"Misję na Marsa" cechuje programowa dezynwoltura wobec możliwości współczesnego kina i oszałamiającej elektroniki
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, czuje się dziwnie, gdy mam powiedzieć o filmie science fiction, że jest zrobiony w stylu retro. A "Misja na Marsa" jest właśnie retro i nawiązuje do najwcześniejszych filmów w historii kina poświęconych podróżom kosmicznym.
Zygmunt Kałużyński: - Ma pan pewnie na myśli "2001: Odyseję kosmiczną" Stanleya Kubricka...
TR: - Nie, mam na myśli coś znacznie starszego: "Podróż na Księżyc" Georgesa Mélisa. Przypomina mi się tamten stosunek do podróży międzyplanetarnych, owa mieszanka naiwności połączona z fascynacją przyszłością.
ZK: - Oto wielki problem gatunku zagrożonego -paradoksalnie - monotonią. To chyba jest najbardziej niepasujące słowo do tego typu fantastyki, ale niestety na miejscu. Mimo że kos-mos jest nie ograniczony, science fiction zamyka się i powtarza, obracając w kręgu tych dwóch przykładów: dziecinnej fantastyczności Mélisa z 1902 r. oraz ambicji, jaką wykazał Kubrick w "Odysei kosmicznej". Jego film pokazywał usiłowanie przekroczenia granicy: wyczerpały się efekty podróży międzyplanetarnych, walk międzygwiezdnych, katastrof atomowych w kosmosie. Następnym krokiem były zaświaty, czyli metafizyka. I Kubrick ją wprowadził, bo w jego filmie występował taki graniastosłup, trochę przypominający tablice Mojżeszowe, kierujący losami ludzkości. W "Misji na Marsa" również jest usiłowanie, żeby rozszerzyć science fiction.
TR: - Tylko że tutaj mamy metafizykę co najwyżej komiksową, czyli uproszczoną. Aż dziw, że stało się to ambicją Briana de Palmy, znanego dotychczas głównie ze świetnych thrillerów. Tym razem wykazał się słabością do sentymentalizmu kosmicznego.
ZK: - De Palma to wielkie nazwisko kina amerykańskiego, autor "Nieustępliwych", "Życia Carlita", "Mission impossible", czyli najbardziej popisowych sensacji. Teraz wziął się za science fiction. Reżyser jego wymiaru musi się wykazać i najwyraźniej doszedł do wniosku, że powinien nawiązać do tej najbardziej ambitnej formy science fiction, jaką była "2001: Odyseja kosmiczna". Można tu jeszcze przytoczyć "Bliskie spotkania trzeciego stopnia", gdzie również widzieliśmy przybyszów z tamtego świata w postaci przezroczystych glutów.
TR: - Ale to, co odróżnia film Briana de Palmy od obrazu Spielberga, to programowa dezynwoltura wobec możliwości współczesnego kina, wobec oszałamiającej elektroniki. W "Misji na Marsa" mamy czasem wręcz unikanie efektów wizualnych, prezentowanie technologii przyszłości w sposób przypominający dziecięce zabawki. Nie bez kozery ten film budzi skrajne uczucia. Nie wiem, czy pan zauważył, że gazetowi recenzenci wystawili mu bardzo niskie oceny (na przykład "Gazeta Wyborcza" przyznała mu zaledwie jedną gwiazdkę, odradzając tym samym oglądanie). Tymczasem ja z przyjemnością obejrzałem ten film, a owo samoograniczenie estetyczne odbieram jako coś bardzo odświeżającego. Jest bowiem w tym filmie jakaś tajemnica, sprawiająca, że ogląda się go z większym zaciekawieniem niż popisy elektronicznych sztuczek inscenizacyjnych.
ZK: - Mam wrażenie, że ta zła opinia, o której pan mówi, bierze się z warszawskiego snobizmu jako reakcja na ostatnie minuty filmu, które rzeczywiście są na granicy infantylizmu. Kiedy się pojawia owa zjawa z Marsa w postaci osoby płci żeńskiej, dwa razy wyższej od ludzi, ubrana w coś pośredniego między strojem zaklinaczki wężów w Afryce i kreacją gwiazdy w Las Vegas, publiczność chichocze...
TR: - Tylko musimy ustalić z całą pewnością, czy de Palma chciał, żeby w tym miejscu chichotać, czy mu się nie udało.
ZK: - Moim zdaniem, nie udało mu się. Starał się zrobić coś podobnego do tego, co stworzył Spielberg, który wprowadził tych zjawiskowych przybyszów, czy Kubrick, który usiłował powiększyć science fiction przez metafizykę, ale mnie to przypomniało pewną anegdotkę o kosmonaucie. Gdy wyleciał w przestrzeń, zachwycony nią mówi: O Boże! I wtedy słyszy: Co proszę, synu?! Natomiast program w "Misji na Marsa", wyjawiony przez ową zjawiskową postać, że to Marsjanie rzucili pierwszą komórkę, z której wyrosła cała biologia naszej planety i my, przypomina mi inną głupią anegdotkę. Przed miliardami lat przylatują dwaj kosmici z zaawansowanej cywilizacji, patrzą na kulę ziemską, wtedy bardzo obrzydliwą, i jeden mówi do drugiego: Coś ohydnego, wracajmy stąd czym prędzej i nie pokazujmy się tu więcej. I splunął do wody... A wiadomo, że życie zaczęło się od prymitywnej komórki, takiej jak splunięcie. Niestety, cała myśl, filozofia i metafizyka tego zakończenia jest z tej kategorii.
TR: - Naprawdę świadczy to o naiwności de Palmy, czy może jest to jednak świadoma groteska? Czuję, że raczej posądza pan go o naiwność.
ZK: - Trzeba się zastanowić nad możliwościami science fiction. Według mnie, wszyscy trzej, którzy próbowali wprowadzić metafizykę - Kubrick, Spielberg i de Palma - zabrnęli w zau-łek. To się wzięło stąd, że science fiction poszła w kierunku bardzo skrytykowanym ostatnio przez Arthura C. Clarke’a (wybitnego pisarza SF). Zarzucił on całemu gatunkowi, że porzucił science i poszedł w fiction. Dawni autorzy SF, tacy jak Wells czy Jules Verne, trzymali się dokładnie ścisłej wiedzy naukowej. Na przykład Wells przepraszał w związku ze swoim "Niewidzialnym człowiekiem", że popełnił nadużycie, bo człowiek kompletnie przezroczysty musiałby być ślepy, gdyż oko jest ciemnią optyczną i tego nie można zmienić. Ale dodawał: Wszystko inne jest sprawdzone naukowo! Ciało biologiczne może (w pewien sposób traktowane) stać się niewidoczne, tylko załamuje promieniowanie, więc jeśli się patrzy przez mojego niewidzialnego człowieka, widzi się krzywiznę, co niepokoi osoby patrzące. Była to zatem obsesja, aby pozostać na terenie nauki. Ale SF poszła w drugą, zupełnie dziką stronę...
TR: - W stronę bajki.
ZK: - Musiała! Gdyby się trzymała nauki to przecież wiadomo, że najbliższa gwiazda naszego systemu, Proxima Centauri, jest odległa o cztery lata świetlne, co znaczy, że podróż na nią rakietą - najszybszą, jaka mogłaby być - trwałaby 180 lat! A organizm żywy, który wyjdzie poza obręb promieniowania słonecznego, zginie natychmiast wskutek promieniowania gamma. Nigdy nie opuścimy naszego kręgu słonecznego i nikt do nas nigdy nie przyleci. Na latających talerzach nie ma ludzi, to jest niemożliwe! Tylko jeżeli będziemy się trzymać tych zasad, w ogóle nie ma mowy o SF. Nie ma filmów, nie ma gatunku. Dlatego zaczęła się blaga, której teraz jesteśmy ofiarami, bo doszła niejako do ściany.
Zygmunt Kałużyński: - Ma pan pewnie na myśli "2001: Odyseję kosmiczną" Stanleya Kubricka...
TR: - Nie, mam na myśli coś znacznie starszego: "Podróż na Księżyc" Georgesa Mélisa. Przypomina mi się tamten stosunek do podróży międzyplanetarnych, owa mieszanka naiwności połączona z fascynacją przyszłością.
ZK: - Oto wielki problem gatunku zagrożonego -paradoksalnie - monotonią. To chyba jest najbardziej niepasujące słowo do tego typu fantastyki, ale niestety na miejscu. Mimo że kos-mos jest nie ograniczony, science fiction zamyka się i powtarza, obracając w kręgu tych dwóch przykładów: dziecinnej fantastyczności Mélisa z 1902 r. oraz ambicji, jaką wykazał Kubrick w "Odysei kosmicznej". Jego film pokazywał usiłowanie przekroczenia granicy: wyczerpały się efekty podróży międzyplanetarnych, walk międzygwiezdnych, katastrof atomowych w kosmosie. Następnym krokiem były zaświaty, czyli metafizyka. I Kubrick ją wprowadził, bo w jego filmie występował taki graniastosłup, trochę przypominający tablice Mojżeszowe, kierujący losami ludzkości. W "Misji na Marsa" również jest usiłowanie, żeby rozszerzyć science fiction.
TR: - Tylko że tutaj mamy metafizykę co najwyżej komiksową, czyli uproszczoną. Aż dziw, że stało się to ambicją Briana de Palmy, znanego dotychczas głównie ze świetnych thrillerów. Tym razem wykazał się słabością do sentymentalizmu kosmicznego.
ZK: - De Palma to wielkie nazwisko kina amerykańskiego, autor "Nieustępliwych", "Życia Carlita", "Mission impossible", czyli najbardziej popisowych sensacji. Teraz wziął się za science fiction. Reżyser jego wymiaru musi się wykazać i najwyraźniej doszedł do wniosku, że powinien nawiązać do tej najbardziej ambitnej formy science fiction, jaką była "2001: Odyseja kosmiczna". Można tu jeszcze przytoczyć "Bliskie spotkania trzeciego stopnia", gdzie również widzieliśmy przybyszów z tamtego świata w postaci przezroczystych glutów.
TR: - Ale to, co odróżnia film Briana de Palmy od obrazu Spielberga, to programowa dezynwoltura wobec możliwości współczesnego kina, wobec oszałamiającej elektroniki. W "Misji na Marsa" mamy czasem wręcz unikanie efektów wizualnych, prezentowanie technologii przyszłości w sposób przypominający dziecięce zabawki. Nie bez kozery ten film budzi skrajne uczucia. Nie wiem, czy pan zauważył, że gazetowi recenzenci wystawili mu bardzo niskie oceny (na przykład "Gazeta Wyborcza" przyznała mu zaledwie jedną gwiazdkę, odradzając tym samym oglądanie). Tymczasem ja z przyjemnością obejrzałem ten film, a owo samoograniczenie estetyczne odbieram jako coś bardzo odświeżającego. Jest bowiem w tym filmie jakaś tajemnica, sprawiająca, że ogląda się go z większym zaciekawieniem niż popisy elektronicznych sztuczek inscenizacyjnych.
ZK: - Mam wrażenie, że ta zła opinia, o której pan mówi, bierze się z warszawskiego snobizmu jako reakcja na ostatnie minuty filmu, które rzeczywiście są na granicy infantylizmu. Kiedy się pojawia owa zjawa z Marsa w postaci osoby płci żeńskiej, dwa razy wyższej od ludzi, ubrana w coś pośredniego między strojem zaklinaczki wężów w Afryce i kreacją gwiazdy w Las Vegas, publiczność chichocze...
TR: - Tylko musimy ustalić z całą pewnością, czy de Palma chciał, żeby w tym miejscu chichotać, czy mu się nie udało.
ZK: - Moim zdaniem, nie udało mu się. Starał się zrobić coś podobnego do tego, co stworzył Spielberg, który wprowadził tych zjawiskowych przybyszów, czy Kubrick, który usiłował powiększyć science fiction przez metafizykę, ale mnie to przypomniało pewną anegdotkę o kosmonaucie. Gdy wyleciał w przestrzeń, zachwycony nią mówi: O Boże! I wtedy słyszy: Co proszę, synu?! Natomiast program w "Misji na Marsa", wyjawiony przez ową zjawiskową postać, że to Marsjanie rzucili pierwszą komórkę, z której wyrosła cała biologia naszej planety i my, przypomina mi inną głupią anegdotkę. Przed miliardami lat przylatują dwaj kosmici z zaawansowanej cywilizacji, patrzą na kulę ziemską, wtedy bardzo obrzydliwą, i jeden mówi do drugiego: Coś ohydnego, wracajmy stąd czym prędzej i nie pokazujmy się tu więcej. I splunął do wody... A wiadomo, że życie zaczęło się od prymitywnej komórki, takiej jak splunięcie. Niestety, cała myśl, filozofia i metafizyka tego zakończenia jest z tej kategorii.
TR: - Naprawdę świadczy to o naiwności de Palmy, czy może jest to jednak świadoma groteska? Czuję, że raczej posądza pan go o naiwność.
ZK: - Trzeba się zastanowić nad możliwościami science fiction. Według mnie, wszyscy trzej, którzy próbowali wprowadzić metafizykę - Kubrick, Spielberg i de Palma - zabrnęli w zau-łek. To się wzięło stąd, że science fiction poszła w kierunku bardzo skrytykowanym ostatnio przez Arthura C. Clarke’a (wybitnego pisarza SF). Zarzucił on całemu gatunkowi, że porzucił science i poszedł w fiction. Dawni autorzy SF, tacy jak Wells czy Jules Verne, trzymali się dokładnie ścisłej wiedzy naukowej. Na przykład Wells przepraszał w związku ze swoim "Niewidzialnym człowiekiem", że popełnił nadużycie, bo człowiek kompletnie przezroczysty musiałby być ślepy, gdyż oko jest ciemnią optyczną i tego nie można zmienić. Ale dodawał: Wszystko inne jest sprawdzone naukowo! Ciało biologiczne może (w pewien sposób traktowane) stać się niewidoczne, tylko załamuje promieniowanie, więc jeśli się patrzy przez mojego niewidzialnego człowieka, widzi się krzywiznę, co niepokoi osoby patrzące. Była to zatem obsesja, aby pozostać na terenie nauki. Ale SF poszła w drugą, zupełnie dziką stronę...
TR: - W stronę bajki.
ZK: - Musiała! Gdyby się trzymała nauki to przecież wiadomo, że najbliższa gwiazda naszego systemu, Proxima Centauri, jest odległa o cztery lata świetlne, co znaczy, że podróż na nią rakietą - najszybszą, jaka mogłaby być - trwałaby 180 lat! A organizm żywy, który wyjdzie poza obręb promieniowania słonecznego, zginie natychmiast wskutek promieniowania gamma. Nigdy nie opuścimy naszego kręgu słonecznego i nikt do nas nigdy nie przyleci. Na latających talerzach nie ma ludzi, to jest niemożliwe! Tylko jeżeli będziemy się trzymać tych zasad, w ogóle nie ma mowy o SF. Nie ma filmów, nie ma gatunku. Dlatego zaczęła się blaga, której teraz jesteśmy ofiarami, bo doszła niejako do ściany.
Więcej możesz przeczytać w 23/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.