Film "Klub 54" to próba widowiskowej monografii miejsca, gdzie spotykali się najsławniejsi ludzie Ameryki, żeby zażyć wolności
Tomasz Raczek: - Panie Zygmuncie, mamy film opowiadający o kultowym miejscu, którego już nie ma. Istniało ono w Nowym Jorku w latach 70. i do połowy 80., a nazywało się Studio 54. To była dyskoteka. Spotykali się w niej najsławniejsi ludzie Ameryki, by zażyć wolności. Choć ten film to próba widowiskowej monografii Studia 54, już spotkał się z gorącymi protestami współtwórców jego legendy.
Zygmunt Kałużyński: - Najlepszy dowód, że przywiązywali oni wagę kulturalną do tej instytucji. Ale, panie Tomaszu, samo założenie tego filmu jest o tyle ciekawe, że opowiada on o miejscu, gdzie spotykają się ludzie i które otrzymało ważną nobilitację społeczną i kulturalną. Takich przykładów mamy wiele, nawet w naszym kraju. Choćby "Jama Michalikowa" w Krakowie...
TR: - ... albo - dużo później - warszawskie "Spatif" i "Ściek". Nie wiem, czy pan pamięta, że "Spatif" (czyli klub aktora) kończył pracę około północy i trzeba było szukać innego lokalu. Nazwa "Ściek" nadana czynnemu do rana klubowi filmowców przy ulicy Trębackiej wzięła się stąd, że dosłownie ściekali tu z całego miasta imprezowicze, gdy zamykano inne knajpy. Żeby się dostać do środka, trzeba było mieć odpowiednią legitymację albo znać bramkarza. Pamiętam, że dla nas, studentów szkoły teatralnej, było szczególną ambicją, by się dostać do "Ścieku" i ze znanymi aktorami i reżyserami upić się, odlatując w lepszą rzeczywistość. To było nasze Studio 54.
ZK: - Zaraz, musimy wprowadzić rozróżnienie. To, co pan teraz mówi, to definicja klubu, czyli miejsca, w którym spotykają się osoby z pewnego środowiska. A ja mam na myśli inne miejsce, choć też tam jest wykidajło...
TR: - Jaki wykidajło!? To raczej odźwierny. Poważna funkcja. To on decyduje, kto wejdzie do środka, a przez to - jaka tam będzie atmosfera. Od niego w dużym stopniu zależy magia klubu. W wypadku Studia 54 wybierano nie tylko sławnych, ale także wyjątkowo pięknych ludzi, by stworzyć wrażenie wszechogarniającego piękna i seksu. To miał być całkowicie wyzwolony raj.
ZK: - A więc mówi pan o jego wyjątkowej funkcji kulturalnej. I właśnie o to mi chodzi. Takich szczególnych klubów było niewiele. Niech pan weźmie naszą przedwojenną "Ziemiańską" - do tej pory trwa legenda warszawskiej kawiarenki, gdzie spotykali się Boy-Żeleński, Tuwim i Słonimski.
TR: - Ale spotykali się przy herbatce, panie Zygmuncie, a w Studio 54 artyści bawili się przy wódce i narkotykach. Tu chodziło o to, żeby razem się oderwać od rzeczywistości i zaznać pełni wolności: przekroczyć wszystkie granice, jakie istnieją w ogólnie przyjętej obyczajowości.
ZK: - O to chodzi: takie instytucje mają różne tonacje w zależności od swoich czasów, ale do pamięci kulturalnej przechodzą tylko nieliczne. Studio 54 należało do tych nielicznych i pewnie dlatego zrobiono o nim film, zaś twórca tego klubu, Steve Rubell, był taką postacią, jak nasi wielcy z "Ziemiańskiej". Powiedział pan, że wpuszczano tam głównie ładne dziewczynki. Był to rodzaj dyskoteki, w której panował tłok, zgiełk, wrzask i dzika muzyka. Z tego wszystkiego rodziło się coś, co przerastało wartość sporadycznego spotkania i stawało się wydarzeniem humanistycznym.
TR: - Panie Zygmuncie, panu Studio 54 kojarzy się z "Ziemiańską", a mnie ze "Ściekiem" przy Trębackiej, który dla nas - toutes proportions gardées - był czymś podobnym. Nie było tam dyskoteki, ale były muzyka, starannie dobierane grono i alkohol umożliwiający łagodne przesuwanie granic wolności. Dlatego tak bardzo chciało się tam być. Przecież o to właśnie, a nie o dysputę literacką, chodziło w Studio 54, do którego chciałem się dostać i miałem nawet szansę, bo znalazłem się w Nowym Jorku, gdy ono jeszcze istniało. Nie udało mi się jednak, niestety.
ZK: - Dlaczego pana nie wpuszczono, przecież jest pan urodziwy?
TR: - Widocznie niewystarczająco. Stałem w długiej kolejce i do dziś pamiętam twarze ludzi, którzy byli obok mnie: oddaliby wszystko za jedną noc w Studio 54. To nie był (co wynika z filmu) specjalnie piękny lokal: ani wielki, ani szczególnie wyposażony, ani drinki nie były tu lepsze. Właściwie wszystko opierało się na właścicielu, który miał genialne pomysły. Na przykład w piwnicznej obskurnej kanciapie zrobił... pokój dla VIP-ów. I wszyscy się bili o to, żeby się przeciskać do niego wąskimi korytarzami między rurami wentylacyjnymi! A gdyby pan już wszedł do tego pokoju, poczułby się pan jak na ceremonii wręczania Oscarów - gwiazda koło gwiazdy. Widocznie to ich kręciło. Czytałem na przykład w pamiętnikach Lizy Minnelli, że w tych czasach spędzała w owym pokoju prawie każdy wieczór. A przed wejściem tłoczono się między innymi dlatego, że każdy chciał się otrzeć o sławne postacie. Niektórzy liczyli, że nawiążą kontakty, które pomogą im w wybiciu się, zrobieniu kariery. Zabierali więc z sobą zdjęcia, kasety demo i trochę pigułek na odwagę.
ZK: - Wynika z tego, że głównym motorem sukcesu klubu był snobizm i chęć zaznaczenia swojej osobowości, a może nawet wykorzystania tego dla zmiany biegu swojego życia. Przypominam sobie czasy, które dzisiaj uchodzą za najtrudniejsze, czyli epokę Józefa, kiedy jednak w Warszawie były tzw. tancbudy, w krórych zresztą też nie było łatwo wejść. Mnie na przykład wprowadził ówczesny mój przyjaciel, grafik Jan Lenica, także wybitny lokalowiec epoki stalinowskiej. Uprzedził mnie, że trzeba tańczyć i że są trzy rodzaje tańca: guma, argentyna i salon. Guma polegała na tym, że tańczyło się na ugiętych kolanach, wygibując się, argentyna przeciwnie - bardzo sztywno i przytulająco, a salonu już nie pamiętam. Ale kiedy się zapraszało dziewczynę, trzeba było powiedzieć: Proszę panią do tanga w gumie... A więc i w tych najtrudniejszych czasach była konieczność zbierania się i tworzenia szczególnej obyczajowości, swoistego snobizmu. Tyle że ja czytałem o Studiu 54 coś jeszcze. Mówi pan, że tam wpuszczano tylko piękne dziewczynki...
TR: - ... no i ładnych chłopców też...
ZK: - ... ale ten klub miał opinię burdelu! Było to połączenie anarchii obyczajowej na granicy rozpusty z jakąś demonstracją, mającą charakter wykraczający poza spotkanie klubowe.
TR: - Idealnie wyrażał on ducha lat 70. i dlatego stał się symbolem tej epoki. Niech mi pan szczerze powie, panie Zygmuncie - był pan wiele razy w
Nowym Jorku, ale czy kiedykolwiek próbował się pan dostać do Studia 54?
ZK: - Nigdy. Ja się obracałem w towarzystwie całkowicie odległym od tego klubu. Raczej chodziłem na koncerty jazzowe.
TR: - Czyli, krótko mówiąc, to nie jest film dla pana!
ZK: - No, rzeczywiście, chyba nie.
Zygmunt Kałużyński: - Najlepszy dowód, że przywiązywali oni wagę kulturalną do tej instytucji. Ale, panie Tomaszu, samo założenie tego filmu jest o tyle ciekawe, że opowiada on o miejscu, gdzie spotykają się ludzie i które otrzymało ważną nobilitację społeczną i kulturalną. Takich przykładów mamy wiele, nawet w naszym kraju. Choćby "Jama Michalikowa" w Krakowie...
TR: - ... albo - dużo później - warszawskie "Spatif" i "Ściek". Nie wiem, czy pan pamięta, że "Spatif" (czyli klub aktora) kończył pracę około północy i trzeba było szukać innego lokalu. Nazwa "Ściek" nadana czynnemu do rana klubowi filmowców przy ulicy Trębackiej wzięła się stąd, że dosłownie ściekali tu z całego miasta imprezowicze, gdy zamykano inne knajpy. Żeby się dostać do środka, trzeba było mieć odpowiednią legitymację albo znać bramkarza. Pamiętam, że dla nas, studentów szkoły teatralnej, było szczególną ambicją, by się dostać do "Ścieku" i ze znanymi aktorami i reżyserami upić się, odlatując w lepszą rzeczywistość. To było nasze Studio 54.
ZK: - Zaraz, musimy wprowadzić rozróżnienie. To, co pan teraz mówi, to definicja klubu, czyli miejsca, w którym spotykają się osoby z pewnego środowiska. A ja mam na myśli inne miejsce, choć też tam jest wykidajło...
TR: - Jaki wykidajło!? To raczej odźwierny. Poważna funkcja. To on decyduje, kto wejdzie do środka, a przez to - jaka tam będzie atmosfera. Od niego w dużym stopniu zależy magia klubu. W wypadku Studia 54 wybierano nie tylko sławnych, ale także wyjątkowo pięknych ludzi, by stworzyć wrażenie wszechogarniającego piękna i seksu. To miał być całkowicie wyzwolony raj.
ZK: - A więc mówi pan o jego wyjątkowej funkcji kulturalnej. I właśnie o to mi chodzi. Takich szczególnych klubów było niewiele. Niech pan weźmie naszą przedwojenną "Ziemiańską" - do tej pory trwa legenda warszawskiej kawiarenki, gdzie spotykali się Boy-Żeleński, Tuwim i Słonimski.
TR: - Ale spotykali się przy herbatce, panie Zygmuncie, a w Studio 54 artyści bawili się przy wódce i narkotykach. Tu chodziło o to, żeby razem się oderwać od rzeczywistości i zaznać pełni wolności: przekroczyć wszystkie granice, jakie istnieją w ogólnie przyjętej obyczajowości.
ZK: - O to chodzi: takie instytucje mają różne tonacje w zależności od swoich czasów, ale do pamięci kulturalnej przechodzą tylko nieliczne. Studio 54 należało do tych nielicznych i pewnie dlatego zrobiono o nim film, zaś twórca tego klubu, Steve Rubell, był taką postacią, jak nasi wielcy z "Ziemiańskiej". Powiedział pan, że wpuszczano tam głównie ładne dziewczynki. Był to rodzaj dyskoteki, w której panował tłok, zgiełk, wrzask i dzika muzyka. Z tego wszystkiego rodziło się coś, co przerastało wartość sporadycznego spotkania i stawało się wydarzeniem humanistycznym.
TR: - Panie Zygmuncie, panu Studio 54 kojarzy się z "Ziemiańską", a mnie ze "Ściekiem" przy Trębackiej, który dla nas - toutes proportions gardées - był czymś podobnym. Nie było tam dyskoteki, ale były muzyka, starannie dobierane grono i alkohol umożliwiający łagodne przesuwanie granic wolności. Dlatego tak bardzo chciało się tam być. Przecież o to właśnie, a nie o dysputę literacką, chodziło w Studio 54, do którego chciałem się dostać i miałem nawet szansę, bo znalazłem się w Nowym Jorku, gdy ono jeszcze istniało. Nie udało mi się jednak, niestety.
ZK: - Dlaczego pana nie wpuszczono, przecież jest pan urodziwy?
TR: - Widocznie niewystarczająco. Stałem w długiej kolejce i do dziś pamiętam twarze ludzi, którzy byli obok mnie: oddaliby wszystko za jedną noc w Studio 54. To nie był (co wynika z filmu) specjalnie piękny lokal: ani wielki, ani szczególnie wyposażony, ani drinki nie były tu lepsze. Właściwie wszystko opierało się na właścicielu, który miał genialne pomysły. Na przykład w piwnicznej obskurnej kanciapie zrobił... pokój dla VIP-ów. I wszyscy się bili o to, żeby się przeciskać do niego wąskimi korytarzami między rurami wentylacyjnymi! A gdyby pan już wszedł do tego pokoju, poczułby się pan jak na ceremonii wręczania Oscarów - gwiazda koło gwiazdy. Widocznie to ich kręciło. Czytałem na przykład w pamiętnikach Lizy Minnelli, że w tych czasach spędzała w owym pokoju prawie każdy wieczór. A przed wejściem tłoczono się między innymi dlatego, że każdy chciał się otrzeć o sławne postacie. Niektórzy liczyli, że nawiążą kontakty, które pomogą im w wybiciu się, zrobieniu kariery. Zabierali więc z sobą zdjęcia, kasety demo i trochę pigułek na odwagę.
ZK: - Wynika z tego, że głównym motorem sukcesu klubu był snobizm i chęć zaznaczenia swojej osobowości, a może nawet wykorzystania tego dla zmiany biegu swojego życia. Przypominam sobie czasy, które dzisiaj uchodzą za najtrudniejsze, czyli epokę Józefa, kiedy jednak w Warszawie były tzw. tancbudy, w krórych zresztą też nie było łatwo wejść. Mnie na przykład wprowadził ówczesny mój przyjaciel, grafik Jan Lenica, także wybitny lokalowiec epoki stalinowskiej. Uprzedził mnie, że trzeba tańczyć i że są trzy rodzaje tańca: guma, argentyna i salon. Guma polegała na tym, że tańczyło się na ugiętych kolanach, wygibując się, argentyna przeciwnie - bardzo sztywno i przytulająco, a salonu już nie pamiętam. Ale kiedy się zapraszało dziewczynę, trzeba było powiedzieć: Proszę panią do tanga w gumie... A więc i w tych najtrudniejszych czasach była konieczność zbierania się i tworzenia szczególnej obyczajowości, swoistego snobizmu. Tyle że ja czytałem o Studiu 54 coś jeszcze. Mówi pan, że tam wpuszczano tylko piękne dziewczynki...
TR: - ... no i ładnych chłopców też...
ZK: - ... ale ten klub miał opinię burdelu! Było to połączenie anarchii obyczajowej na granicy rozpusty z jakąś demonstracją, mającą charakter wykraczający poza spotkanie klubowe.
TR: - Idealnie wyrażał on ducha lat 70. i dlatego stał się symbolem tej epoki. Niech mi pan szczerze powie, panie Zygmuncie - był pan wiele razy w
Nowym Jorku, ale czy kiedykolwiek próbował się pan dostać do Studia 54?
ZK: - Nigdy. Ja się obracałem w towarzystwie całkowicie odległym od tego klubu. Raczej chodziłem na koncerty jazzowe.
TR: - Czyli, krótko mówiąc, to nie jest film dla pana!
ZK: - No, rzeczywiście, chyba nie.
Więcej możesz przeczytać w 29/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.