Agnieszka Holland potwierdza "Trzecim cudem" swoje duże wyczucie psychologii i metafizyki
W światowej kinematografii znalazła miejsce stabilne i uznane, co - poza Romanem Polańskim - naszym twórcom nie bardzo się udawało. "Już od pierwszych ujęć film jawi się jako dzieło mistrza" - komplementuje obraz Agnieszki Holland pismo "Hollywood Reporter".
Widzowi przesuwa się przed oczami rodzaj metafizycznego kryminału: ksiądz Frank Shore, targany wątpliwościami, poszukuje dla swej wiary protezy w postaci cudu. Starania ułatwia mu profesja kogoś w rodzaju advocatus diaboli, działającego z ramienia Kościoła demistyfikatora cudów. A jednak szukanie ostatecznego potwierdzenia pogrąża go w otchłań, której się nie spodziewał - wiary nie można potwierdzić stertami teczek wypełnionych zeznaniami naocznych świadków, a jej braku uśmierzyć alkoholem. To dopiero początek odysei, tyle że pani reżyser ma wystarczająco dużo doświadczenia, by okazać się dobrym przewodnikiem.
Studia w praskiej szkole filmowej FAMU (ukończone w 1971 r.) dały jej niezłe przygotowanie do zawodu. Po powrocie do kraju asystowała Krzysztofowi Zanussiemu przy "Iluminacji", ale władze filmowe pilnowały, aby Agnieszka Holland nie mogła wziąć na warsztat żadnego interesującego scenariusza. Na razie trafiła się jej kolejna znacząca asystentura - w "Człowieku z marmuru" Andrzeja Wajdy. Ponieważ nie wyrażono zgody na jej obecność na planie, pozwolono w ramach rekompensaty na realizację blokowanych dotychczas scenariuszy.
"Aktorzy prowincjonalni" przykuwali uwagę zapamiętaniem reżyserki w tropieniu jałowizny, tandety i małostkowości artystów, którzy uchodzili za nielicznych, uznanych społecznie, reprezentantów narodu gnębionego okupacją. Jedną z napisanych wówczas przez Agnieszkę Holland historii była opowieść o doktorze Korczaku, zamówiona przez producenta amerykańskiego, a którą wyreżyserować miał Andrzej Wajda. Producenta jednak nie zachwyciło to, że Korczak okazał się ponurą "story", w dodatku bez happy endu, i scenariusz został zatrzymany na kilka lat. Holland, mimo powtarzających się w jej karierze pauz, wynikających z niesprzyjających warunków zewnętrznych, jest twórcą upartym. "Cóż, reżyser musi mieć pewien rodzaj zadufania" - tłumaczy w wywiadzie.
Faktycznie, reżyser Holland była w polskim światku filmowym postrzegana jako niezwykle twardy partner. "Opinia herod-baby wzięła się być może z tego, że w młodości na planie filmowym czasem przeklinałam, paliłam, piłam - wspominała. "Gorączka" zrealizowana na podstawie "Dziejów jednego pocisku" Andrzeja Struga szła pod prąd uwznioślających oczekiwań roku 1981. W krótkim i burzliwym okresie rewolucyjnej euforii Holland pokazała na przykładzie rewolucji 1905 r. wybuch społeczny "rozkręcony na śrubki".
Okazji do ćwiczeń w "bok-sowaniu się" ze środowiskiem dostarczyła realizacja filmu "Zabić księdza". Episkopatowi film się nie podobał głównie z tego powodu, że jego bohaterem był powszechnie potępiany zabójca, a nie ksiądz - narodowy męczennik. "W 'Zabić księdza' chciałam pokazać pewną pokusę dobra, którą wyraża człowiek będący reprezentantem zła. Zabija on dobro, bo w przeciwnym razie całe jego istnienie byłoby zagrożone" - tłumaczyła Agnieszka Holland. W dodatku rolę Piotrowskiego wziął na siebie Ed Harris, aktor o miłej, szczerej twarzy.
W skali globu udało się pani reżyser wylansować historię Sally Perela, żydowskiego chłopca, który przymuszony wojennymi okolicznościami, trafia do elitarnej hitlerowskiej szkoły dla chłopców. Historia Żyda konformisty nie miała komu przypaść do gustu w czasach, kiedy kino światowe odkrywało właśnie Holocaust jako temat, rezerwując dla niego tonację patetyczną. Próbowano dyskredytować film Holland etykietkami typu "opera mydlana na temat II wojny światowej". A jednak "Europa, Europa", jak twierdziła znaczna część krytyki i niemieckiego środowiska filmowego, tylko dlatego nie dostała Oscara, że Niemcy nie zgłosili jej do nagrody w kategorii "najlepszy film zagraniczny".
Po "Trzecim cudzie" można się spodziewać zarówno komplementów pod adresem sprawnej i wnikliwej reżyser, jak i utyskiwań, że znowu podjęła temat, który aż się prosił o twórcę jednoznacznie konfesyjnego. Cóż, można to interpretować jako stały składnik jej losu. Milan Kundera pisał o Agnieszce Holland: "Niechętna jakiemukolwiek ekshibicjonizmowi, nigdy nie mówiła o własnym życiu. Natomiast we własnej twórczości (...) szuka sytuacji skrajnie skomplikowanych pod względem moralnym".
Widzowi przesuwa się przed oczami rodzaj metafizycznego kryminału: ksiądz Frank Shore, targany wątpliwościami, poszukuje dla swej wiary protezy w postaci cudu. Starania ułatwia mu profesja kogoś w rodzaju advocatus diaboli, działającego z ramienia Kościoła demistyfikatora cudów. A jednak szukanie ostatecznego potwierdzenia pogrąża go w otchłań, której się nie spodziewał - wiary nie można potwierdzić stertami teczek wypełnionych zeznaniami naocznych świadków, a jej braku uśmierzyć alkoholem. To dopiero początek odysei, tyle że pani reżyser ma wystarczająco dużo doświadczenia, by okazać się dobrym przewodnikiem.
Studia w praskiej szkole filmowej FAMU (ukończone w 1971 r.) dały jej niezłe przygotowanie do zawodu. Po powrocie do kraju asystowała Krzysztofowi Zanussiemu przy "Iluminacji", ale władze filmowe pilnowały, aby Agnieszka Holland nie mogła wziąć na warsztat żadnego interesującego scenariusza. Na razie trafiła się jej kolejna znacząca asystentura - w "Człowieku z marmuru" Andrzeja Wajdy. Ponieważ nie wyrażono zgody na jej obecność na planie, pozwolono w ramach rekompensaty na realizację blokowanych dotychczas scenariuszy.
"Aktorzy prowincjonalni" przykuwali uwagę zapamiętaniem reżyserki w tropieniu jałowizny, tandety i małostkowości artystów, którzy uchodzili za nielicznych, uznanych społecznie, reprezentantów narodu gnębionego okupacją. Jedną z napisanych wówczas przez Agnieszkę Holland historii była opowieść o doktorze Korczaku, zamówiona przez producenta amerykańskiego, a którą wyreżyserować miał Andrzej Wajda. Producenta jednak nie zachwyciło to, że Korczak okazał się ponurą "story", w dodatku bez happy endu, i scenariusz został zatrzymany na kilka lat. Holland, mimo powtarzających się w jej karierze pauz, wynikających z niesprzyjających warunków zewnętrznych, jest twórcą upartym. "Cóż, reżyser musi mieć pewien rodzaj zadufania" - tłumaczy w wywiadzie.
Faktycznie, reżyser Holland była w polskim światku filmowym postrzegana jako niezwykle twardy partner. "Opinia herod-baby wzięła się być może z tego, że w młodości na planie filmowym czasem przeklinałam, paliłam, piłam - wspominała. "Gorączka" zrealizowana na podstawie "Dziejów jednego pocisku" Andrzeja Struga szła pod prąd uwznioślających oczekiwań roku 1981. W krótkim i burzliwym okresie rewolucyjnej euforii Holland pokazała na przykładzie rewolucji 1905 r. wybuch społeczny "rozkręcony na śrubki".
Okazji do ćwiczeń w "bok-sowaniu się" ze środowiskiem dostarczyła realizacja filmu "Zabić księdza". Episkopatowi film się nie podobał głównie z tego powodu, że jego bohaterem był powszechnie potępiany zabójca, a nie ksiądz - narodowy męczennik. "W 'Zabić księdza' chciałam pokazać pewną pokusę dobra, którą wyraża człowiek będący reprezentantem zła. Zabija on dobro, bo w przeciwnym razie całe jego istnienie byłoby zagrożone" - tłumaczyła Agnieszka Holland. W dodatku rolę Piotrowskiego wziął na siebie Ed Harris, aktor o miłej, szczerej twarzy.
W skali globu udało się pani reżyser wylansować historię Sally Perela, żydowskiego chłopca, który przymuszony wojennymi okolicznościami, trafia do elitarnej hitlerowskiej szkoły dla chłopców. Historia Żyda konformisty nie miała komu przypaść do gustu w czasach, kiedy kino światowe odkrywało właśnie Holocaust jako temat, rezerwując dla niego tonację patetyczną. Próbowano dyskredytować film Holland etykietkami typu "opera mydlana na temat II wojny światowej". A jednak "Europa, Europa", jak twierdziła znaczna część krytyki i niemieckiego środowiska filmowego, tylko dlatego nie dostała Oscara, że Niemcy nie zgłosili jej do nagrody w kategorii "najlepszy film zagraniczny".
Po "Trzecim cudzie" można się spodziewać zarówno komplementów pod adresem sprawnej i wnikliwej reżyser, jak i utyskiwań, że znowu podjęła temat, który aż się prosił o twórcę jednoznacznie konfesyjnego. Cóż, można to interpretować jako stały składnik jej losu. Milan Kundera pisał o Agnieszce Holland: "Niechętna jakiemukolwiek ekshibicjonizmowi, nigdy nie mówiła o własnym życiu. Natomiast we własnej twórczości (...) szuka sytuacji skrajnie skomplikowanych pod względem moralnym".
Więcej możesz przeczytać w 25/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.