Nie ma globalnej wioski. Różnimy się jak diabli: co w jednym kraju jest zakazane, w drugim cieszy się wolnością i poparciem. Telewizyjne stickersy wyróżniają niechlubnie polskie kanały
Wybrałem się na zwiedzanie naszej globalnej wioski. Po wodzie. Jak za dawnych lat: wsiadłem na statek, ubrałem się elegancko i z pokładu spacerowego przy dźwiękach grającej orkiestry patrzyłem na oddalający się ląd. Dawniej w ten sposób zostawiało się za sobą wszystkie troski i kłopoty, odrywało od codziennego życia, uciekało w nierealny świat rozrywkowego życia na statku. Ta iluzja warta była każdych pieniędzy.
Dziś statki są nowocześniejsze, posiłki w statkowych restauracjach obfitsze, orkiestry głośniejsze, ale... oderwać się od lądu już nie sposób. Nie da się odciąć od jego spraw, zapomnieć, odpocząć. Nie da się, bo w każdej kabinie jest telewizor, bez przerwy przekazujący nam dzięki satelitom najnowsze wieści ze świata oraz z krajów, koło których właśnie przepływamy. No i wpadłem: niby kołysało jak na prawdziwym morzu (nawet był sztorm, 10 stopni w skali Beauforta, a niektórzy członkowie załogi nazajutrz przysięgali, że przeżyli najgorszą noc w swoim życiu), przewracały się szklanki na stolikach, a ja nie mogłem się oderwać od telewizora.
Jak bardzo pomylił się Marshall McLuhan - myślałem sobie, płynąc wodami Morza Północnego i oglądając programy mijanych krajów. Nie ma żadnej globalnej wioski. Różnimy się jak diabli: co w jednym kraju jest zakazane, w drugim cieszy się wolnością i poparciem. W żadnym razie nie można powiedzieć, że dzięki telewizji wszyscy ludzie na świecie mogą oglądać to samo!
Nie ukrywam, że odetchnąłem z ulgą, gdy tylko dostrzegłem, iż w żadnym z zagranicznych programów nie pojawiają się koślawe trójkąciki, kwadraciki i kółeczka, podpowiadające nam, dla jakich widzów przeznaczony jest film. Te żałosne telewizyjne stickersy wyróżniają niechlubnie polskie kanały (i jestem pewien, że nie są respektowane przez większość widzów). Przypominają nam na każdym kroku o zakodowanej w PRL potrzebie kontroli i belferskiego pouczania.
Dopiero wpływając głęboko w norweskie fiordy, uświadomiłem sobie, ile jest obłudy w naszym stosunku do telewizji. Z jednej strony, "prorodzinne" oznakowania programów, aby się dzieci nie zdemoralizowały, a z drugiej - nieskrępowana brutalność na każdym kroku: w filmach, wiadomościach i politycznych dyskusjach, które w Polsce prawie zawsze przeradzają się w kłótnie (nawet pomiędzy sojusznikami, czyli - teoretycznie - przyjaciółmi).
W Skandynawii jest dokładnie odwrotnie: nie ma znaczków, wszystko jest dozwolone dla wszystkich, dzienniki są zdawkowe i pozbawione sensacji, a politycznej dyskusji nie udało mi się znaleźć na żadnym kanale. Natomiast jeśli filmy to nie tylko amerykańska komercja, ale także dużo nie epatujących skrajnościami dokumentów, opisujących zwyczajne życie niezwyczajnych ludzi (a tu zdaje się nie ma nikogo "zwykłego"). Jeśli talk-show, to nie tylko popisy prowadzących, ale także zaskakujące wyznania gości, otwierających się niczym w jakiejś psychodramie. Skupione, podporządkowane opowiadanej przez gościa historii, a nie zaplanowanej wcześniej paradzie atrakcji. Nocą zaś pojawia się coś, co w Polsce wywołałoby chyba skandal równy wybuchowi bomby atomowej.
Po północy w telewizji skandynawskiej jest miejsce dla pornografii. Nie żadnej zakamuflowanej, zmiękczonej ani pretekstowej. To są regularne filmy pornograficzne prezentujące różne warianty pożycia cielesnego między ludźmi w parkach i grupach z dokładną prezentacją zachowania się ich narządów płciowych w czasie kolejnych stadiów gry wstępnej i stosunku. Gra muzyczka, a oni kopulują. Od czasu do czasu mamy przerwę na reklamy (zwykle zaraz po wytrysku), w których zachwalane są przyrządy do utrzymywania szczupłej sylwetki, lampy działające "na dotyk", dające subtelne, intymne oświetlenie oraz lekcje aerobiku.
Spokojnym, zrównoważonym, dalekim od gwałtowności Skandynawom daje to widać poczucie równowagi emocjonalnej i ani nie protestują przeciwko porno, ani nie każą go oznaczać kolorowymi znaczkami. Dla nich - nie ma sprawy, to przecież ludzkie.
Statkiem dobrze bujało, ze stromych skał fiordów spadały kaskady wody, tworzące z roztopionego śniegu prawdziwe i niezliczone wodospady, a na szczytach trwała śnieżna zawieja. W statkowym kasynie kręciła się ruletka, na estradzie kończyła się rewia "Paryski grzech", a na pokładach stewardzi roznosili gorące przekąski. W kabinach turyści z różnych krajów oglądali telewizję. Na ekranie pojawiały się kanały, których układ zmieniał się wraz z linią brzegową mijanego lądu. Mit o globalnej wiosce topił się w wodzie niczym Marzanna. Nie musimy się martwić o ujednolicenie. Jeszcze się różnimy. Jakby powiedzieli niektórzy - różnimy się jak diabli.
Dziś statki są nowocześniejsze, posiłki w statkowych restauracjach obfitsze, orkiestry głośniejsze, ale... oderwać się od lądu już nie sposób. Nie da się odciąć od jego spraw, zapomnieć, odpocząć. Nie da się, bo w każdej kabinie jest telewizor, bez przerwy przekazujący nam dzięki satelitom najnowsze wieści ze świata oraz z krajów, koło których właśnie przepływamy. No i wpadłem: niby kołysało jak na prawdziwym morzu (nawet był sztorm, 10 stopni w skali Beauforta, a niektórzy członkowie załogi nazajutrz przysięgali, że przeżyli najgorszą noc w swoim życiu), przewracały się szklanki na stolikach, a ja nie mogłem się oderwać od telewizora.
Jak bardzo pomylił się Marshall McLuhan - myślałem sobie, płynąc wodami Morza Północnego i oglądając programy mijanych krajów. Nie ma żadnej globalnej wioski. Różnimy się jak diabli: co w jednym kraju jest zakazane, w drugim cieszy się wolnością i poparciem. W żadnym razie nie można powiedzieć, że dzięki telewizji wszyscy ludzie na świecie mogą oglądać to samo!
Nie ukrywam, że odetchnąłem z ulgą, gdy tylko dostrzegłem, iż w żadnym z zagranicznych programów nie pojawiają się koślawe trójkąciki, kwadraciki i kółeczka, podpowiadające nam, dla jakich widzów przeznaczony jest film. Te żałosne telewizyjne stickersy wyróżniają niechlubnie polskie kanały (i jestem pewien, że nie są respektowane przez większość widzów). Przypominają nam na każdym kroku o zakodowanej w PRL potrzebie kontroli i belferskiego pouczania.
Dopiero wpływając głęboko w norweskie fiordy, uświadomiłem sobie, ile jest obłudy w naszym stosunku do telewizji. Z jednej strony, "prorodzinne" oznakowania programów, aby się dzieci nie zdemoralizowały, a z drugiej - nieskrępowana brutalność na każdym kroku: w filmach, wiadomościach i politycznych dyskusjach, które w Polsce prawie zawsze przeradzają się w kłótnie (nawet pomiędzy sojusznikami, czyli - teoretycznie - przyjaciółmi).
W Skandynawii jest dokładnie odwrotnie: nie ma znaczków, wszystko jest dozwolone dla wszystkich, dzienniki są zdawkowe i pozbawione sensacji, a politycznej dyskusji nie udało mi się znaleźć na żadnym kanale. Natomiast jeśli filmy to nie tylko amerykańska komercja, ale także dużo nie epatujących skrajnościami dokumentów, opisujących zwyczajne życie niezwyczajnych ludzi (a tu zdaje się nie ma nikogo "zwykłego"). Jeśli talk-show, to nie tylko popisy prowadzących, ale także zaskakujące wyznania gości, otwierających się niczym w jakiejś psychodramie. Skupione, podporządkowane opowiadanej przez gościa historii, a nie zaplanowanej wcześniej paradzie atrakcji. Nocą zaś pojawia się coś, co w Polsce wywołałoby chyba skandal równy wybuchowi bomby atomowej.
Po północy w telewizji skandynawskiej jest miejsce dla pornografii. Nie żadnej zakamuflowanej, zmiękczonej ani pretekstowej. To są regularne filmy pornograficzne prezentujące różne warianty pożycia cielesnego między ludźmi w parkach i grupach z dokładną prezentacją zachowania się ich narządów płciowych w czasie kolejnych stadiów gry wstępnej i stosunku. Gra muzyczka, a oni kopulują. Od czasu do czasu mamy przerwę na reklamy (zwykle zaraz po wytrysku), w których zachwalane są przyrządy do utrzymywania szczupłej sylwetki, lampy działające "na dotyk", dające subtelne, intymne oświetlenie oraz lekcje aerobiku.
Spokojnym, zrównoważonym, dalekim od gwałtowności Skandynawom daje to widać poczucie równowagi emocjonalnej i ani nie protestują przeciwko porno, ani nie każą go oznaczać kolorowymi znaczkami. Dla nich - nie ma sprawy, to przecież ludzkie.
Statkiem dobrze bujało, ze stromych skał fiordów spadały kaskady wody, tworzące z roztopionego śniegu prawdziwe i niezliczone wodospady, a na szczytach trwała śnieżna zawieja. W statkowym kasynie kręciła się ruletka, na estradzie kończyła się rewia "Paryski grzech", a na pokładach stewardzi roznosili gorące przekąski. W kabinach turyści z różnych krajów oglądali telewizję. Na ekranie pojawiały się kanały, których układ zmieniał się wraz z linią brzegową mijanego lądu. Mit o globalnej wiosce topił się w wodzie niczym Marzanna. Nie musimy się martwić o ujednolicenie. Jeszcze się różnimy. Jakby powiedzieli niektórzy - różnimy się jak diabli.
Więcej możesz przeczytać w 28/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.