Czy powinniśmy przeprosić Niemców za wypędzenie?
Bydgoszcz-Łęgnowo, Bydgoszcz-Zimne Wody, Bytom, Chorzów, Katowice, Kruszwica, Potulice, Łambinowice - to tylko niektóre miejscowości, w których najpierw radzieckie, a potem polskie władze koncentrowały w obozach niemiecką ludność. "Zobaczyłem straszne warunki - znęcanie się polskiej administracji, jedno oczko klozetowe na 600 osób, brak innych podstawowych urządzeń higienicznych. Tym kierował szef bezpieczeństwa i Rosjanie" - takie wspomnienia wyniósł z wizyty w jednym z obozów ówczesny wojewoda szczeciński. W Centralnym Obozie Pracy w Potulicach w 1947 r. było zarejestrowanych 24 tys. Niemców, w tym 6 tys. dzieci. W latach 1945-1950 zmarło w nim i w jego filiach oficjalnie prawie 4,5 tys. osób - dziś już wiadomo, że była to liczba mocno zaniżona. W polskim obozie pracy w Łambinowicach śmierć poniosło 38 proc. uwięzionych Niemców. W latach 1945-1950 z terenów znajdujących się pod administracją polską i radziecką przesiedlono na zachód od Odry ok. 3,5 mln Niemców; wygnanie (Vertreibung), czyli pobyty w obozach, transporty, praca przymusowa, szykany uśmierciły ok. 400 tys. Niemców.
Zbrodnie, jakich Niemcy dopuścili się podczas wojny w Polsce, na długo przesłoniły to, co ich samych spotkało po wojnie. Powoływanie się na prawo do zemsty i "wyrównania krzywd" stanowiło - w subiektywnym odczuciu - usprawiedliwienie często nieludzkiego traktowania pokonanych. Jeżeli jednak zasada "oko za oko" nie jest w cywilizowanym świecie pożądaną normą, to pojawia się pytanie, na ile wygnanie ludzi, którzy od stuleci żyli na Śląsku, Pomorzu, w Prusach Wschodnich, i warunki, w jakich się ono dokonało, obciąża polskie sumienia? I czy w ogóle obciąża.
"Wyciągamy do Was, siedzących tu na ławach kończącego się soboru, nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie" - głosiło orędzie biskupów polskich do niemieckich braci w Chrystusowym Urzędzie Pasterskim, wygłoszone 18 listopada 1965 r. w Rzymie. Prosić Niemców o wybaczenie? Piętnaście lat po krwawej wojnie słowa biskupów wzburzyły wielu wiernych i zapewne przysporzyły zwolenników Władysławowi Gomułce. I sekretarz KC PZPR walką o "piastowskość ziem odzyskanych" próbował legitymizować władzę komunistów i zachowanie Polski w orbicie wpływów ZSRR. W PRL niewielu było takich jak Jan Józef Lipski, opozycjonista i socjalista, który w opublikowanym w 1981 r. eseju "Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy" napisał: "Wzięliśmy udział w pozbawieniu ojczyzny milionów ludzi (...) zło nam wyrządzone, nawet największe, nie jest jednak i nie może być usprawiedliwieniem zła, które sami wyrządziliśmy. Wysiedlanie ludzi z ich domów może być w najlepszym razie mniejszym złem, nigdy - czynem dobrym". Oficjalnie obowiązywała inna historiografia: "Polska wróciła na dawne ziemie macierzyste, zrabowane jej w dziejach zaborczością niemiecką; powrót ten jest wymiarem sprawiedliwości dziejowej" - głosił w 1945 r. memoriał Polskiego Związku Zachodniego dla Ministerstwa Ziem Odzyskanych. Także w Niemczech obowiązywało doktrynalne nauczanie, w myśl którego Polacy bezprawnie zagrabili część niemieckich obszarów, dokonali wygnania niewinnych Niemców, gdyż postanowili żyć z okupacji wschodniej części Rzeszy.
Dopiero rozpad bloku radzieckiego przyspieszył szukanie porozumienia. 12 listopada 1989 r. podczas mszy w Krzyżowej na Dolnym Śląsku uścisnęli się w geście pojednania kanclerz Helmut Kohl i premier Tadeusz Mazowiecki. Wcześniej Kohl przerwał na 27 godzin wizytę w Polsce, gdyż akurat jego rodacy zajęli się rozbiórką muru berlińskiego. "Mam głębokie zrozumienie dla cierpień tych Niemców, którzy w wyniku działań wojennych, wypędzenia i wysiedlenia utracili swe strony rodzinne" - ogłosił 1 września 1990 r. Krzysztof Skubiszewski, minister spraw zagranicznych. 1 sierpnia 1994 r. w Warszawie Roman Herzog, prezydent Niemiec, powiedział: "...pochylam głowę przed bojownikami powstania warszawskiego, jak też przed wszystkimi polskimi ofiarami wojny. Proszę o przebaczenie za to, co im wszystkim zostało wyrządzone przez Niemców". 28 kwietnia 1995 r. na specjalnej sesji Bundestagu szef polskiej dyplomacji Władysław Bartoszewski stwierdził, że "bolejemy nad indywidualnymi losami i cierpieniami niewinnych Niemców dotkniętych skutkami wojny, którzy utracili swe strony ojczyste". Wreszcie 4 listopada 1995 r. polscy i niemieccy biskupi orzekli: "...w 50. rocznicę zakończenia wojny wypowiadamy wspólnie: 'przebaczamy i prosimy o przebaczenie'".
Wygnanie nie wzbudza w nas poczucia winy. Powojenny los niemieckiej ludności próbowano w Polsce przemilczeć. Czasem rozgrzeszaliśmy się, wskazując, że większość Niemców sama porzuciła swoje małe ojczyzny ze strachu przed armią radziecką. Wschodnie tereny III Rzeszy opuściło ok. 5 mln Niemców, na przykład uciekła niemal cała ludność Prus Wschodnich, w Opolu z 60 tys. mieszkańców pozostało ok. 300 starców i chorych. Wskazywaliśmy także, że decyzje o wysiedleniu podjęły w Jałcie i w Poczdamie wielkie mocarstwa. W PRL oficjalna historiografia nie dostrzegała problemu odpowiedzialności za przebieg wysiedleń, za to partyjna propaganda rozbudzała poczucie zagrożenia niemieckim rewanżyzmem. Badania CBOS, wykonane w 1996 r. na zlecenie autorów programu "Kompleks wypędzenia", wykazały, że 65 proc. Polaków uznało wysiedlenie za "konieczność wynikającą z dążenia do trwałości granic". Połowa badanych uważała, że jest to zasłużona kara za niemieckie zbrodnie. Zarazem jednak 47 proc. postrzegało wysiedlenie jako krzywdę, która dotknęła cywilną ludność niemiecką. Jedna czwarta badanych uznała apel biskupów o wzajemne przebaczenie za słuszny, a 22 proc. - za niesłuszny. Jednocześnie 47 proc. Polaków stwierdziło, że nic o wypędzeniu Niemców nie wiedziało. Czy można czuć niepokój z powodu czegoś, o czym się nawet nie wie?
Już w czasie przejmowania władzy na zdobytych terenach pojawiły się próby administracyjnego znakowania Niemców białymi opaskami, a także osadzania ich w miejskich gettach (tworzono m.in. niemieckie getto w Gdańsku). Ostatecznie próby te zostały wstrzymane przez Ministerstwo Administracji Publicznej. Władze centralne chciały wypędzić Niemców, ale nie narażając się na zarzuty łamania postanowień o humanitarnym przesiedleniu. "Należy na granicy postawić straż graniczną i Niemców wyrzucać, a tym, którzy są, dać warunki takie, żeby nie chcieli zostać" - pouczał Gomułka, po wojnie minister ziem odzyskanych. Paradoksem jest, że ten dogmatyczny komunista posługiwał się językiem polskich nacjonalistów: "Zasada, którą powinniśmy się kierować, to oczyszczenie terenu od Niemców, budowa państwa narodowego". Ówczesna władza nie była jednak w stanie panować ani nad żywiołowym napływem ludności polskiej, ani nad terenową, tworzoną ad hoc administracją, ani nad szerzącym się masowo bandytyzmem i szabrownictwem. No i trudno było tworzącej się władzy ludowej zaczynać rządzenie od obrony znienawidzonych powszechnie Niemców. Tym bardziej że ich wygnania domagała się również opozycja. "Niech dziś Niemcy nie powołują się na krzywdę, gdy sami obrócili w niewolników całe narody" - pouczał Stanisław Mikołajczyk, przywódca PSL, równocześnie postulując długotrwałe obniżenie poziomu życia w całych Niemczech.
Tuż po wojnie nie wysiedleni jeszcze Niemcy byli chętnie zatrudniani w fabrykach czy kopalniach, gdyż po wszelkich potrąceniach (m.in. na fundusz uświadamiania Niemców) pracowali za trzecią lub czwartą część pensji polskiego pracownika. Polscy repatrianci przejmowali na ogół gospodarstwa opustoszałe, było też jednak sporo wypadków usuwania niemieckich gospodarzy. Czasem w zamian za składaną przez polskiego osadnika reklamację z przesiedlenia poprzedni gospodarze pracowali u nowych panów swej ziemi w charakterze parobków. Z czasem wysiedlanie Niemców wywoływało niezadowolenie wśród polskich rolników, którzy szybko się przyzwyczaili do wykorzystywania autochtonów w pracach gospodarskich, często tylko za wyżywienie.
Natomiast Niemcy osadzeni w polskich obozach pracy (niekiedy będących byłymi filiami hitlerowskich obozów koncentracyjnych) byli traktowani jak darmowa siła robocza. Pracowali po 12-16 godzin na dobę. Warunki pobytu w obozach były tak fatalne, że nie należały do rzadkości samobójstwa osadzonych. Brakowało żywności, podstawowych środków higieny, leków. Także obozy dla niemieckich jeńców wojennych były źródłem darmowej siły roboczej. Jeńcy - w tym oficerowie - pracowali przy odbudowie stolicy, w przemyśle ciężkim i wydobywczym. W kopalniach województwa śląsko-dąbrowskiego zatrudniano ponad 40 tys. jeńców wojennych.
Nie lepsze były warunki w obozach przesiedleńczych, które zakładano masowo. Tylko w powiecie głubczyckim (Śląsk Opolski) w piętnastu obozach przebywało ok. 9 tys. osób. W Łambinowicach dwudziestoletni komendant obozu dopuścił się prowokacji, która kosztowała życie kilkudziesięciu Niemców.
Nagminne było zamykanie w obozach Ślązaków polskiego pochodzenia - z wiadomym skutkiem. Leopold Tyrmand w "Dzienniku 1954" napisał o poznaniu losu Ślązaków opolskich, "którzy przez 700 lat trzymali się polskości, aby w ciągu 7 lat PRL się zgermanizować".
Jak przyznawali w swych raportach polscy urzędnicy, transporty kolejowe, którymi wywożono setki tysięcy Niemców na drugą stronę Odry, były zorganizowane bardzo źle, co wydatnie zwiększało liczbę zgonów z powodu mrozu, braku opieki lekarskiej czy przeładowania wagonów. W dodatku na początku wywózek powszechne było rabowanie wysiedlanych przez polskie bandy. Jest też jednak faktem, że polscy repatrianci ze Wschodu odbywali swoją wędrówkę ludów tylko w nieco lepszych warunkach.
Pytani o to politycy i historycy na ogół wskazują, że czas symbolicznych gestów już mija. Rozliczenie z przeszłością powinno znajdować odzwierciedlenie choćby w szkolnym nauczaniu historii, na co zwrócili pospołu uwagę prof. Dorota Simonides, senator z Opolszczyzny, i Henryk Kroll, poseł mniejszości niemieckiej. Prawda o przeszłości "ziem odzyskanych" wyraża się również w tym, że po półwieczu ujawniła swe istnienie kilkusettysięczna mniejszość niemiecka. Doznanych krzywd nigdy się nie wyrówna. - Jeśli chcemy rzeczywistego zakończenia procesu pojednania i chcemy myśleć o przyszłości, to musimy pamiętać, że każdy człowiek odbiera swoje dramatyczne przeżycia egocentrycznie - uważa Czesław Bielecki, przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. - Człowiek jest subiektywny i w swoim bólu zapomina o przeprosinach. Zawsze jest ich i za dużo, i za mało. Za dużo dla nas, za mało dla Niemców.
Zbrodnie, jakich Niemcy dopuścili się podczas wojny w Polsce, na długo przesłoniły to, co ich samych spotkało po wojnie. Powoływanie się na prawo do zemsty i "wyrównania krzywd" stanowiło - w subiektywnym odczuciu - usprawiedliwienie często nieludzkiego traktowania pokonanych. Jeżeli jednak zasada "oko za oko" nie jest w cywilizowanym świecie pożądaną normą, to pojawia się pytanie, na ile wygnanie ludzi, którzy od stuleci żyli na Śląsku, Pomorzu, w Prusach Wschodnich, i warunki, w jakich się ono dokonało, obciąża polskie sumienia? I czy w ogóle obciąża.
"Wyciągamy do Was, siedzących tu na ławach kończącego się soboru, nasze ręce oraz udzielamy wybaczenia i prosimy o nie" - głosiło orędzie biskupów polskich do niemieckich braci w Chrystusowym Urzędzie Pasterskim, wygłoszone 18 listopada 1965 r. w Rzymie. Prosić Niemców o wybaczenie? Piętnaście lat po krwawej wojnie słowa biskupów wzburzyły wielu wiernych i zapewne przysporzyły zwolenników Władysławowi Gomułce. I sekretarz KC PZPR walką o "piastowskość ziem odzyskanych" próbował legitymizować władzę komunistów i zachowanie Polski w orbicie wpływów ZSRR. W PRL niewielu było takich jak Jan Józef Lipski, opozycjonista i socjalista, który w opublikowanym w 1981 r. eseju "Dwie ojczyzny, dwa patriotyzmy" napisał: "Wzięliśmy udział w pozbawieniu ojczyzny milionów ludzi (...) zło nam wyrządzone, nawet największe, nie jest jednak i nie może być usprawiedliwieniem zła, które sami wyrządziliśmy. Wysiedlanie ludzi z ich domów może być w najlepszym razie mniejszym złem, nigdy - czynem dobrym". Oficjalnie obowiązywała inna historiografia: "Polska wróciła na dawne ziemie macierzyste, zrabowane jej w dziejach zaborczością niemiecką; powrót ten jest wymiarem sprawiedliwości dziejowej" - głosił w 1945 r. memoriał Polskiego Związku Zachodniego dla Ministerstwa Ziem Odzyskanych. Także w Niemczech obowiązywało doktrynalne nauczanie, w myśl którego Polacy bezprawnie zagrabili część niemieckich obszarów, dokonali wygnania niewinnych Niemców, gdyż postanowili żyć z okupacji wschodniej części Rzeszy.
Dopiero rozpad bloku radzieckiego przyspieszył szukanie porozumienia. 12 listopada 1989 r. podczas mszy w Krzyżowej na Dolnym Śląsku uścisnęli się w geście pojednania kanclerz Helmut Kohl i premier Tadeusz Mazowiecki. Wcześniej Kohl przerwał na 27 godzin wizytę w Polsce, gdyż akurat jego rodacy zajęli się rozbiórką muru berlińskiego. "Mam głębokie zrozumienie dla cierpień tych Niemców, którzy w wyniku działań wojennych, wypędzenia i wysiedlenia utracili swe strony rodzinne" - ogłosił 1 września 1990 r. Krzysztof Skubiszewski, minister spraw zagranicznych. 1 sierpnia 1994 r. w Warszawie Roman Herzog, prezydent Niemiec, powiedział: "...pochylam głowę przed bojownikami powstania warszawskiego, jak też przed wszystkimi polskimi ofiarami wojny. Proszę o przebaczenie za to, co im wszystkim zostało wyrządzone przez Niemców". 28 kwietnia 1995 r. na specjalnej sesji Bundestagu szef polskiej dyplomacji Władysław Bartoszewski stwierdził, że "bolejemy nad indywidualnymi losami i cierpieniami niewinnych Niemców dotkniętych skutkami wojny, którzy utracili swe strony ojczyste". Wreszcie 4 listopada 1995 r. polscy i niemieccy biskupi orzekli: "...w 50. rocznicę zakończenia wojny wypowiadamy wspólnie: 'przebaczamy i prosimy o przebaczenie'".
Wygnanie nie wzbudza w nas poczucia winy. Powojenny los niemieckiej ludności próbowano w Polsce przemilczeć. Czasem rozgrzeszaliśmy się, wskazując, że większość Niemców sama porzuciła swoje małe ojczyzny ze strachu przed armią radziecką. Wschodnie tereny III Rzeszy opuściło ok. 5 mln Niemców, na przykład uciekła niemal cała ludność Prus Wschodnich, w Opolu z 60 tys. mieszkańców pozostało ok. 300 starców i chorych. Wskazywaliśmy także, że decyzje o wysiedleniu podjęły w Jałcie i w Poczdamie wielkie mocarstwa. W PRL oficjalna historiografia nie dostrzegała problemu odpowiedzialności za przebieg wysiedleń, za to partyjna propaganda rozbudzała poczucie zagrożenia niemieckim rewanżyzmem. Badania CBOS, wykonane w 1996 r. na zlecenie autorów programu "Kompleks wypędzenia", wykazały, że 65 proc. Polaków uznało wysiedlenie za "konieczność wynikającą z dążenia do trwałości granic". Połowa badanych uważała, że jest to zasłużona kara za niemieckie zbrodnie. Zarazem jednak 47 proc. postrzegało wysiedlenie jako krzywdę, która dotknęła cywilną ludność niemiecką. Jedna czwarta badanych uznała apel biskupów o wzajemne przebaczenie za słuszny, a 22 proc. - za niesłuszny. Jednocześnie 47 proc. Polaków stwierdziło, że nic o wypędzeniu Niemców nie wiedziało. Czy można czuć niepokój z powodu czegoś, o czym się nawet nie wie?
Już w czasie przejmowania władzy na zdobytych terenach pojawiły się próby administracyjnego znakowania Niemców białymi opaskami, a także osadzania ich w miejskich gettach (tworzono m.in. niemieckie getto w Gdańsku). Ostatecznie próby te zostały wstrzymane przez Ministerstwo Administracji Publicznej. Władze centralne chciały wypędzić Niemców, ale nie narażając się na zarzuty łamania postanowień o humanitarnym przesiedleniu. "Należy na granicy postawić straż graniczną i Niemców wyrzucać, a tym, którzy są, dać warunki takie, żeby nie chcieli zostać" - pouczał Gomułka, po wojnie minister ziem odzyskanych. Paradoksem jest, że ten dogmatyczny komunista posługiwał się językiem polskich nacjonalistów: "Zasada, którą powinniśmy się kierować, to oczyszczenie terenu od Niemców, budowa państwa narodowego". Ówczesna władza nie była jednak w stanie panować ani nad żywiołowym napływem ludności polskiej, ani nad terenową, tworzoną ad hoc administracją, ani nad szerzącym się masowo bandytyzmem i szabrownictwem. No i trudno było tworzącej się władzy ludowej zaczynać rządzenie od obrony znienawidzonych powszechnie Niemców. Tym bardziej że ich wygnania domagała się również opozycja. "Niech dziś Niemcy nie powołują się na krzywdę, gdy sami obrócili w niewolników całe narody" - pouczał Stanisław Mikołajczyk, przywódca PSL, równocześnie postulując długotrwałe obniżenie poziomu życia w całych Niemczech.
Tuż po wojnie nie wysiedleni jeszcze Niemcy byli chętnie zatrudniani w fabrykach czy kopalniach, gdyż po wszelkich potrąceniach (m.in. na fundusz uświadamiania Niemców) pracowali za trzecią lub czwartą część pensji polskiego pracownika. Polscy repatrianci przejmowali na ogół gospodarstwa opustoszałe, było też jednak sporo wypadków usuwania niemieckich gospodarzy. Czasem w zamian za składaną przez polskiego osadnika reklamację z przesiedlenia poprzedni gospodarze pracowali u nowych panów swej ziemi w charakterze parobków. Z czasem wysiedlanie Niemców wywoływało niezadowolenie wśród polskich rolników, którzy szybko się przyzwyczaili do wykorzystywania autochtonów w pracach gospodarskich, często tylko za wyżywienie.
Natomiast Niemcy osadzeni w polskich obozach pracy (niekiedy będących byłymi filiami hitlerowskich obozów koncentracyjnych) byli traktowani jak darmowa siła robocza. Pracowali po 12-16 godzin na dobę. Warunki pobytu w obozach były tak fatalne, że nie należały do rzadkości samobójstwa osadzonych. Brakowało żywności, podstawowych środków higieny, leków. Także obozy dla niemieckich jeńców wojennych były źródłem darmowej siły roboczej. Jeńcy - w tym oficerowie - pracowali przy odbudowie stolicy, w przemyśle ciężkim i wydobywczym. W kopalniach województwa śląsko-dąbrowskiego zatrudniano ponad 40 tys. jeńców wojennych.
Nie lepsze były warunki w obozach przesiedleńczych, które zakładano masowo. Tylko w powiecie głubczyckim (Śląsk Opolski) w piętnastu obozach przebywało ok. 9 tys. osób. W Łambinowicach dwudziestoletni komendant obozu dopuścił się prowokacji, która kosztowała życie kilkudziesięciu Niemców.
Nagminne było zamykanie w obozach Ślązaków polskiego pochodzenia - z wiadomym skutkiem. Leopold Tyrmand w "Dzienniku 1954" napisał o poznaniu losu Ślązaków opolskich, "którzy przez 700 lat trzymali się polskości, aby w ciągu 7 lat PRL się zgermanizować".
Jak przyznawali w swych raportach polscy urzędnicy, transporty kolejowe, którymi wywożono setki tysięcy Niemców na drugą stronę Odry, były zorganizowane bardzo źle, co wydatnie zwiększało liczbę zgonów z powodu mrozu, braku opieki lekarskiej czy przeładowania wagonów. W dodatku na początku wywózek powszechne było rabowanie wysiedlanych przez polskie bandy. Jest też jednak faktem, że polscy repatrianci ze Wschodu odbywali swoją wędrówkę ludów tylko w nieco lepszych warunkach.
Pytani o to politycy i historycy na ogół wskazują, że czas symbolicznych gestów już mija. Rozliczenie z przeszłością powinno znajdować odzwierciedlenie choćby w szkolnym nauczaniu historii, na co zwrócili pospołu uwagę prof. Dorota Simonides, senator z Opolszczyzny, i Henryk Kroll, poseł mniejszości niemieckiej. Prawda o przeszłości "ziem odzyskanych" wyraża się również w tym, że po półwieczu ujawniła swe istnienie kilkusettysięczna mniejszość niemiecka. Doznanych krzywd nigdy się nie wyrówna. - Jeśli chcemy rzeczywistego zakończenia procesu pojednania i chcemy myśleć o przyszłości, to musimy pamiętać, że każdy człowiek odbiera swoje dramatyczne przeżycia egocentrycznie - uważa Czesław Bielecki, przewodniczący sejmowej Komisji Spraw Zagranicznych. - Człowiek jest subiektywny i w swoim bólu zapomina o przeprosinach. Zawsze jest ich i za dużo, i za mało. Za dużo dla nas, za mało dla Niemców.
Więcej możesz przeczytać w 31/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.