Jedni odrzucą budżet jako zbyt rygorystyczny, inni zrobią to samo pod pozorem, że jest zbyt "ludzki", czyli nieodpowiedzialny
Jeszcze minister finansów nie zdążył ogłosić założeń budżetowych, a już wokół budżetu się zagotowało. I to jak! "Gazeta Wyborcza" - najbardziej wpływowe drukowane medium - przez kilka dni waliła ministra Bauca swoimi maczugami w stylu zmuszającym do postawienia pytania - nagonka to była czy tylko histeria? Zawtórowali jej analitycy z jednowymiarowego świata, załamując ręce nad tym, że Ministerstwo Finansów po zmianie szefa zmieniło również wyjściowe budżetowe liczby podane przez Leszka Balcerowicza. Przez kilka dni czytelnik miał prawo przypuszczać, że oto w rządzie po rozpadzie koalicji odpowiedzialnego sternika zastąpił narwaniec, który - by się przypodobać publice - poprowadzi kraj ku katastrofie ekonomicznej.
Po ogłoszeniu prawdziwych, a nie rzekomych założeń, po kilku wywiadach ministra finansów i po spokojnej, lecz stanowczej - i ciekawej - ripoście Bogusława Grabowskiego (w "Gazecie Wyborczej") uspokoiło się. W założeniach budżetowych na przyszły rok nie ma niczego, co by uzasadniało podnoszenie alarmu i masakrowanie przedstawionej koncepcji. Można się z nią nie zgadzać, ale nie można powiedzieć, że zapowiada ona niebezpieczny zwrot w polityce gospodarczej realizowanej od dziesięciu lat. Tak więc nic groźnego ani wyjątkowo nowego.
Nic, poza wybuchem emocji i agresji wobec poczynań budżetowych rządu, jakby wcześniej zakumulowanych i oczekujących okazji, by się objawić w całej medialnej krasie. To rzeczywiście zjawisko nowe, zasługujące na uwagę. Sądzę, że jest ono splotem dwu stereotypów. Pierwszy to wiara, że w Polsce tylko Leszek Balcerowicz jest gwarantem poprawności kursu polityki gospodarczej. Ta wiara jest diabelskim odpryskiem wielkiego sukcesu, jakim był tak zwany plan Balcerowicza. Diabelskim, bo czym innym jest uznanie wielkości, a czym innym niezdrowa sakralizacja. Drugi stereotyp to przekonanie - tym razem wynikające z politycznej antypatii - że prawica w Polsce musi być populistyczna i ekonomicznie niewiarygodna, nieodpowiedzialna. Jak więc może powstać rozsądny budżet, skoro w rządzie zabrakło strażników rozsądku? Otóż może.
Jeszcze jedna uwaga. Dosyć powszechne są spekulacje, ba, chyba wręcz panuje co do tego daleko idąca zgoda, że budżet - jakikolwiek by był - zostanie odrzucony, stając się pretekstem do rozwiązania parlamentu i wcześniejszych wyborów. Jedni odrzucą go uznawszy za zbyt rygorystyczny, czyli "nieludzki", a inni zrobią to samo pod pozorem, że jest zbyt "ludzki", czyli nieodpowiedzialny. Spekulacje opierają się na deklaracjach wszystkich partii opozycyjnych, także Unii Wolności, wykazujących wyższość wyborów wiosennych nad jesiennymi. Zapewne mają rację, ale czy byłoby właściwe dochodzenie tej racji pod pretekstem, że budżet jest zły? Przecież to byłaby skrajna polityczna nieodpowiedzialność wobec Polski. To byłaby polityczna głupota i szkodnictwo, polegające na fundowaniu krajowi dwu kryzysów politycznych w ciągu kilku miesięcy. Tak, kryzysów, bo nieprzyjęcie budżetu to jest najpierw ostra walka, polityczna awantura, a potem kryzys. I to w okresie tak bardzo ważnym dla utrzymania wizerunku Polski jako kraju stabilnego, obliczalnego, zdolnego zająć miejsce obok podobnych krajów Unii Europejskiej. I po co to wszystko? Żeby wybory były pół roku wcześniej?
Nie dopuszczam w ogóle myśli, by politycy i ugrupowania polityczne zgłupiały do tego stopnia. Oczywiście kadencję parlamentu można skrócić i rozpisać wybory na wiosnę, ale niech to się stanie poprzez porozumienie sił parlamentarnych w celu usprawnienia systemu wyborczego. Tak to należy zrobić, a nie posługując się fałszem, jakim byłoby atakowanie i odrzucenie budżetu po to, by przybliżyć realizację swych wyobrażeń o wyborczym kalendarzu czy pragnień jak najszybszego przejęcia władzy. Jest bardzo prawdopodobne, że takie porozumienie nie będzie możliwe. I wtedy wybór odpowiedzialny wobec kraju jest jeden - cierpliwe doczekanie terminów obowiązujących. Wszystko inne będzie awanturnictwem, czystym i przejrzystym.
Po ogłoszeniu prawdziwych, a nie rzekomych założeń, po kilku wywiadach ministra finansów i po spokojnej, lecz stanowczej - i ciekawej - ripoście Bogusława Grabowskiego (w "Gazecie Wyborczej") uspokoiło się. W założeniach budżetowych na przyszły rok nie ma niczego, co by uzasadniało podnoszenie alarmu i masakrowanie przedstawionej koncepcji. Można się z nią nie zgadzać, ale nie można powiedzieć, że zapowiada ona niebezpieczny zwrot w polityce gospodarczej realizowanej od dziesięciu lat. Tak więc nic groźnego ani wyjątkowo nowego.
Nic, poza wybuchem emocji i agresji wobec poczynań budżetowych rządu, jakby wcześniej zakumulowanych i oczekujących okazji, by się objawić w całej medialnej krasie. To rzeczywiście zjawisko nowe, zasługujące na uwagę. Sądzę, że jest ono splotem dwu stereotypów. Pierwszy to wiara, że w Polsce tylko Leszek Balcerowicz jest gwarantem poprawności kursu polityki gospodarczej. Ta wiara jest diabelskim odpryskiem wielkiego sukcesu, jakim był tak zwany plan Balcerowicza. Diabelskim, bo czym innym jest uznanie wielkości, a czym innym niezdrowa sakralizacja. Drugi stereotyp to przekonanie - tym razem wynikające z politycznej antypatii - że prawica w Polsce musi być populistyczna i ekonomicznie niewiarygodna, nieodpowiedzialna. Jak więc może powstać rozsądny budżet, skoro w rządzie zabrakło strażników rozsądku? Otóż może.
Jeszcze jedna uwaga. Dosyć powszechne są spekulacje, ba, chyba wręcz panuje co do tego daleko idąca zgoda, że budżet - jakikolwiek by był - zostanie odrzucony, stając się pretekstem do rozwiązania parlamentu i wcześniejszych wyborów. Jedni odrzucą go uznawszy za zbyt rygorystyczny, czyli "nieludzki", a inni zrobią to samo pod pozorem, że jest zbyt "ludzki", czyli nieodpowiedzialny. Spekulacje opierają się na deklaracjach wszystkich partii opozycyjnych, także Unii Wolności, wykazujących wyższość wyborów wiosennych nad jesiennymi. Zapewne mają rację, ale czy byłoby właściwe dochodzenie tej racji pod pretekstem, że budżet jest zły? Przecież to byłaby skrajna polityczna nieodpowiedzialność wobec Polski. To byłaby polityczna głupota i szkodnictwo, polegające na fundowaniu krajowi dwu kryzysów politycznych w ciągu kilku miesięcy. Tak, kryzysów, bo nieprzyjęcie budżetu to jest najpierw ostra walka, polityczna awantura, a potem kryzys. I to w okresie tak bardzo ważnym dla utrzymania wizerunku Polski jako kraju stabilnego, obliczalnego, zdolnego zająć miejsce obok podobnych krajów Unii Europejskiej. I po co to wszystko? Żeby wybory były pół roku wcześniej?
Nie dopuszczam w ogóle myśli, by politycy i ugrupowania polityczne zgłupiały do tego stopnia. Oczywiście kadencję parlamentu można skrócić i rozpisać wybory na wiosnę, ale niech to się stanie poprzez porozumienie sił parlamentarnych w celu usprawnienia systemu wyborczego. Tak to należy zrobić, a nie posługując się fałszem, jakim byłoby atakowanie i odrzucenie budżetu po to, by przybliżyć realizację swych wyobrażeń o wyborczym kalendarzu czy pragnień jak najszybszego przejęcia władzy. Jest bardzo prawdopodobne, że takie porozumienie nie będzie możliwe. I wtedy wybór odpowiedzialny wobec kraju jest jeden - cierpliwe doczekanie terminów obowiązujących. Wszystko inne będzie awanturnictwem, czystym i przejrzystym.
Więcej możesz przeczytać w 30/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.