Demokracja polega między innymi na tym, że praw słusznie nabytych nie można ludziom bez szczególnie ważnego powodu odebrać
To stare porzekadło przypomniało mi się ostatnio przy okazji kolejnego powrotu problemu ustroju samorządowego Warszawy. Przyspieszone wybory w gminie centralnej wywołały narzekania, że odbędą się one w starej strukturze, bo ciągle nie ma nowej ustawy. A ponieważ mówi się, że Warszawa powinna być jedną gminą, w dziesięciu mniejszych jednostkach otaczających Centrum powstał niepokój, że mogą one stracić status gmin i stać się zwykłymi dzielnicami wielkiego miasta. To, co otrzymały dziesięć lat temu, może być im teraz odebrane.
Wprawdzie za dawanie i odbieranie grożą - według ludowej mądrości - męki piekielne, ale przecież władza piekła się nie boi i może próbować różnych sztuczek. Najbardziej wszechmocne czuły się na przykład władze PRL na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Wówczas mogły robić dosłownie wszystko, łącznie z perfidną praktyką dawania i odbierania. Polscy chłopi tuż po wojnie otrzymali ziemię na własność w wyniku reformy rolnej. Jednakże już wkrótce po tym władza ludowa dostrzegła, że własność prywatna nie godzi się z ustrojem socjalistycznym, i zaczęła naciskać chłopów, aby pozbawić ich własności. Nie odważyła się odebrać własności wprost, a tylko wszelkimi możliwymi sposobami próbowała zmusić gospodarzy do kolektywizacji. Okazało się jednak, że jak już chłop polski dostanie własność, to trudno mu ją odebrać. I nie podołał w końcu temu zadaniu potężny stalinowski aparat przemocy. Metodę dawania i odbierania ówczesny aparat władzy zastosował bardziej skutecznie wobec słabszej i podejrzanej klasowo warstwy społecznej drobnych przemysłowców i kupców. Mało kto już dzisiaj pamięta, na czym polegał osławiony NEP, oznaczający skrót od rosyjskiej formuły "nowa polityka gospodarcza". Czasy owego "nepu" w Rosji, a właściwie w Związku Radzieckim, zabawnie opisywał Bułhakow. Cała ta polityczna doktryna była jawnym i dość bezczelnym oszustwem: oto na trudny czas po wojnie i rewolucji pozwolono na prywatną inicjatywę, aby odbudować gospodarkę kraju, a w największym jej rozkwicie wszystko zabrano i upaństwowiono. Doktrynę tę zastosowano również w Polsce, lecz nasi staliniści nie czuli się tak mocni jak radzieccy i musieli dochodzić do celu okrężną drogą. Wprowadzano więc "przymusowy zarząd państwowy" albo toczono "bitwę o handel", używając nachalnej i hałaśliwej propagandy. Z perspektywy historycznej wygląda na to, że u nas, w Polsce, nie można bezkarnie dawać i odbierać. Bała się to zrobić wprost nawet najsilniejsza totalitarna władza.
Wydaje się więc oczywiste, że w demokratycznym państwie prawnym praktyki podobne do "nepu" czy przymusowej kolektywizacji są po prostu niewyobrażalne. Tak chyba jest w istocie, bo demokracja polega między innymi na tym, że praw słusznie nabytych nie można ludziom bez szczególnie ważnego powodu odebrać, chyba że sami zgodzą się na ich oddanie. Bywa zresztą i tak, że owe prawa stają się w pewnym momencie ciężarem dla państwa, który władza musi jednak dźwigać dalej w pokorze, bo po prostu nie ma innego wyjścia. Ludzie się do nich przyzwyczaili, lubią z nich korzystać i uważają je za ważne. Trudno sobie dzisiaj w Polsce wyobrazić rezygnację z powszechnych wyborów prezydenckich, mimo iż bardziej racjonalny i znacznie mniej kosztowny byłby wybór głowy państwa przez Zgromadzenie Narodowe, czyli połączone izby parlamentu: Sejm i Senat. Podobnie jest ze statusem gmin okalających centrum Warszawy. Ich mieszkańcy przyzwyczaili się już po latach do własnych władz lokalnych, lubią je wybierać, widzą ich sukcesy i są przekonani, że korzystają z ważnych praw.
I trudno będzie im te prawa odebrać, choćby nawet było to racjonalnie uzasadnione i niezbędne z punktu widzenia skuteczności działania władz wyższego szczebla. Batalia o gminy warszawskie będzie więc kolejnym ważnym testem dla naszego, słabiutkiego jeszcze, demokratycznego państwa prawa.
Wprawdzie za dawanie i odbieranie grożą - według ludowej mądrości - męki piekielne, ale przecież władza piekła się nie boi i może próbować różnych sztuczek. Najbardziej wszechmocne czuły się na przykład władze PRL na przełomie lat czterdziestych i pięćdziesiątych. Wówczas mogły robić dosłownie wszystko, łącznie z perfidną praktyką dawania i odbierania. Polscy chłopi tuż po wojnie otrzymali ziemię na własność w wyniku reformy rolnej. Jednakże już wkrótce po tym władza ludowa dostrzegła, że własność prywatna nie godzi się z ustrojem socjalistycznym, i zaczęła naciskać chłopów, aby pozbawić ich własności. Nie odważyła się odebrać własności wprost, a tylko wszelkimi możliwymi sposobami próbowała zmusić gospodarzy do kolektywizacji. Okazało się jednak, że jak już chłop polski dostanie własność, to trudno mu ją odebrać. I nie podołał w końcu temu zadaniu potężny stalinowski aparat przemocy. Metodę dawania i odbierania ówczesny aparat władzy zastosował bardziej skutecznie wobec słabszej i podejrzanej klasowo warstwy społecznej drobnych przemysłowców i kupców. Mało kto już dzisiaj pamięta, na czym polegał osławiony NEP, oznaczający skrót od rosyjskiej formuły "nowa polityka gospodarcza". Czasy owego "nepu" w Rosji, a właściwie w Związku Radzieckim, zabawnie opisywał Bułhakow. Cała ta polityczna doktryna była jawnym i dość bezczelnym oszustwem: oto na trudny czas po wojnie i rewolucji pozwolono na prywatną inicjatywę, aby odbudować gospodarkę kraju, a w największym jej rozkwicie wszystko zabrano i upaństwowiono. Doktrynę tę zastosowano również w Polsce, lecz nasi staliniści nie czuli się tak mocni jak radzieccy i musieli dochodzić do celu okrężną drogą. Wprowadzano więc "przymusowy zarząd państwowy" albo toczono "bitwę o handel", używając nachalnej i hałaśliwej propagandy. Z perspektywy historycznej wygląda na to, że u nas, w Polsce, nie można bezkarnie dawać i odbierać. Bała się to zrobić wprost nawet najsilniejsza totalitarna władza.
Wydaje się więc oczywiste, że w demokratycznym państwie prawnym praktyki podobne do "nepu" czy przymusowej kolektywizacji są po prostu niewyobrażalne. Tak chyba jest w istocie, bo demokracja polega między innymi na tym, że praw słusznie nabytych nie można ludziom bez szczególnie ważnego powodu odebrać, chyba że sami zgodzą się na ich oddanie. Bywa zresztą i tak, że owe prawa stają się w pewnym momencie ciężarem dla państwa, który władza musi jednak dźwigać dalej w pokorze, bo po prostu nie ma innego wyjścia. Ludzie się do nich przyzwyczaili, lubią z nich korzystać i uważają je za ważne. Trudno sobie dzisiaj w Polsce wyobrazić rezygnację z powszechnych wyborów prezydenckich, mimo iż bardziej racjonalny i znacznie mniej kosztowny byłby wybór głowy państwa przez Zgromadzenie Narodowe, czyli połączone izby parlamentu: Sejm i Senat. Podobnie jest ze statusem gmin okalających centrum Warszawy. Ich mieszkańcy przyzwyczaili się już po latach do własnych władz lokalnych, lubią je wybierać, widzą ich sukcesy i są przekonani, że korzystają z ważnych praw.
I trudno będzie im te prawa odebrać, choćby nawet było to racjonalnie uzasadnione i niezbędne z punktu widzenia skuteczności działania władz wyższego szczebla. Batalia o gminy warszawskie będzie więc kolejnym ważnym testem dla naszego, słabiutkiego jeszcze, demokratycznego państwa prawa.
Więcej możesz przeczytać w 30/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.