Dzicy cyberlokatorzy

Dzicy cyberlokatorzy

Dodano:   /  Zmieniono: 
Rejestrowanie domen może być znakomitym interesem
Naruszanie prawa w Internecie przybiera różne formy. Najbardziej znaną jest hakerstwo, czyli włamywanie się do cudzego komputera w celu skopiowania lub zamiany plików. Nie mniej groźnym sieciowym przestępstwem jest rozsyłanie wirusów. Do wydłużającej się listy wykroczeń doszedł cybersquatting, czyli zajmowanie internetowych domen (stref adresowych).
Słowo squatt oznacza bezprawne zamieszkiwanie w opuszczonych domach lub mieszkaniach. Natomiast cybernetyczni dzicy lokatorzy bez upoważnienia rejestrują domenę pod nazwą, która kojarzy się ze znaną instytucją lub osobą, i pod jej szyldem prowadzą serwis WWW. Najgłośniejszą sprawą o wykorzystanie znaku firmowego jest kazus Julii Roberts.
Nazwisko tej supergwiazdy amerykańskiego kina jest niemal znakiem towarowym, rozpoznawalnym jak Coca-Cola czy Levis. Russell Boyd nie był natomiast do tej pory szerzej znany, ale stał się popularny, przynajmniej w świecie internetowym, właśnie dzięki Julii Roberts. Otóż Boyd założył jakiś czas temu stronę domową pod adresem juliaroberts.com. I nie byłoby w tym nic dziwnego, bo serwisów domowych dedykowanych aktorom są dziesiątki tysięcy, lecz autor witryny prowadził ją... za dobrze. Prawnicy Julii Roberts zwrócili się do World Intellectual Property Organization w sprawie rozpatrzenia kwestii, kto ma prawa do domeny o takiej nazwie: aktorka czy mało znana osoba. WIPO wydała orzeczenie, że Julia Roberts, i powinna ją odzyskać w ciągu 45 dni.
Boyd trafił do wszystkich serwisów informacyjnych jako najsłynniejszy dziki lokator Internetu, który odważył się zająć witrynę należną gwieździe kina i multimilionerce. Julia Roberts zaś była przedstawiana jako poszkodowana, która po wielu perypetiach wreszcie odzyska swoją własność. Sprawa nie jest jednak tak oczywista. World Wide Web przypomina nieco Dziki Zachód. Kto pierwszy przybędzie na działkę, ten jest jej właścicielem. Tym bardziej że za nią płaci - w inny sposób nie można zająć internetowej przestrzeni. Domeny WWW to nie są platońskie idee, posiadające niezależny byt. Trzeba najpierw wymyślić nazwę, zarejestrować ją (jeśli strona o takim adresie nie istnieje), a potem za to zapłacić. Russell Boyd witryny nie oddał. Zamienił ją natomiast w forum wolnościowe: publikuje w sieci listy od osób go popierających i zastanawiających się, jak to możliwe, że instytucja nieamerykańska (siedziba WIPO znajduje się w Szwajcarii) może pozbawić prawa do własności obywatela Stanów Zjednoczonych? Czy prawo do domeny zależy od sławy i majątku?
W Stanach Zjednoczonych istnieją już firmy zajmujące się kupowaniem i odsprzedawaniem atrakcyjnych domen. Na przykład Jeremy Baldwin, biznesmen z Teksasu, chciał zarejestrować w sieci nazwę swojego przedsiębiorstwa. Okazało się, że została już zajęta. Zdesperowany Baldwin zaczął zakładać dziesiątki adresów związanych z branżą komputerową. Gdy przedrostek e- stał się modny nie tylko w wirtualnym świecie, rozpoczął skup domen ze słowami rozpoczynającymi się od tego prefiksu (ecigars, ewines itd.). Obecnie jest właścicielem prawie 400 witryn, a za odstąpienie jednej pobiera od 500 USD do 40 tys. USD.
Diana George, 47-letnia nauczycielka z Hickling w Wielkiej Brytanii, zarejestrowała domenę leoblair.co.uk, która teoretycznie powinna należeć do nowo narodzonego dziecka premiera Tony’ego Blaira. "Zrobiłam to zaraz po tym, jak poznałam jego imię" - powiedziała dziennikarzowi internetowego wydania wiadomości BBC George. Jeszcze nie zdecydowała, czy odsprzeda adres rodzicom małego Leo. "Taka myśl przeszła mi przez głowę - stwierdziła.
- Ale jeśli nawet go sprzedam, to i tak połowę oddam na cele dobroczynne" - dodała wspaniałomyślna cybersquatterka.
Agencje podają, że ceny takich adresów, jak romancatholics.com czy drug.com wynoszą 250-500 tys. USD. Najwięcej do tej pory zapłacono za odstąpienie domeny business.com - 7,5 mln USD. Wiele nazw czeka jeszcze na nabywców - wśród nich america.com, oferowana za jedyne... 10 mln USD.
Przykład domeny leoblair.co.uk pokazuje, jak duże jest na Zachodzie zainteresowanie wśród internautów domenami słynnych ludzi. Już w listopadzie 1999 r., kilka dni po ogłoszeniu faktu, że żona premiera Wielkiej Brytanii spodziewa się dziecka, zarejestrowano witryny babyblair.co.uk i baby-blair.com. A gdy imię dziecka było już znane, Diana George była po prostu pierwsza. "Ktoś mnie ubiegł" - skarżył się 37-letni brytyjski konsultant komputerowy Charles Sweeney, któremu pozostało już tylko zarejestrowanie strony babyleo.co.uk. Sweeney nie upada jednak na duchu. "Odbiję to sobie przy okazji narodzin dziecka jakiejś gwiazdy pop lub futbolu" - pociesza się. Powstaje tylko pytanie, jak zapatruje się na rejestrację domen z imieniem synka premier Blair? Jego rzecznik z angielską flegmą odpowiedział, że szef rządu ma na głowie poważniejsze sprawy.

Więcej możesz przeczytać w 29/2000 wydaniu tygodnika Wprost.

Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App StoreGoogle Play.