Dokładnie 40 lat po śmierci osławionego Michała Drzymały (A.D. 1937) skromny rzemieślnik Zbigniew Drzymała rozpoczął na własny rachunek - jeszcze w czasach tak zwanego realnego socjalizmu - produkcję akcesoriów samochodowych: zagłówków i pokryć siedzeń. Nazwisko Michała figuruje do dziś we wszystkich polskich encyklopediach i leksykonach, a to z tego powodu, że "gdy władze pruskie na podstawie ustawy z 1904, zakazującej Polakom stawiania budowli na nowo nabytych parcelach, odmówiły mu budowy domu, D. zamieszkał w wozie cyrkowym, zwanym później 'wozem Drzymały'" ("Wielka encyklopedia powszechna", PWN). W lukrowanych biogramach "syna i obrońcy ziemi ojczystej" przemilcza się natomiast fakt, że w zgodnej opinii jego wielkopolskich sąsiadów, z dziada pradziada toczących - wedle ukutego przez Stefana Bratkowskiego określenia, mniej efektowną, ale za to bardziej efektywną "najdłuższą wojnę nowożytnej Europy" - Michał był utracjuszem oraz pijanicą i że popularne porzekadło "raz na wozie, raz pod wozem" pasowało-by pewnie do niego jak ulał.
Z kolei prawie kompletnie nie znany rodakom Zbigniew D. już pod koniec lat 80. zatrudniał 100 osób. W 1995 r. firma drugiego z Drzymałów, Inter Groclin Auto, uzyskała certyfikat jakości ISO 9002, co umożliwiło jej m.in. eksport na szeroką skalę foteli do aut takich światowych gigantów, jak Mercedes, Mitsubishi, Volvo, Renault i Fiat. W publikowanej tydzień temu liście 100 najbogatszych Polaków tygodnika "Wprost" Zbigniew D. znalazł się na pozycji 51.
Piszę o dwóch Drzymałach, gdyż obydwaj w historycznym i symbolicznym wymiarze uosabiają dwa całkowicie odmienne modele pojmowania szumnych nieco pojęć narodowego interesu i gospodarczej suwerenności Rzeczypospolitej. Piszę o nich nadto w bardzo aktualnym kontekście: decydującej fazy naszych negocjacji z Unią Europejską (vide: "Lustro despotów" autorstwa ministra Bronisława Geremka), dyskusji o "grabieżczych zapędach zagranicznego kapitału" - podejmowanej co i rusz przez rozlicznych kandydatów na prezydenta Najjaśniejszej - czy wreszcie kwestii zdynamizowania eksportu, w istocie pierwszorzędnej wagi. Nie twierdzę, że mamy "rzucać ziemię skąd nasz ród". Ale cóż począć, kiedy albo ta ziemia leży odłogiem, albo przynosi liche plony? Czy nie lepiej wydzierżawić ją bądź nawet sprzedać Francuzowi, Szwedowi lub - "nie daj Boże" (za Andrzejem Lepperem) - Niemcowi? Przecież ten ostatni nie wywiezie jej za Odrę i Nysę, przecież to tu będzie płacił podatki, dawał pracę miejscowym? A czy pan, prezesie Kalinowski, naprawdę sądzi, że Unia Europejska zechce wziąć na utrzymanie podatników krajów członkowskich tej wspólnoty setki tysięcy małorolnych, stanowiących lwią część elektoratu PSL? Rzeczowa odpowiedź przywódcy ludowców mile widziana.
W arcyinteresującym tekście "Drogi biznesu" czytam, że "aż 40 proc. amerykańskich inwestycji w przemyśle informatycznym w Europie koncentruje się w Irlandii, mimo że ludność wyspy stanowi niespełna 1 proc. europejskiej populacji. (...) Już na początku lat 80. rząd Irlandii postawił sobie za cel przyciąganie takich inwestycji, które przyczyniłyby się do wzrostu eksportu (...) i wykorzystywałyby umiejętności irlandzkich fachowców i miejscowe surowce". Niestety, my z różnych względów nie byliśmy aż tak przewidujący. Przespaliśmy moment polskiej, być może epokowej szansy. Może za wiele było "wojen na górze", za dużo politycznej buchalterii obliczanej na krótką metę, a za mało wyobraźni. Dlatego - śmiem twierdzić - godny polecenia i popularyzacji wydaje się trop ekspansji podjęty przez drugiego z wymienionych na wstępie Drzymałów. Najprawdopodobniej nie zbudujemy u siebie europejskiej Doliny Krzemowej, raczej chyba też nie jesteśmy w stanie podbić cywilizowanego świata wyrobami high tech "made in Poland". Ale dlaczego nie moglibyśmy się stać wybitnymi specjalistami w kooperacji z możnymi globu? Na przykład w wytwarzaniu nie tylko foteli do markowych samochodów, ale choćby wszelkiego typu wycieraczek, klamek, zamków, wszelkich najwyższej klasy detali do najnowocześniejszych urządzeń.
Tak czy inaczej, pragnąłbym, aby moi wnukowie znaleźli w wirtualnej encyklopedii - po nazwisku nieśmiertelnego Michała Drzymały - hasło "Zbigniew Drzymała".
Z kolei prawie kompletnie nie znany rodakom Zbigniew D. już pod koniec lat 80. zatrudniał 100 osób. W 1995 r. firma drugiego z Drzymałów, Inter Groclin Auto, uzyskała certyfikat jakości ISO 9002, co umożliwiło jej m.in. eksport na szeroką skalę foteli do aut takich światowych gigantów, jak Mercedes, Mitsubishi, Volvo, Renault i Fiat. W publikowanej tydzień temu liście 100 najbogatszych Polaków tygodnika "Wprost" Zbigniew D. znalazł się na pozycji 51.
Piszę o dwóch Drzymałach, gdyż obydwaj w historycznym i symbolicznym wymiarze uosabiają dwa całkowicie odmienne modele pojmowania szumnych nieco pojęć narodowego interesu i gospodarczej suwerenności Rzeczypospolitej. Piszę o nich nadto w bardzo aktualnym kontekście: decydującej fazy naszych negocjacji z Unią Europejską (vide: "Lustro despotów" autorstwa ministra Bronisława Geremka), dyskusji o "grabieżczych zapędach zagranicznego kapitału" - podejmowanej co i rusz przez rozlicznych kandydatów na prezydenta Najjaśniejszej - czy wreszcie kwestii zdynamizowania eksportu, w istocie pierwszorzędnej wagi. Nie twierdzę, że mamy "rzucać ziemię skąd nasz ród". Ale cóż począć, kiedy albo ta ziemia leży odłogiem, albo przynosi liche plony? Czy nie lepiej wydzierżawić ją bądź nawet sprzedać Francuzowi, Szwedowi lub - "nie daj Boże" (za Andrzejem Lepperem) - Niemcowi? Przecież ten ostatni nie wywiezie jej za Odrę i Nysę, przecież to tu będzie płacił podatki, dawał pracę miejscowym? A czy pan, prezesie Kalinowski, naprawdę sądzi, że Unia Europejska zechce wziąć na utrzymanie podatników krajów członkowskich tej wspólnoty setki tysięcy małorolnych, stanowiących lwią część elektoratu PSL? Rzeczowa odpowiedź przywódcy ludowców mile widziana.
W arcyinteresującym tekście "Drogi biznesu" czytam, że "aż 40 proc. amerykańskich inwestycji w przemyśle informatycznym w Europie koncentruje się w Irlandii, mimo że ludność wyspy stanowi niespełna 1 proc. europejskiej populacji. (...) Już na początku lat 80. rząd Irlandii postawił sobie za cel przyciąganie takich inwestycji, które przyczyniłyby się do wzrostu eksportu (...) i wykorzystywałyby umiejętności irlandzkich fachowców i miejscowe surowce". Niestety, my z różnych względów nie byliśmy aż tak przewidujący. Przespaliśmy moment polskiej, być może epokowej szansy. Może za wiele było "wojen na górze", za dużo politycznej buchalterii obliczanej na krótką metę, a za mało wyobraźni. Dlatego - śmiem twierdzić - godny polecenia i popularyzacji wydaje się trop ekspansji podjęty przez drugiego z wymienionych na wstępie Drzymałów. Najprawdopodobniej nie zbudujemy u siebie europejskiej Doliny Krzemowej, raczej chyba też nie jesteśmy w stanie podbić cywilizowanego świata wyrobami high tech "made in Poland". Ale dlaczego nie moglibyśmy się stać wybitnymi specjalistami w kooperacji z możnymi globu? Na przykład w wytwarzaniu nie tylko foteli do markowych samochodów, ale choćby wszelkiego typu wycieraczek, klamek, zamków, wszelkich najwyższej klasy detali do najnowocześniejszych urządzeń.
Tak czy inaczej, pragnąłbym, aby moi wnukowie znaleźli w wirtualnej encyklopedii - po nazwisku nieśmiertelnego Michała Drzymały - hasło "Zbigniew Drzymała".
Więcej możesz przeczytać w 26/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.