolna i rozmowa kwalifikacyjna. Nauka w amerykańskiej szkole medycznej trwa z reguły cztery lata. W pierwszych dwóch studenci zdobywają wiedzę teoretyczną z anatomii, fizjologii, psychologii, biochemii, patologii, mikrobiologii, farmakologii i nauk behawioralnych. W kolejnych dwóch (tzw. okres kliniczny) zapoznają się z podstawowymi specjalnościami: pediatrią, chirurgią, położnictwem, interną, ginekologią, praktyką rodzinną. Nauka połączona jest ze stażem i zajęciami praktycznymi w szpitalu uniwersyteckim, który posiada każda uczelnia. Absolwenci otrzymują tytuł medical doctor. Kolejnym etapem jest tzw. rezydentura w szpitalu, w zależności od specjalizacji trwająca 2-7 lat. Kończy się ona egzaminem przed jedną z 24 komisji lekarskich.
Absolwenci polskich akademii medycznych są nie najgorzej przygotowani teoretycznie, natomiast bardzo kiepsko praktycznie. Gdy muszą rozpoznać nawet typowe schorzenia albo zachować się jak lekarz w podstawowych sytuacjach, są bezradni - twierdzi doc. Niżankowski. Potwierdza to wielu specjalistów. - Oceniam, że połowa absolwentów akademii medycznych nie potrafi odczytać zapisu EKG oraz echokardiografii. Z sygnałów, jakie do mnie docierają, wynika, że najwięcej trudności młodym lekarzom sprawia rozpoznanie chorób serca o nietypowym przebiegu i szybkie podejmowanie decyzji w stanach zagrożenia życia - mówi prof. Zygmunt Sadowski, konsultant krajowy w dziedzinie kardiologii. Jest to rezultat przeteoretyzowania studiów i odseparowania młodych lekarzy od pacjentów.
Absolwenci zaczynają się uczyć medycyny dopiero na stażu - jeżeli mają szczęście trafić do ośrodka, w którym zostaną dopuszczeni do pacjentów. - Lekarz na stażu powinien się nauczyć podstawowych czynności: wkłuwania się w żyłę, nacinania ropnia, odbierania porodu (w wypadku stażu na ginekologii) czy prostych zabiegów chirurgicznych - opowiada młody lekarz. - Tymczasem nikt ich tego nie uczy. We Francji już studenci starszych lat przyjmują w poradni, a opiekuje się nimi stażysta. Ponieważ w polskich klinikach jest za dużo lekarzy, specjaliści robią to, co powinni wykonywać stażyści. Podobnie jest podczas robienia specjalizacji. To, ile się nauczysz, nie zależy od zdolności, tylko od tego, ile dadzą ci zrobić. Dotyczy to zwłaszcza specjalności zabiegowych, z jakimi wiążą się duże pieniądze. Za niektóre specjalizacje trzeba się opłacać szefom. Moja koleżanka uczyła się chirurgii plastycznej w Niemczech, bo wyliczyła, że wyniesie ją to taniej. Inny kolega przed wyjazdem do USA ściągnął z Internetu bardzo szczegółowe opisy obowiązków stażystów na poszczególnych uczelniach. Wszędzie konkretnie podawano, ile i jakie zabiegi należy przeprowadzić. W takim systemie można się medycyny nauczyć. U nas, gdy po okresie nieróbstwa idzie się do szefa po podpis, ten mówi łaskawie: "Wiesz, nie było możliwości zrobić tego i tego, ale ja ci i tak zaliczę".
Niedouczeni lekarze nie mają również bodźców - z wyjątkiem osobistych ambicji - do dalszego samokształcenia. - Proponowałem, aby wprowadzić obowiązek odnawiania przynajmniej niektórych specjalizacji po dziesięciu latach, ale pomysł ten nie został przyjęty - mówi doc. Niżankowski. Lekarz, który zebrałby w tym czasie określoną liczbę punktów za uczestnictwo w zjazdach, kursach czy szkoleniach, nie musiałby powtórnie zdawać egzaminu, jak jest w USA. W wielu państwach obowiązuje system permanentnego samokształcenia. U nas okazał się on na razie nie do przyjęcia - twierdzi doc. Niżankowski. Kto i kiedy obliczy, ile zdrowia kosztuje to pacjentów?
Więcej możesz przeczytać w 22/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.