Jeśli dalej będziemy tak zaniedbywać stosunki z Rosją, nasze miejsce zajmą inni, a my wyjdziemy na kompletnych głupców i frajerów
Dzięki uprzejmości i staraniom dyrektora Instytutu Polskiego w Moskwie, Marka Zielińskiego, odwiedziłem po raz pierwszy w życiu stolicę Rosji. Za czasów PRL nie korzystałem z możliwości wyjazdu do ZSRR, mawiając, że dobrowolnie nig-dy tam nie pojadę. Po prostu nie chciałem się jeszcze bardziej dosmucać. W roku 2000 nie byłem już związany dawnym przyrzeczeniem.
Moja Baśka wyznaje zasadę państwa Kiepurów, którzy nigdy nie latali tym samym samolotem, tak więc pojechaliśmy pociągiem. Dla Polaków naszpikowa-nych tragicznym duchem najnowszej historii pierwszy wyjazd pociągiem na Wschód dostarcza odrobinę emocji. Skończyło się jednak na tym, że spokojnie przespaliśmy drogę po "nieludzkiej ziemi" w wygodnym, choć nieco brudnym przedziale warsowskiej pierwszej klasy.
Mieliśmy na Moskwę prawie całą niedzielę. Pan dyrektor Zieliński najpierw podjął nas obiadem, a później, wraz z żoną Rosjanką - przy okazji zawodowym przewodnikiem - pokazali nam miasto. Nas było dwoje, a przewodników w końcu trzech, bo okazało się, że mój uczony kolega z Wydziału Prawa UW i dyrektor departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości, dr Zbigniew Szcząska, który spokojnie przyleciał wcześniej samolotem, jest również wielkim znawcą Rosji. Właśnie z nim miałem w poniedziałek wziąć udział w polsko-rosyjskiej dyskusji o prawie w okresie transformacji.
Na razie jest jednak słoneczne popołudnie niedzielnej Moskwy. Pierwsze wrażenie, że to jakiś wschodni wariant wielkiego miasta amerykańskiego. Szeroko, daleko, dużo samochodów. Zaczynamy od jakichś starych zaułków, znacznej wielkości. Dziwny tłum i wieczne targowisko na Starym Arbacie. Gdy wchodzimy na Nowy Arbat, Baśka robi sobie zdjęcie na koniu, podnosząc ramię do góry jak jakiś napoleoński szwoleżer. Później ma do mnie pretensje, że nie poprosiłem jej do tańca na placu Maneżowym, gdzie grała jakaś orkiestra, a ludzie starzy i młodzi po prostu tańczyli. Sporo miłej młodzieży, prawie wszyscy chodzą z butelkami piwa, nie ma żadnych pijanych ani dresiarzy. Czy coś takiego byłoby do pomyślenia w Warszawie?
Lekka trema przed poniedziałkowym spotkaniem. Umawiamy się ze Zbyszkiem, że on - jak przystało na historyka i urzędnika państwowego - będzie ciągnął wątek pokojowej ewolucji, a ja przedstawię zapędy i usiłowania rewolucyjne. Przychodzi sporo gości, a nasz występ przekształca się w końcu w szczególny dwugłos o najnowszych dziejach Polski: Zbyszek spokojny, dokładny, rzeczowy i logiczny, a ja mu to wszystko zamazuję przypowieściami o bałaganiarstwie, improwizacji i polskim "jakoś to będzie". Nasi rosyjscy goście wyraźnie rozluźnieni, nastawieni ciepło i życzliwie. Widzą, że nikt nie przyjechał ich pouczać, a raczej dzielić się wspólnymi kłopotami.
Z krótkiego pobytu pozostało kilka smutnych dla nas refleksji. W Moskwie w ogóle nie widać Polaków, bo nasi tam po prostu nie jeżdżą. Nie ma ich w słynnej akademii dyplomatycznej, nie ma w szkołach wojskowych ani na uniwersytetach. Nikt nie studiuje rosyjskiego rynku. Na wszystkie te zwolnione przez Polaków miejsca wchodzą Niemcy, Amerykanie, Japończycy, Koreańczycy i Bóg wie kto jeszcze. Nasze dzieciaki nie uczą się rosyjskiego, pogranicznicy za niemieckie pieniądze coraz bardziej uszczelniają wschodnią granicę, powodując straty w handlu ze Wschodem, sięgające miliardów dolarów rocznie. Wbrew starej, polskiej tradycji nakazującej uczyć się na Zachodzie, a interesy robić ze Wschodem. A co mówić dziś Rosjanom, przypominającym, ilu polskich uczonych, badaczy, prawników, założycieli uniwersytetów, wojskowych, pisarzy, poetów, artystów, wpisało się w historię rosyjskiej kultury i nauki. Jeśli dalej będziemy tak zaniedbywać stosunki z Rosją, wkrótce wyjdziemy na kompletnych głupców i frajerów. Nasze miejsce zajmą inni, a wtedy, być może po raz pierwszy w historii, staniemy wobec groźby prawdziwej utraty tożsamości narodowej. I Pan Bóg w końcu zapomni o swoim małym poletku, które nam kiedyś zostawił umyślnie między Rosją a Niemcami, abyśmy się nie nudzili, mieli co robić i byli czujni, mądrzy, zaradni i odważni.
Moja Baśka wyznaje zasadę państwa Kiepurów, którzy nigdy nie latali tym samym samolotem, tak więc pojechaliśmy pociągiem. Dla Polaków naszpikowa-nych tragicznym duchem najnowszej historii pierwszy wyjazd pociągiem na Wschód dostarcza odrobinę emocji. Skończyło się jednak na tym, że spokojnie przespaliśmy drogę po "nieludzkiej ziemi" w wygodnym, choć nieco brudnym przedziale warsowskiej pierwszej klasy.
Mieliśmy na Moskwę prawie całą niedzielę. Pan dyrektor Zieliński najpierw podjął nas obiadem, a później, wraz z żoną Rosjanką - przy okazji zawodowym przewodnikiem - pokazali nam miasto. Nas było dwoje, a przewodników w końcu trzech, bo okazało się, że mój uczony kolega z Wydziału Prawa UW i dyrektor departamentu w Ministerstwie Sprawiedliwości, dr Zbigniew Szcząska, który spokojnie przyleciał wcześniej samolotem, jest również wielkim znawcą Rosji. Właśnie z nim miałem w poniedziałek wziąć udział w polsko-rosyjskiej dyskusji o prawie w okresie transformacji.
Na razie jest jednak słoneczne popołudnie niedzielnej Moskwy. Pierwsze wrażenie, że to jakiś wschodni wariant wielkiego miasta amerykańskiego. Szeroko, daleko, dużo samochodów. Zaczynamy od jakichś starych zaułków, znacznej wielkości. Dziwny tłum i wieczne targowisko na Starym Arbacie. Gdy wchodzimy na Nowy Arbat, Baśka robi sobie zdjęcie na koniu, podnosząc ramię do góry jak jakiś napoleoński szwoleżer. Później ma do mnie pretensje, że nie poprosiłem jej do tańca na placu Maneżowym, gdzie grała jakaś orkiestra, a ludzie starzy i młodzi po prostu tańczyli. Sporo miłej młodzieży, prawie wszyscy chodzą z butelkami piwa, nie ma żadnych pijanych ani dresiarzy. Czy coś takiego byłoby do pomyślenia w Warszawie?
Lekka trema przed poniedziałkowym spotkaniem. Umawiamy się ze Zbyszkiem, że on - jak przystało na historyka i urzędnika państwowego - będzie ciągnął wątek pokojowej ewolucji, a ja przedstawię zapędy i usiłowania rewolucyjne. Przychodzi sporo gości, a nasz występ przekształca się w końcu w szczególny dwugłos o najnowszych dziejach Polski: Zbyszek spokojny, dokładny, rzeczowy i logiczny, a ja mu to wszystko zamazuję przypowieściami o bałaganiarstwie, improwizacji i polskim "jakoś to będzie". Nasi rosyjscy goście wyraźnie rozluźnieni, nastawieni ciepło i życzliwie. Widzą, że nikt nie przyjechał ich pouczać, a raczej dzielić się wspólnymi kłopotami.
Z krótkiego pobytu pozostało kilka smutnych dla nas refleksji. W Moskwie w ogóle nie widać Polaków, bo nasi tam po prostu nie jeżdżą. Nie ma ich w słynnej akademii dyplomatycznej, nie ma w szkołach wojskowych ani na uniwersytetach. Nikt nie studiuje rosyjskiego rynku. Na wszystkie te zwolnione przez Polaków miejsca wchodzą Niemcy, Amerykanie, Japończycy, Koreańczycy i Bóg wie kto jeszcze. Nasze dzieciaki nie uczą się rosyjskiego, pogranicznicy za niemieckie pieniądze coraz bardziej uszczelniają wschodnią granicę, powodując straty w handlu ze Wschodem, sięgające miliardów dolarów rocznie. Wbrew starej, polskiej tradycji nakazującej uczyć się na Zachodzie, a interesy robić ze Wschodem. A co mówić dziś Rosjanom, przypominającym, ilu polskich uczonych, badaczy, prawników, założycieli uniwersytetów, wojskowych, pisarzy, poetów, artystów, wpisało się w historię rosyjskiej kultury i nauki. Jeśli dalej będziemy tak zaniedbywać stosunki z Rosją, wkrótce wyjdziemy na kompletnych głupców i frajerów. Nasze miejsce zajmą inni, a wtedy, być może po raz pierwszy w historii, staniemy wobec groźby prawdziwej utraty tożsamości narodowej. I Pan Bóg w końcu zapomni o swoim małym poletku, które nam kiedyś zostawił umyślnie między Rosją a Niemcami, abyśmy się nie nudzili, mieli co robić i byli czujni, mądrzy, zaradni i odważni.
Więcej możesz przeczytać w 23/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.