W Polsce rządzi pani Ziuta, urzędniczka, która może nam pokazać, że jesteśmy nikim. Panie Ziuty są wśród nas. Komisarz w gminie komisarzem, ale co tam pani Ziucie komisarz. Tak naprawdę rządziła i będzie rządziła ona
Wojna na górze, pokój na dole - powiedział 10 lat temu, wszczynając wojnę na górze, Lech Wałęsa. I oczywiście, jak zawsze, miał rację. Gdy na górze trwała bezwzględna walka o władzę w warszawskiej gminie Centrum, na dole panował pokój. W urzędzie gminy bezszelestnie i beznamiętnie robiono w konia kolejnego z dziesiątków, a może setek tysięcy interesantów.
Za chwilę zaprowadzę Państwa do labiryntu, w którym ten i ów poczuje się jak Kafkowski Józef K. Ale spokojnie. Będę Państwa trzymał za rękę i w końcu z niego wyleziemy. Sprawa zaczyna się nie w gminie Centrum, lecz w Ameryce, gdzie w lipcu zeszłego roku rodzi się dziecko, co - jak się za chwilę okaże - stanie się źródłem wielu pozapieluchowych problemów. Ojciec dziecka ma obywatelstwo polskie i amerykańskie, matka polskie. Ponieważ w Polsce panuje prawo krwi, czyli dziecko Polaków jest Polakiem, a w Ameryce prawo ziemi, czyli dziecko urodzone w Ameryce jest Amerykaninem, ma nasze dziecko dwa obywatelstwa. Bez trudu razem z rodzicami opuszcza Amerykę, bo też na lotnisku przy wyjeździe z Ameryki paszporty sprawdza tylko pani od biletów. Nie tak jak u nas, gdzie straż graniczna czuwa, czy aby ktoś zbyt łatwo choćby na kilka dni nie rezygnuje z przywileju mieszkania w kraju nad Wisłą. Ale do rzeczy. Nasze dziecko od dziewięciu miesięcy jest już w Polsce i teraz zaczyna się problem, bo rodzice wpadają na - przyznajmy - idiotyczny pomysł spędzenia kilku dni w Paryżu. Żeby było weselej, głupieją do końca, bo chcą z sobą zabrać dziecko. Głupi pomysł, więc sami sobie są winni. I to jak. Dziecko mogłoby niby wyjechać na amerykańskim paszporcie, ale nasi rodzice pokończyli jakieś prawa, znają Polskę, więc czują, że może gdzieś tu jest zastawiona pułapka. Ależ skąd. Gdy dzwonią do straży granicznej, dowiadują się, że dziecko może pojechać na amerykańskim paszporcie. A można to dostać na piśmie? Nasz strażnik graniczny nie w ciemię bity. Na piśmie? Guzik. Sprawa jasna, pułapka jest gdzieś na pewno.
Zrazu nasi rodzice chcieli pójść na skróty i wyrobić dziecku kartę stałego pobytu w Polsce, jaką dostaje u nas Amerykanin albo po prostu polską wizę. Po prostu? Nie ma po prostu. W wydziale spraw obywatelskich powiedziano im, że dziecko nie dostanie ani tego, ani tego, bo według polskiego prawa, dziecko jest polskie i tyle. Polskiego obywatelstwa można by się zrzec, ale zanim dziecko skończy trzy miesiące. Przepadło, za późno. Wiadomo już więc, że dziecku trzeba załatwić polski paszport. No, ale jaki to problem? Przecież pani powiedziała, że - według polskiego prawa - dziecko jest polskie. Ba, ale to była pani z wydziału spraw obywatelskich. Inna pani może mieć inne zdanie. Jeśli dziecko ma obywatelstwo, musi mieć paszport, a żeby mieć paszport, musi mieć PESEL. Ale na to pani w urzędzie gminy (tak, tak - Centrum), że PESEL nie może być wydany. Jak to nie może? Nie może, bo żeby wydać PESEL, dziecko musi mieć obywatelstwo polskie, a tu nie jest powiedziane, że mamy obywatela polskiego. To co, mamy tu jakiegoś Amerykanina albo gorzej - bezpaństwowca? Nie, mamy paragraf 22. Żeby być obywatelem Polski, trzeba mieć przy wyjeździe polski paszport, ale nie można wydać polskiego paszportu, bo nie wiadomo, czy dziecko jest obywatelem, co byłoby jasne, ale gdyby miało polski paszport, którego dostać nie może. Tutaj pana tatusia, krótko mówiąc, trafił szlag i uciekł sprzed oblicza pani urzędnik. Tak, uciekł. Nawet nie miał odwagi powiedzieć, dlaczego go trafił, tylko uciekł. Żona musiała go gonić po urzędzie i wstydu było, że ho, ho.
Ale wróćmy do dziecka, bo ono tu najważniejsze. Państwo pójdą do wydziału spraw obywatelskich - powiedziała już samej mamusi pani urzędnik - niech tam wydadzą zaświadczenie potwierdzające polskie obywatelstwo. Pani mamusia jest bezczelna, więc poprosiła o wskazanie przepisu, że urodzone poza granicami Polski dziecko, którego rodzice są Polakami, musi mieć potwierdzenie obywatelstwa. Ale pani urzędnik, jak ten ze straży granicznej, nie w ciemię bita. Nic wskazywać nie będę i już. Rodzice poszli zatem do wydziału, a w wydziale znowu pytają. Pani jest Polką? Polką. Pan jest Polakiem? Polakiem. To dziecko jest polskie, po diabła potwierdzenie. Pani z wydziału zaczęła w tym momencie długie telefoniczne konsultacje z panią z urzędu gminy (tak, tak - Centrum). A ponieważ w przeciwieństwie do pani z urzędu miała pięć klepek i była miła, powiedziała, że chociaż to bez sensu, to jak urząd gminy (tak, tak - Centrum) żąda potwierdzenia, to ona je wyda.
Nie był to dla rodziców wielki tydzień. Ale był wyjątkowy. Na własne życzenie dostali przecież kilka lekcji. Lekcja pierwsza: za głupie pomysły trzeba płacić. Lekcja druga: urzędnik zasługuje na szacunek i nie należy mu zadawać bezczelnych pytań. Lekcja trzecia: polskość to jest coś, co wymaga ofiar. Lekcja czwarta: w Polsce nie rządzą Kwaśniewski, Buzek, Sejm, rząd czy sądy. W Polsce rządzi pani Ziuta, urzędniczka, która może nam pokazać, że jesteśmy nikim - jednostka zerem, jednostka bzdurą, głosik jednostki cieńszy od pisku, jak pisał poeta. Dziś pod palcami pani Ziuta ma już klawiaturę komputera, ale pod sufitem nadal nic. I proszę się nie śmiać. Panie Ziuty są wśród nas. Komisarz w gminie komisarzem, ale co tam pani Ziucie komisarz. Tak naprawdę rządziła i będzie rządziła ona.
Za chwilę zaprowadzę Państwa do labiryntu, w którym ten i ów poczuje się jak Kafkowski Józef K. Ale spokojnie. Będę Państwa trzymał za rękę i w końcu z niego wyleziemy. Sprawa zaczyna się nie w gminie Centrum, lecz w Ameryce, gdzie w lipcu zeszłego roku rodzi się dziecko, co - jak się za chwilę okaże - stanie się źródłem wielu pozapieluchowych problemów. Ojciec dziecka ma obywatelstwo polskie i amerykańskie, matka polskie. Ponieważ w Polsce panuje prawo krwi, czyli dziecko Polaków jest Polakiem, a w Ameryce prawo ziemi, czyli dziecko urodzone w Ameryce jest Amerykaninem, ma nasze dziecko dwa obywatelstwa. Bez trudu razem z rodzicami opuszcza Amerykę, bo też na lotnisku przy wyjeździe z Ameryki paszporty sprawdza tylko pani od biletów. Nie tak jak u nas, gdzie straż graniczna czuwa, czy aby ktoś zbyt łatwo choćby na kilka dni nie rezygnuje z przywileju mieszkania w kraju nad Wisłą. Ale do rzeczy. Nasze dziecko od dziewięciu miesięcy jest już w Polsce i teraz zaczyna się problem, bo rodzice wpadają na - przyznajmy - idiotyczny pomysł spędzenia kilku dni w Paryżu. Żeby było weselej, głupieją do końca, bo chcą z sobą zabrać dziecko. Głupi pomysł, więc sami sobie są winni. I to jak. Dziecko mogłoby niby wyjechać na amerykańskim paszporcie, ale nasi rodzice pokończyli jakieś prawa, znają Polskę, więc czują, że może gdzieś tu jest zastawiona pułapka. Ależ skąd. Gdy dzwonią do straży granicznej, dowiadują się, że dziecko może pojechać na amerykańskim paszporcie. A można to dostać na piśmie? Nasz strażnik graniczny nie w ciemię bity. Na piśmie? Guzik. Sprawa jasna, pułapka jest gdzieś na pewno.
Zrazu nasi rodzice chcieli pójść na skróty i wyrobić dziecku kartę stałego pobytu w Polsce, jaką dostaje u nas Amerykanin albo po prostu polską wizę. Po prostu? Nie ma po prostu. W wydziale spraw obywatelskich powiedziano im, że dziecko nie dostanie ani tego, ani tego, bo według polskiego prawa, dziecko jest polskie i tyle. Polskiego obywatelstwa można by się zrzec, ale zanim dziecko skończy trzy miesiące. Przepadło, za późno. Wiadomo już więc, że dziecku trzeba załatwić polski paszport. No, ale jaki to problem? Przecież pani powiedziała, że - według polskiego prawa - dziecko jest polskie. Ba, ale to była pani z wydziału spraw obywatelskich. Inna pani może mieć inne zdanie. Jeśli dziecko ma obywatelstwo, musi mieć paszport, a żeby mieć paszport, musi mieć PESEL. Ale na to pani w urzędzie gminy (tak, tak - Centrum), że PESEL nie może być wydany. Jak to nie może? Nie może, bo żeby wydać PESEL, dziecko musi mieć obywatelstwo polskie, a tu nie jest powiedziane, że mamy obywatela polskiego. To co, mamy tu jakiegoś Amerykanina albo gorzej - bezpaństwowca? Nie, mamy paragraf 22. Żeby być obywatelem Polski, trzeba mieć przy wyjeździe polski paszport, ale nie można wydać polskiego paszportu, bo nie wiadomo, czy dziecko jest obywatelem, co byłoby jasne, ale gdyby miało polski paszport, którego dostać nie może. Tutaj pana tatusia, krótko mówiąc, trafił szlag i uciekł sprzed oblicza pani urzędnik. Tak, uciekł. Nawet nie miał odwagi powiedzieć, dlaczego go trafił, tylko uciekł. Żona musiała go gonić po urzędzie i wstydu było, że ho, ho.
Ale wróćmy do dziecka, bo ono tu najważniejsze. Państwo pójdą do wydziału spraw obywatelskich - powiedziała już samej mamusi pani urzędnik - niech tam wydadzą zaświadczenie potwierdzające polskie obywatelstwo. Pani mamusia jest bezczelna, więc poprosiła o wskazanie przepisu, że urodzone poza granicami Polski dziecko, którego rodzice są Polakami, musi mieć potwierdzenie obywatelstwa. Ale pani urzędnik, jak ten ze straży granicznej, nie w ciemię bita. Nic wskazywać nie będę i już. Rodzice poszli zatem do wydziału, a w wydziale znowu pytają. Pani jest Polką? Polką. Pan jest Polakiem? Polakiem. To dziecko jest polskie, po diabła potwierdzenie. Pani z wydziału zaczęła w tym momencie długie telefoniczne konsultacje z panią z urzędu gminy (tak, tak - Centrum). A ponieważ w przeciwieństwie do pani z urzędu miała pięć klepek i była miła, powiedziała, że chociaż to bez sensu, to jak urząd gminy (tak, tak - Centrum) żąda potwierdzenia, to ona je wyda.
Nie był to dla rodziców wielki tydzień. Ale był wyjątkowy. Na własne życzenie dostali przecież kilka lekcji. Lekcja pierwsza: za głupie pomysły trzeba płacić. Lekcja druga: urzędnik zasługuje na szacunek i nie należy mu zadawać bezczelnych pytań. Lekcja trzecia: polskość to jest coś, co wymaga ofiar. Lekcja czwarta: w Polsce nie rządzą Kwaśniewski, Buzek, Sejm, rząd czy sądy. W Polsce rządzi pani Ziuta, urzędniczka, która może nam pokazać, że jesteśmy nikim - jednostka zerem, jednostka bzdurą, głosik jednostki cieńszy od pisku, jak pisał poeta. Dziś pod palcami pani Ziuta ma już klawiaturę komputera, ale pod sufitem nadal nic. I proszę się nie śmiać. Panie Ziuty są wśród nas. Komisarz w gminie komisarzem, ale co tam pani Ziucie komisarz. Tak naprawdę rządziła i będzie rządziła ona.
Więcej możesz przeczytać w 22/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.