W tym roku możemy się spodziewać wzrostu cen nawet o dziesięć procent
Coraz droższa benzyna, żywność, której ceny będą wzrastać aż do połowy przyszłego roku (wskutek suszy i z powodu psujących mechanizmy wolnej konkurencji i nieskutecznych interwencji na rynku rolnym) oraz słaby złoty. Ponadto bardzo wysoki (ponad 8 proc. PKB) deficyt obrotów bieżących, a także wrzucenie na rynek pieniężny kilku miliardów złotych z tytułu rekompensat dla emerytów i budżetówki oraz podwyżek dla tej ostatniej z pewnością pokrzyżują plany zduszenia tegorocznej inflacji do wyznaczonych przez Radę Polityki Pieniężnej 6,8 proc. Inflacja może być w tym roku nawet o 50 proc. wyższa od zakładanej, znowu więc przekroczy 10 proc. W Polsce nie powinno się zatem nawet mówić o rozluźnieniu dyscypliny finansów publicznych, a co dopiero postulować nowe wydatki z budżetu, co proponuje nie tylko SLD i PSL, ale też część posłów AWS. Kłopoty z inflacją mamy zresztą drugi rok z kolei. W grudniu 1999 r. roczne tempo wzrostu cen po raz pierwszy w okresie transformacji zamiast spaść wzrosło do 9,8 proc. Wprawdzie żywność i napoje bezalkoholowe podrożały najmniej - o 6 proc. - był to jednak wzrost aż dwukrotnie wyższy niż w 1998 r. W dodatku ceny żywności zaczęły gwałtownie wzrastać w ostatnich czterech miesiącach roku.
Niekorzystny jest również dla nas wzrost inflacji w strefie euro. Już wynosi 1,9 proc. (do końca roku miała nie przekraczać 2 proc.), a w następnych miesiącach zwiększy się zapewne o kilka dziesiątych procentu. A tłumienie inflacji w krajach Unii Europejskiej oznacza mniejszy popyt na nasze towary. - W gospodarce nic albo bardzo mało dzieje się przypadkowo, a na pewno nic nie dzieje się bezkarnie. A już zwalczanie inflacji przez powiększanie deficytu budżetowego - pod pozorem nakręcania koniunktury na rynku wewnętrznym - jest po prostu gaszeniem ognia benzyną - uważa Janusz Lewandowski, poseł UW, były minister przekształceń własnościowych. Zachodni ekonomiści są zgodni: w Polsce wydatki socjalne z budżetu są znacznie wyższe, niż wynikałoby to z możliwości gospodarki. A wysokie wydatki publiczne to stały i bardzo trudny do zwalczenia impuls inflacyjny. Co gorsza, do wzrostu inflacji o dwa, trzy punkty procentowe można doprowadzić lekkomyślną polityką finansową nawet przez trzy miesiące. Do obniżenia inflacji o taki sam wskaźnik zwykle potrzeba roku, półtora.
Impuls inflacyjny
Rada Polityki Pieniężnej założyła, że w 2000 r. żywność nie będzie już szybko drożeć, a ponadto ustabilizuje się sytuacja na światowym rynku paliw. Inflację miały też hamować wyższe stopy procentowe i zyskujący na wartości złoty. Te oczekiwania nie sprawdziły się. Gdy w styczniu inflacja roczna przekroczyła 10 proc., RPP podniosła o punkt stopy procentowe - by przeciwdziałać rosnącym oczekiwaniom inflacyjnym. Firmy - oceniała rada - spodziewając się wysokiej inflacji rocznej, już uwzględniły ją w swoich planach. Mówiąc wprost - zaplanowały na przykład wyższe płace, więc podnoszą ceny swoich produktów i usług, by na nie zarobić. Część ekonomistów uważa jednak, że decyzja ta była błędem. Prof. Władysław Welfe z Łódzkiego Instytutu Prognoz i Analiz Ekonomicznych uważa, iż nieporozumieniem jest pogląd, że wyższe stopy procentowe hamują wzrost inflacji; oznaczają przecież wyższe koszty produkcji i inwestycji, co w sumie działa proinflacyjnie. Jednocześnie umacnia się złoty. To zaś jest korzystne dla importerów i sprawia, że rośnie popyt na towary z zagranicy. Pogarszają się więc wyniki w handlu zagranicznym, a przedsiębiorstwa zaciągają kredyty poza krajem.
Tadeusz Chrościcki z Rządowego Centrum Studiów Strategicznych ocenia, że walka z inflacją staje się coraz trudniejsza, ponieważ zbiegły się w czasie trzy czynniki: drożejące paliwa i żywność oraz dewaluacja złotego. Zwraca uwagę, że choć najbardziej znaczące dla inflacji są ceny żywności, które stanowią jedną trzecią tzw. koszyka cen (jest on podstawą do obliczania inflacji przez GUS), to kilkudziesięcioprocentowy wzrost cen paliw (formalnie stanowią one zaledwie 2,8 proc. koszyka) także ma istotny wpływ na wielkość inflacji. Wiadomo już, że nie spełniły się nadzieje, iż po drastycznym wzroście cen paliw w 1999 r., w tym roku nastąpi ich znaczący spadek. W końcu stycznia i w kwietniu rzeczywiście benzyna taniała, ale w maju było już inaczej - koszty importu ciągle rosły, a krajowe rafinerie z tygodnia na tydzień wprowadzały podwyżki. W efekcie litr benzyny podrożał o 33-35 gr, a oleju napędowego o 5-6 gr.
Pełzająca podwyżka
- Na ubiegłoroczną inflację (9,8 proc.) w jednej piątej wpłynęła podwyżka cen paliw. W tym roku ta proporcja może być podobna - ocenia Andrzej Szczęśniak, prezes Polskiej Izby Paliw Płynnych. Wprawdzie Ministerstwo Finansów zaplanowało mniejszy wzrost akcyzy niż w 1999 r. (o 16 gr za litr zamiast 26 gr), nie spełniły się jednak założenia dotyczące światowych cen ropy i kursu dolara. Przyjęto bowiem, że baryłka będzie kosztować 27-28 USD, a dolar - 4,08 zł. Tymczasem za baryłkę ropy trzeba dziś płacić ok. 30 USD, a kurs dolara jest wyższy od prognozowanego prawie o 10 proc. W efekcie cena litra benzyny bezołowiowej, która w ubiegłym roku wzrosła o 1 zł, po pięciu miesiącach 2000 r. - i 12 podwyżkach - zwiększyła się o 50 gr. Można przypuszczać, że w najbliższych miesiącach światowe ceny paliw nie ustabilizują się, a rynek będzie nerwowo reagował na każdą wypowiedź przedstawicieli kartelu OPEC.
Polskie rafinerie, ogłaszając w maju podwyżki cen paliw, uzasadniały ich konieczność przede wszystkim drożejącym dolarem. Rzeczywiście, amerykańska waluta tylko w maju zyskała wobec złotego kilka procent. Profesor Welfe uważa, że majowe osłabienie kursu złotego wobec dolara odbije się nie tylko na wzroście cen benzyny, ale także na innych cenach towarów z importu. Słaby złoty sprawia również, że wyższą inflację importujemy z zagranicy. Już w trzecim kwartale będzie to wyraźnie zauważalne. Osiągnięcie zaplanowanego na ten rok spadku inflacji do 6,8 proc. wydaje się zatem obecnie nieosiągalne.
Droga żywność
Prof. Witold Orłowski z Niezależnego Ośrodka Badań Ekonomicznych uważa, że podwyżki cen paliw mają negatywny wpływ na inflację, ale nie należy przeceniać ich znaczenia. Gdy drożeje paliwo, drożeje też transport, lecz to tylko jeden z elementów kosztów przedsiębiorstw. Groźniejszy może się natomiast okazać wzrost cen żywności. Wprawdzie w drugiej połowie maja żywność potaniała o 0,5 proc. w stosunku do pierwszej połowy miesiąca (w porównaniu z końcem kwietnia zdrożała tylko o 0,1 proc.), ale zawdzięczamy to przede wszystkim sezonowej obniżce cen warzyw. Ze względu na pogodę wegetacja roślin była przyspieszona o cztery tygodnie, więc i ceny wcześniej spadły. Poza tym majowe dane nie uwzględniają jeszcze suszy i paniki na rynku rolnym. W następnych miesiącach nie można się już spodziewać obniżek cen żywności, a zatem także spadku inflacji. Zdaniem ekspertów rządowego Centrum Studiów Strategicznych, w czerwcu wzrost cen może znów przekroczyć 10 proc. i utrzymywać się na tym poziomie przez całe lato.
W ostatnich trzech tygodniach pszenica podrożała z 530-600 zł do 700-800 zł za tonę, nasze ziarno jest więc droższe niż na giełdach w Europie i Stanach Zjednoczonych. Jednym z powodów tak dramatycznego wzrostu cen są przewidywane w tym roku bardzo niskie zbiory zbóż - przede wszystkim wskutek suszy. Zdaniem Mirosława Koźlakiewicza, pełnomocnika premiera do spraw usuwania skutków suszy, zbiory będą o 25 proc. niższe od ubiegłorocznych. Tej oceny nie podziela Ministerstwo Rolnictwa i Gospodarki Żywnościowej, które jednak zdecydowało, by interweniowała Agencja Rynku Rolnego. Eksperci Instytutu Ekonomiki Rolnictwa przewidują, że rolnicy zbiorą w tym roku o 10-20 proc. mniej ziarna. To oznacza, że będziemy musieli sprowadzić ok. 5 mln ton zboża (najwięcej od 1989 r.), aby zamknąć bilans zbożowy i odtworzyć zapasy. Resort rolnictwa zwrócił się do rządu o podjęcie decyzji umożliwiających bezcłowy import zbóż konsumpcyjnych i paszowych. Duży import zboża łatwo może jednak rozregulować rynek, tym bardziej że nikt nie wie, jakie są krajowe zapasy. Nie wiadomo również, czy panika na rynku nie jest sterowana przez importerów zboża, którzy w poprzednich latach już w ten sposób zarabiali i to sporo.
Wzrost cen zboża pogorszy sytuację hodowców trzody kupujących pasze. Zdaniem prof. Jana Małkowskiego z Instytutu Ekonomiki Rolnictwa, wieprzowina na jesieni będzie droższa o 15 proc., choć głównie wskutek wcześniejszego ograniczenia hodowli. Wysokie ceny zboża mogą jednak spowodować, że rolnicy zmniejszą pogłowie świń, a ceny jeszcze bardziej wzrosną. - W latach 1998-1999 żywność drożała wolniej, niż zwiększał się wskaźnik inflacji, czyli relatywnie taniała, co wpływało jednocześnie na duszenie inflacji. W tym roku sytuacja jest inna, od początku roku ceny żywności wzrastały w takim samym tempie jak wskaźnik inflacji, a od maja nawet szybciej - mówi prof. Małkowski. Ta tendencja może się utrzymać do końca 2000 r., zatem żywność będzie dodatkowym czynnikiem pobudzania inflacji. Na pewno nie będzie ona mniejsza niż w ubiegłym roku i osiągnie 8-9 proc. Bohdan Wyżnikiewicz z Instytutu Badań nad Gospodarką Rynkową również uważa, że inflacja pod koniec roku będzie wynosiła 8-10 proc. - Nie można było przewidzieć suszy, a przy mniejszych zbiorach nie ma siły, aby ceny nie wzrosły. Najbardziej podrożeją więc produkty roślinne, potem pasze, a w konsekwencji produkty zwierzęce - przewiduje Wyżnikiewicz.
Rozciąganie budżetu
Poważne zagrożenie inflacyjne stwarza także stan finansów publicznych. - Niewiadomą pozostaje przyszłoroczny budżet i polityka gospodarcza mniejszościowego rządu tworzonego przez AWS, a w szczególności możliwe rozluźnienie polityki makroekonomicznej. Poza tym jest jeszcze projekt obniżenia liczby godzin pracy, który - gdyby został przyjęty przez Sejm - wpłynąłby na zwiększenie kosztów pracy, czyli wzrost inflacji - uważa prof. Stanisław Gomułka z London School of Economics, doradca ministra finansów. Podczas niedawnych negocjacji w sprawie reaktywowania koalicji AWS-UW zespół negocjacyjny AWS opowiadał się za deficytem budżetowym nie niższym niż 2,2 proc. PKB i zmniejszaniem tygodniowego wymiaru czasu pracy. Większość analityków finansowych uważa, że propozycje te oznaczają psucie finansów państwa, z wszelkimi tego inflacyjnymi konsekwencjami. - Ważne będą efekty obecnego kryzysu politycznego, który podnosi oczekiwania inflacyjne. Gdyby koalicja nie rozpadła się, prawdopodobnie inflacja byłaby niższa - ocenia prof. Gomułka.
W tym roku rozpoczęła się wypłata rekompensat dla pracowników sektora budżetowego i emerytów, którym nie podwyższano świadczeń w latach 1991–1992. Operacja potrwa pięć lat i pochłonie ok. 13 mld zł (pieniądze będą pochodzić z wpływów z prywatyzacji). Rekompensaty należą się 3,8 mln osób. Z wyliczeń resortu finansów wynika, że w 2000 r. otrzyma je przeszło pół miliona uprawnionych, na co budżet państwa będzie musiał wydać 1,63 mld zł (czyli 0,28 proc. PKB). Potem wydatki będą rosły. Za dwa lata rekompensaty obejmą ponad 800 tys. ludzi, którzy dostaną ponad 3,5 mld zł. Te pieniądze trafią na rynek, a zwiększona tak znacząco podaż pieniądza musi wpłynąć na inflację.
Bogusław Grabowski, członek Rady Polityki Pieniężnej, zwraca uwagę na inne wydatki zwiększające deficyt budżetowy: od 1 czerwca zwaloryzowane o 4,3 proc. świadczenia otrzymali emeryci i renciści. Daje to przeciętnie tylko 34 zł podwyżki na osobę, lecz beneficjantów jest ponad 9 mln, co spowoduje, że na rynku znajdzie się w tym roku dodatkowo ok. 1,8 mld zł. Wyższe niż przewidywano są dopłaty do drugiego filaru ubezpieczeń społecznych. Konstruując założenia budżetu, zakładano bowiem, że do tego filaru przystąpi ok. 6 mln osób w wieku od 30 do 50 lat. W rzeczywistości przystąpiło prawie 8 mln Polaków. Na dodatek w drugiej połowie 2000 r. i w roku przyszłym zwiększą się wydatki związane z rosnącym bezrobociem. Przez ostatnie trzy lata budżet mógł zaoszczędzić na dotacjach do Funduszu Pracy, bo sytuacja na rynku pracy była korzystna. Obecnie fundusz obciążają dodatkowe wypłaty, a budżet państwa - większe dotacje. W tym roku dotacja budżetowa wynosi 700 mln zł, za rok - dwa, trzy razy więcej. Wyższe, a nie planowane wcześniej wydatki wiążą się też ze zwiększeniem kosztów obsługi naszego długu zagranicznego. Złotówka jest słabsza w stosunku do dolara, dlatego obsługa zadłużenia będzie kosztować o kilka miliardów złotych więcej, niż planowano.
Stoi na szynach lokomotywa...
Ministerstwo Finansów zapowiedziało zwiększenie w czerwcu emisji bonów skarbowych, co świadczy o braku funduszy na wydatki budżetowe. Łączna wartość emisji tych papierów wyniesie w czerwcu 4,4 mld zł i będzie najwyższa od stycznia. Obniża się zarazem rentowność bonów - zarówno krótko, jak i długoterminowych. Utrzymanie deficytu budżetowego na poziomie 1,5 proc. PKB (jak chciał Leszek Balcerowicz) wydaje się - zdaniem Grabowskiego - bardzo trudne, jeśli nie niemożliwe. Bardziej optymistycznie ocenia sytuację Bohdan Wyżnikiewicz. - Balcerowicz sprytnie radził sobie z niepowiększaniem deficytu budżetowego i jeśli jego następca zachowa tę taktykę - uda mu się. Myślę też, że tak zrobi, bo po prostu nie ma innego wyboru. Balcerowicz tak ustawił tę lokomotywę na szynach, że teraz nikt już jej nie ruszy - przekonuje Bohdan Wyżnikiewicz. Gdyby jednak ktoś tę lokomotywę ruszył, w zwalczaniu inflacji - największej przeszkody w rozwoju gospodarki - cofniemy się o kilka lat.
Więcej możesz przeczytać w 25/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.