Nie interesuje nas integracja na pół gwizdka. Na dłuższą metę w Unii Europejskiej liczyć się będą jedynie członkowie eurolandu
"Gdy wieje wiatr, jedni stawiają mury, a inni budują wiatraki i młyny"
Ta chińska mądrość została przywołana w czasie corocznej konferencji europejskiej, która odbywała się ostatnio w benedyktyńskim opactwie Gottweig w Dolnej Austrii. Maksyma przyda się gospodarzom, którzy nie tylko nie potrafią wyjść z zaklętego kręgu sankcji, ale też z trudem zdobywają się na mówienie o czymkolwiek innym. Podziwiałem kanclerza Schussela, który jedyny z prawdziwym bohaterstwem skupił się na problemach reformy instytucjonalnej unii i nawet nie użył słowa "sankcje".
Powiedzonko o tym, jaki użytek można uczynić z wiatru, powinno jednak być także rozważone przez nas, zwłaszcza po szczycie UE w Feirze. Jak wiadomo, przywódcy piętnastki nie posunęli się tam naprzód w decyzjach dotyczących rozszerzenia, jakby jeszcze nie doszli do siebie po grudniowym szczycie helsińskim. Pamiętamy, że w zimnej Finlandii ci sami przywódcy postanowili dopuścić do negocjacji członkowskich kolejną szóstkę kandydatów - co obserwatorowi obeznanemu jako tako z tempem przygotowań poszczególnych pretendentów i realnym poziomem ich rozwoju od początku wydawało się raczej zabiegiem politycznym niż faktycznym otwarciem się Unii Europejskiej. W podobnym nieco duchu w upalnej Portugalii stwierdzono, że także państwa bałkańskie, łącznie z eks-Jugosławią, mogą w (odległej) przyszłości liczyć na członkostwo; niestety, nie zdobyto się na jakiś impuls dla głównych negocjacji z tzw. grupą kopenhaską.
Jeśli taki wiatr wieje z Feiry, to powinniśmy stawiać mury czy młyny raczej? W wypadku Polski pytanie to mogłoby mieć z natury rzeczy wartość jedynie retoryczną - przy założeniu, że mamy już na historycznym koncie dostateczną porcję murów, i kiedy decydujemy już sami o sobie, raczej będziemy od nich stronić. Niestety, pewności w tej kwestii nie mam i trochę się obawiam, czy nie odezwą się teraz mądrale twierdzący, że jak unia nas nie chce, no to nie, nam się też nie spieszy. I że w ten prosty sposób, przez zwykłe zaniechanie, wybierzemy raczej scenariusz muru niż młyna. I jeszcze dorobiona do tego zostanie ideologia, że skoro nie mamy dostać dopłat do zboża, to nie warto inwestować w młyny.
Warto tymczasem pamiętać, że historia nie toczy się jedynie na salonach rządowych, że tworzą ją także fakty i zjawiska w pewnym tylko stopniu zależne od samych polityków. Interesującej lektury dostarczył niedawny "The Wall Street Journal Europe", który w komentarzu redakcyjnym wprost sformułował tezę o likwidacji Wspólnej Polityki Rolnej i tym sposobem o otwarciu możliwości znacznie szybszego przyjęcia Polski do UE. Wyartykułowanie tej tezy zabrało naszym partnerom sporo lat, a w tym czasie wytworzono w Polsce parę iluzji co do możliwości poczekania z reformą rolnictwa do czasu uzyskania subwencji, dotacji i różnej maści dopłat (myślę o przydługim cokolwiek epizodzie rządu Pawlaka). Z tego punktu widzenia trochę niepokoi mnie sojusz (choćby taktyczny) z Francją, w której myśl o likwidacji Wspólnej Polityki Rolnej tylko dlatego nie jest karana gilotyną, że czcigodne urządzenie zbyt zardzewiało i użycie go naraziłoby na konflikt z przepisami o zdrowiu i higienie publicznej.
Jeśliby więc wybierać raczej młyny niż mury, powinniśmy (przepraszam, że powtarzam to aż do znudzenia) robić swoje, tylko szybciej niż dotychczas. Musi temu towarzyszyć coraz aktywniejsze wypowiadanie się na temat spraw, które w perspektywie rozszerzenia naprawdę stoją przed Europą - i nie chodzi tu o liczbę komisarzy, lecz raczej o poważne sprawy, o jakich mówił w Berlinie Fischer i także nasz Jan Kułakowski. W tym duchu odnotowuję jednoznaczną wypowiedź Waldemara Kuczyńskiego o polskim zamiarze szybkiego doszlusowania do systemu euro i o naszym braku zainteresowania dla integracji na pół gwizdka. To oczywiście nie stanie się jutro i za darmo - ale warto. Na dłuższą metę w UE liczyć się będą jedynie członkowie eurolandu.
Ta chińska mądrość została przywołana w czasie corocznej konferencji europejskiej, która odbywała się ostatnio w benedyktyńskim opactwie Gottweig w Dolnej Austrii. Maksyma przyda się gospodarzom, którzy nie tylko nie potrafią wyjść z zaklętego kręgu sankcji, ale też z trudem zdobywają się na mówienie o czymkolwiek innym. Podziwiałem kanclerza Schussela, który jedyny z prawdziwym bohaterstwem skupił się na problemach reformy instytucjonalnej unii i nawet nie użył słowa "sankcje".
Powiedzonko o tym, jaki użytek można uczynić z wiatru, powinno jednak być także rozważone przez nas, zwłaszcza po szczycie UE w Feirze. Jak wiadomo, przywódcy piętnastki nie posunęli się tam naprzód w decyzjach dotyczących rozszerzenia, jakby jeszcze nie doszli do siebie po grudniowym szczycie helsińskim. Pamiętamy, że w zimnej Finlandii ci sami przywódcy postanowili dopuścić do negocjacji członkowskich kolejną szóstkę kandydatów - co obserwatorowi obeznanemu jako tako z tempem przygotowań poszczególnych pretendentów i realnym poziomem ich rozwoju od początku wydawało się raczej zabiegiem politycznym niż faktycznym otwarciem się Unii Europejskiej. W podobnym nieco duchu w upalnej Portugalii stwierdzono, że także państwa bałkańskie, łącznie z eks-Jugosławią, mogą w (odległej) przyszłości liczyć na członkostwo; niestety, nie zdobyto się na jakiś impuls dla głównych negocjacji z tzw. grupą kopenhaską.
Jeśli taki wiatr wieje z Feiry, to powinniśmy stawiać mury czy młyny raczej? W wypadku Polski pytanie to mogłoby mieć z natury rzeczy wartość jedynie retoryczną - przy założeniu, że mamy już na historycznym koncie dostateczną porcję murów, i kiedy decydujemy już sami o sobie, raczej będziemy od nich stronić. Niestety, pewności w tej kwestii nie mam i trochę się obawiam, czy nie odezwą się teraz mądrale twierdzący, że jak unia nas nie chce, no to nie, nam się też nie spieszy. I że w ten prosty sposób, przez zwykłe zaniechanie, wybierzemy raczej scenariusz muru niż młyna. I jeszcze dorobiona do tego zostanie ideologia, że skoro nie mamy dostać dopłat do zboża, to nie warto inwestować w młyny.
Warto tymczasem pamiętać, że historia nie toczy się jedynie na salonach rządowych, że tworzą ją także fakty i zjawiska w pewnym tylko stopniu zależne od samych polityków. Interesującej lektury dostarczył niedawny "The Wall Street Journal Europe", który w komentarzu redakcyjnym wprost sformułował tezę o likwidacji Wspólnej Polityki Rolnej i tym sposobem o otwarciu możliwości znacznie szybszego przyjęcia Polski do UE. Wyartykułowanie tej tezy zabrało naszym partnerom sporo lat, a w tym czasie wytworzono w Polsce parę iluzji co do możliwości poczekania z reformą rolnictwa do czasu uzyskania subwencji, dotacji i różnej maści dopłat (myślę o przydługim cokolwiek epizodzie rządu Pawlaka). Z tego punktu widzenia trochę niepokoi mnie sojusz (choćby taktyczny) z Francją, w której myśl o likwidacji Wspólnej Polityki Rolnej tylko dlatego nie jest karana gilotyną, że czcigodne urządzenie zbyt zardzewiało i użycie go naraziłoby na konflikt z przepisami o zdrowiu i higienie publicznej.
Jeśliby więc wybierać raczej młyny niż mury, powinniśmy (przepraszam, że powtarzam to aż do znudzenia) robić swoje, tylko szybciej niż dotychczas. Musi temu towarzyszyć coraz aktywniejsze wypowiadanie się na temat spraw, które w perspektywie rozszerzenia naprawdę stoją przed Europą - i nie chodzi tu o liczbę komisarzy, lecz raczej o poważne sprawy, o jakich mówił w Berlinie Fischer i także nasz Jan Kułakowski. W tym duchu odnotowuję jednoznaczną wypowiedź Waldemara Kuczyńskiego o polskim zamiarze szybkiego doszlusowania do systemu euro i o naszym braku zainteresowania dla integracji na pół gwizdka. To oczywiście nie stanie się jutro i za darmo - ale warto. Na dłuższą metę w UE liczyć się będą jedynie członkowie eurolandu.
Więcej możesz przeczytać w 27/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.