Rozmowa z SEANEM CONNERYM
Elżbieta Królikowska-Avis: - Filmowe życie zaczęło się dla pana nagle. Młody i mało doświadczony aktor zdystansował Richarda Burtona i otrzymał rolę agenta 007.
Sean Connery: - Byłem wtedy mniej znany jako aktor niż Burton, ale młodszy i sprawniejszy, a Bond musiał być bardzo sprawny fizycznie. Potem szybko porozumieliśmy się z Bondem na tyle, że producenci długo nie wyobrażali sobie w tej roli nikogo innego.
- To pan wyposażył agenta w poczucie humoru, szczyptę ironii i dystans do własnej misji.
- To był mój skromny wkład w historię szpiegostwa na dużym ekranie.
- Rozpoczęło się "Doktorem No" w 1962 r., a skończyło "Nigdy nie mów nigdy" w 1983 r. Poświęcił pan Bondowi 21 lat życia.
- Już po pierwszym filmie zacząłem nienawidzić tego bohatera. Mógłbym go zabić! Zaczęto mnie identyfikować z agentem 007, a wiedziałem, jak bardzo jest to dla aktora niebezpieczne. Pomyślałem: czas umierać, zmienić zawód albo rzucić Bonda. To trzecie wyjście wydawało mi się najłatwiejsze.
- I dopiero wtedy, po 25 latach grania w filmie, zaczął się najciekawszy okres w pańskiej karierze.
- To bardziej skomplikowana sprawa. Już po "Doktorze No" zacząłem rozumieć niebezpieczeństwo i starałem się jak najczęściej zamieniać kuloodporny smoking Bonda na inne kostiumy. Dwa lata potem zagrałem w "Marnie" Alfreda Hitchcocka, a wkrótce w słynnym "Wzgórzu" Sidneya Lumeta. Przyjmowałem wtedy rozmaite role nie tylko po to, by uciec od stereotypu, ale żeby rozwijać warsztat. Bond mógł być świetnym punktem wyjścia, lecz nie punktem docelowym.
- Pochodzi pan z domu, w którym panował niedostatek. To stymulowało czy przeszkadzało?
- Niedostatek silnych hartuje, słabych łamie. Wychowywałem się w robotniczej dzielnicy Edynburga. Ojciec chwytał się różnych zawodów: był kierowcą ciężarówki, robił gumowe buty wellingtony, a matka - córka kamieniarza - sprzątała w lepszych domach. Zakończyłem edukację, gdy miałem piętnaście lat, bo nie stać nas było na opłacanie college'u. Zgłosiłem się jako zwykły marynarz do marynarki wojennej. Tam dostałem szkołę życia. Potem chwytałem się różnych zajęć: byłem dostawcą mleka (woziłem je na wózku zaprzężonym w konia), potem murarzem, ratownikiem, nawet polerowałem trumny. W pewnym momencie zacząłem się zajmować kulturystyką, pozowałem malarzom, prezentowałem męskie kostiumy kąpielowe, brałem też udział w konkursie Mr Universe. Aż dostałem pierwszą rolę - chórzysty w operetce "Południowy Pacyfik"! Potem rólki w filmach, większe w telewizji. W "Annie Kareninie" grałem już Wrońskiego.
- Oskarża się pana, że swoimi rolami utrwalał pan kult macho, co w dzisiejszym liberalnym świecie brzmi groźnie.
- Jednym z najpoważniejszych kryzysów obyczajowych naszych czasów jest kryzys męskości. W chaosie powodowanym przez idee liberalne mężczyźni kompletnie się zagubili. Odebrano im dawne role w związku miłosnym, rodzinie, społeczeństwie. A nie znaleźli - bo i jak? - nowych. Jeśli takie gwiazdy jak Tom Cruise oznajmiają w wywiadach: "W domu jestem Pan Mamusia", to o czym my tu mówimy? A dlaczego nie Pan Tatuś? Skąd wiadomo, że dziecko potrzebuje dwóch mamuś, a żadnego tatusia? A żona zamiast męża woli mieć w domu przyjaciółkę? Czy ktoś ją kiedyś o to pytał? Czy te nowe pomysły feministek i liberałów na mężczyznę i rodzinę nie zrobiły już dość złego?
- Podobno nowoczesne kobiety wolą raczej mężczyznę zabawkę niż skałę, na której można się oprzeć.
- Właśnie, trzymać w torebce i wyrzucić, jeśli się popsuje albo przestanie bawić. Jakież to dojrzałe i nowoczesne! Życzę paniom, które wolą zabawkę, zamiast silnego, dojrzałego mężczyzny, żeby dostały to, za czym tęsknią.
Sean Connery: - Byłem wtedy mniej znany jako aktor niż Burton, ale młodszy i sprawniejszy, a Bond musiał być bardzo sprawny fizycznie. Potem szybko porozumieliśmy się z Bondem na tyle, że producenci długo nie wyobrażali sobie w tej roli nikogo innego.
- To pan wyposażył agenta w poczucie humoru, szczyptę ironii i dystans do własnej misji.
- To był mój skromny wkład w historię szpiegostwa na dużym ekranie.
- Rozpoczęło się "Doktorem No" w 1962 r., a skończyło "Nigdy nie mów nigdy" w 1983 r. Poświęcił pan Bondowi 21 lat życia.
- Już po pierwszym filmie zacząłem nienawidzić tego bohatera. Mógłbym go zabić! Zaczęto mnie identyfikować z agentem 007, a wiedziałem, jak bardzo jest to dla aktora niebezpieczne. Pomyślałem: czas umierać, zmienić zawód albo rzucić Bonda. To trzecie wyjście wydawało mi się najłatwiejsze.
- I dopiero wtedy, po 25 latach grania w filmie, zaczął się najciekawszy okres w pańskiej karierze.
- To bardziej skomplikowana sprawa. Już po "Doktorze No" zacząłem rozumieć niebezpieczeństwo i starałem się jak najczęściej zamieniać kuloodporny smoking Bonda na inne kostiumy. Dwa lata potem zagrałem w "Marnie" Alfreda Hitchcocka, a wkrótce w słynnym "Wzgórzu" Sidneya Lumeta. Przyjmowałem wtedy rozmaite role nie tylko po to, by uciec od stereotypu, ale żeby rozwijać warsztat. Bond mógł być świetnym punktem wyjścia, lecz nie punktem docelowym.
- Pochodzi pan z domu, w którym panował niedostatek. To stymulowało czy przeszkadzało?
- Niedostatek silnych hartuje, słabych łamie. Wychowywałem się w robotniczej dzielnicy Edynburga. Ojciec chwytał się różnych zawodów: był kierowcą ciężarówki, robił gumowe buty wellingtony, a matka - córka kamieniarza - sprzątała w lepszych domach. Zakończyłem edukację, gdy miałem piętnaście lat, bo nie stać nas było na opłacanie college'u. Zgłosiłem się jako zwykły marynarz do marynarki wojennej. Tam dostałem szkołę życia. Potem chwytałem się różnych zajęć: byłem dostawcą mleka (woziłem je na wózku zaprzężonym w konia), potem murarzem, ratownikiem, nawet polerowałem trumny. W pewnym momencie zacząłem się zajmować kulturystyką, pozowałem malarzom, prezentowałem męskie kostiumy kąpielowe, brałem też udział w konkursie Mr Universe. Aż dostałem pierwszą rolę - chórzysty w operetce "Południowy Pacyfik"! Potem rólki w filmach, większe w telewizji. W "Annie Kareninie" grałem już Wrońskiego.
- Oskarża się pana, że swoimi rolami utrwalał pan kult macho, co w dzisiejszym liberalnym świecie brzmi groźnie.
- Jednym z najpoważniejszych kryzysów obyczajowych naszych czasów jest kryzys męskości. W chaosie powodowanym przez idee liberalne mężczyźni kompletnie się zagubili. Odebrano im dawne role w związku miłosnym, rodzinie, społeczeństwie. A nie znaleźli - bo i jak? - nowych. Jeśli takie gwiazdy jak Tom Cruise oznajmiają w wywiadach: "W domu jestem Pan Mamusia", to o czym my tu mówimy? A dlaczego nie Pan Tatuś? Skąd wiadomo, że dziecko potrzebuje dwóch mamuś, a żadnego tatusia? A żona zamiast męża woli mieć w domu przyjaciółkę? Czy ktoś ją kiedyś o to pytał? Czy te nowe pomysły feministek i liberałów na mężczyznę i rodzinę nie zrobiły już dość złego?
- Podobno nowoczesne kobiety wolą raczej mężczyznę zabawkę niż skałę, na której można się oprzeć.
- Właśnie, trzymać w torebce i wyrzucić, jeśli się popsuje albo przestanie bawić. Jakież to dojrzałe i nowoczesne! Życzę paniom, które wolą zabawkę, zamiast silnego, dojrzałego mężczyzny, żeby dostały to, za czym tęsknią.
Więcej możesz przeczytać w 31/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.