Warszawskie inscenizacje: "Nikt nie jest doskonały" i "Amerykańska papieżyca"
Problemów życia codziennego jest na tyle dużo, że można by obdarzyć nimi wszystkie sceny teatralne w Polsce. Rodzima pruderia nakazuje jednak obchodzić z daleka tematy na przykład erotyczne. I chociaż w odrodzonej Rzeczypospolitej rozwija się homoseksualizm, wciąż udajemy, że go nie ma. Toteż z sympatią należną pionierom trzeba powitać wystawiany na Scenie Prezentacje w Warszawie spektakl "Nikt nie jest doskonały" Francuza Joela Cote'a.
Bohaterem wyreżyserowanej przez Romualda Szejdę sztuki jest transwestyta Daniel Eckmann, zarabiający występami w kabarecie i szukający szczęścia w miłości. Cierpi, gdy kolejny kochanek łamie mu serce. W nim zaś nieszczęśliwie jest zakochana jego garderobiana. Cierpi również matka Eckmanna, której trudno się pogodzić z seksualną orientacją syna. Szejda ukazuje świat nieco śmieszny i wzruszający, po prostu normalny. Niewątpliwie przyczynili się do tego również aktorzy. Józef Mika, wcielający się w postać głównego bohatera, mizdrzy się tyle, ile trzeba, czyli bez przesady. Zachowanie jego partnera Raula, którego gra Kacper Kuszewski, przeczy mitowi o szczególnym sposobie bycia "trzeciej płci". Ale prym w przedstawieniu wiodą kobiety. Maleńka garderobiana Marylin (w tej roli Ewa Złotowska) to postać wspaniale realistyczna i przy tym poetycka. Zofia Merle w roli matki bohatera jest "do zjedzenia": pełna ciepła, wdzięku, humoru, a jednocześnie prymitywna i niewyrozumiała, lecz o wielkim sercu, które każe jej się pogodzić z odmiennością syna. A może ta odmienność to tak naprawdę normalność? Jest o czym myśleć, gdy wyjdzie się z teatru.
Do refleksji prowokuje także "Amerykańska papieżyca" Esther Vilar zrealizowana w Teatrze Studio. Nie dlatego że sztuka jest przenikliwym spojrzeniem na katolicyzm we współczesnym świecie. Przeciwnie - znajdujemy tu teologię i klerykalizm za trzy grosze. Przedstawienie jest przemówieniem kobiety papieża z okazji inauguracji pontyfikatu. W chwili wstępowania na tron papieżycy Kościół stoi w obliczu ruiny nie tylko duchowej, ale i finansowej. Mimo kompromisów, jak zniesienie celibatu, udostępnienie kobietom miejsca przy ołtarzu, wierni odeszli, a świątynie opustoszały. Kościół stał się biedny, gdyż papież rozdał jego mienie ubogim. Papieżyca oświadcza, że przywraca to wszystko, co zniesiono. Ponieważ ludzie nie potrafią się uporać z wolnością, trzeba im ją zabrać. Oto zadanie Kościoła. Przypomina się Dostojewski, który stwierdził, że człowiek woli żyć grzesznie, jednak bezpiecznie. Nasuwa się pytanie: co z naszą wolnością? Pan Bóg dał nam wolną wolę nie po to, by ją składać w ofierze na ołtarzu Kościoła. Interesujące byłoby poznać zdanie przedstawiciela samego Kościoła, który incognito oglądał premierowe przedstawienie. A było dobre nadspodziewanie. Po pierwsze mile zaskoczył debiutujący reżyser Janusz Anderman, który z trudnego materiału, jakim jest monodram, potrafił zbudować dynamiczny dramat, nadał mu sens i rytm. Joanna Trzepiecińska jako papieżyca, w czarnej prostej szacie, gładko zaczesanych ciemnych włosach, niczym nie przypomina lalki Barbie, do której dawniej była podobna. Z pociągłą wyżłobioną troską twarzą jest piękną, trzeźwą idealistką, twardą, praktyczną, współczesną, zapobiegliwą, ascetyczną biznes-woman - niczym dawne święte. Chce uratować Kościół. Czy jej się uda?
Niektórych drażnić może monotonna ilustracja muzyczna Zygmunta Koniecznego. Ale już scenografia Dariusza Kunowskiego sprawdza się doskonale: dyskretnie, lecz wyraziście buduje powagę. Bo mimo iż "Amerykańska papieżyca" to teatr zrozumiały dla każdego, jest na tyle ważny, że może zainspirować do głębokich odkryć.
Bohaterem wyreżyserowanej przez Romualda Szejdę sztuki jest transwestyta Daniel Eckmann, zarabiający występami w kabarecie i szukający szczęścia w miłości. Cierpi, gdy kolejny kochanek łamie mu serce. W nim zaś nieszczęśliwie jest zakochana jego garderobiana. Cierpi również matka Eckmanna, której trudno się pogodzić z seksualną orientacją syna. Szejda ukazuje świat nieco śmieszny i wzruszający, po prostu normalny. Niewątpliwie przyczynili się do tego również aktorzy. Józef Mika, wcielający się w postać głównego bohatera, mizdrzy się tyle, ile trzeba, czyli bez przesady. Zachowanie jego partnera Raula, którego gra Kacper Kuszewski, przeczy mitowi o szczególnym sposobie bycia "trzeciej płci". Ale prym w przedstawieniu wiodą kobiety. Maleńka garderobiana Marylin (w tej roli Ewa Złotowska) to postać wspaniale realistyczna i przy tym poetycka. Zofia Merle w roli matki bohatera jest "do zjedzenia": pełna ciepła, wdzięku, humoru, a jednocześnie prymitywna i niewyrozumiała, lecz o wielkim sercu, które każe jej się pogodzić z odmiennością syna. A może ta odmienność to tak naprawdę normalność? Jest o czym myśleć, gdy wyjdzie się z teatru.
Do refleksji prowokuje także "Amerykańska papieżyca" Esther Vilar zrealizowana w Teatrze Studio. Nie dlatego że sztuka jest przenikliwym spojrzeniem na katolicyzm we współczesnym świecie. Przeciwnie - znajdujemy tu teologię i klerykalizm za trzy grosze. Przedstawienie jest przemówieniem kobiety papieża z okazji inauguracji pontyfikatu. W chwili wstępowania na tron papieżycy Kościół stoi w obliczu ruiny nie tylko duchowej, ale i finansowej. Mimo kompromisów, jak zniesienie celibatu, udostępnienie kobietom miejsca przy ołtarzu, wierni odeszli, a świątynie opustoszały. Kościół stał się biedny, gdyż papież rozdał jego mienie ubogim. Papieżyca oświadcza, że przywraca to wszystko, co zniesiono. Ponieważ ludzie nie potrafią się uporać z wolnością, trzeba im ją zabrać. Oto zadanie Kościoła. Przypomina się Dostojewski, który stwierdził, że człowiek woli żyć grzesznie, jednak bezpiecznie. Nasuwa się pytanie: co z naszą wolnością? Pan Bóg dał nam wolną wolę nie po to, by ją składać w ofierze na ołtarzu Kościoła. Interesujące byłoby poznać zdanie przedstawiciela samego Kościoła, który incognito oglądał premierowe przedstawienie. A było dobre nadspodziewanie. Po pierwsze mile zaskoczył debiutujący reżyser Janusz Anderman, który z trudnego materiału, jakim jest monodram, potrafił zbudować dynamiczny dramat, nadał mu sens i rytm. Joanna Trzepiecińska jako papieżyca, w czarnej prostej szacie, gładko zaczesanych ciemnych włosach, niczym nie przypomina lalki Barbie, do której dawniej była podobna. Z pociągłą wyżłobioną troską twarzą jest piękną, trzeźwą idealistką, twardą, praktyczną, współczesną, zapobiegliwą, ascetyczną biznes-woman - niczym dawne święte. Chce uratować Kościół. Czy jej się uda?
Niektórych drażnić może monotonna ilustracja muzyczna Zygmunta Koniecznego. Ale już scenografia Dariusza Kunowskiego sprawdza się doskonale: dyskretnie, lecz wyraziście buduje powagę. Bo mimo iż "Amerykańska papieżyca" to teatr zrozumiały dla każdego, jest na tyle ważny, że może zainspirować do głębokich odkryć.
Więcej możesz przeczytać w 28/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.