W nowym stuleciu najlepsze filmy powstawać będą w Azji
Przekonują o tym sukcesy twórców z Bliskiego i Dalekiego Wschodu, odnoszone na międzynarodowych festiwalach w Cannes czy niedawno zakończonym w Karlowych Warach.
Trzydziestą piątą edycję festiwalu filmowego w Karlowych Warach otwarto pod zmienionym szyldem. Dotychczas główną jego nagrodą był Kryształowy Globus, co pozwalało dyskretnie promować światowe osiągnięcia Czechów w dziedzinie szkła kryształowego. Globus wprawdzie pozostał, ale teraz w wysoko podniesionych rękach trzyma go piękna dziewczyna. Nowa nagroda nie ma jeszcze oficjalnej nazwy, choć krytycy już przezwali ją Ewą - w uznaniu zasług Ewy Zaoralowej, dyrektorki artystycznej festiwalu w Karlowych Warach, która nieustannie jeździ po świecie, tropiąc filmy ambitne i godne upowszechnienia. Na inaugurację tegorocznego festiwalu wybrała angielsko-norweski "Aberdeen" - nastrojowy "film drogi" Hansa Molanda. Z Oslo przez Londyn do Aberdeen młoda adwokatka wiezie ojca alkoholika na leczenie, ale jednocześnie i do łoża umierającej w szpitalu matki. Film, bogaty w wyraziste miniprzygody, dobrze motywowane psychologicznie, poprzedzony został spektaklem scenicznym w historii festiwali niebywałym. Otóż prolog w bardzo dobrym guście dało imprezie pięć absolutnie nagich modelek, które wystąpiły w wymyślnych układach choreograficznych, przy znakomitych efektach barwy i światłocienia, co powszechnie odczytano jako nawiązanie do nowego godła.
Po tegorocznym Cannes, a przed najstarszym festiwalem odbywającym się w Wenecji czeski pokaz (drugi co do starszeństwa na świecie) nie ma łatwego dostępu do najlepszych filmów powstających w świecie. Wprawdzie nie musi to być winą festiwalu, że nie pokazuje arcydzieła; może ono po prostu nie powstało. Sprawiedliwszym kryterium oceny jakości jest obecność lub brak w konkursie filmów złych, które selekcjonerzy mogli odrzucić. A zdarza się nawet w Cannes lub w Wenecji, że tego nie zrobili. I nie ma znaczenia, czy szło o niekompetencję, czy o dyplomatyczne presje.
Otóż 35. festiwal karlowarski wyróżniał się nadspodziewanie wyrównanym poziomem. Z 19 filmów konkursowych nie rozczarował właściwie żaden, wyjąwszy może wielką kinematografię rosyjską, reprezentowaną "Dziennikiem jego żony", filmem o Iwanie Buninie, pisarzu rosyjskim, żyjącym po rewolucji we Francji; z filmu nie dowiadujemy się niczego ani o epoce, ani o wielkości tego laureata Nagrody Nobla z 1933 r.
Ponieważ na festiwalach sztuki filmowej komedie są rzadkością, z tym większą satysfakcją podkreślam sukces wyjątkowo ciepło przyjętego filmu Jerzego Stuhra "Duże zwierzę", u nas jeszcze nie pokazywanego. Stuhr, związany aktorsko z Krzysztofem Kieślowskim i uznawany za jego następcę, wyreżyserował błyskotliwie scenariusz zmarłego mistrza, w dyskretny sposób podpowiadający widzom tolerancję i szacunek dla inności - nawet gdy ta inność wcielana jest metaforycznie w świetnie grającego swą rolę wielbłąda. Innym niegłupim filmem z tego gatunku okazał się "Marszałek" chorwackiego filmowca Vinko Breszana. Z wyrozumiałą ironią pokazał on małą adriatycką wyspę, zbiedniałą i zapuszczoną odpływem turystów, gdzie stare pokolenie miejscowych komunistów, nostalgicznie wspomina "dawne, dobre czasy". Nagle na pogrzebie jednego z tych staruszków pojawia się duch marszałka Tito! Wywołuje to ciąg zazębiających się wydarzeń, niezmiernie śmiesznych, inscenizowanych w doskonałym tempie. Chodzi jednak nie tylko o łaskotanie widza, ale również o namysł nad stosunkiem do przeszłości i do nie zawsze spełnianych obietnic nowego ustroju.
Ważnym akcentem festiwalu okazała się prezentacja kina azjatyckiego. Wiele już filmów w życiu widziałem, nie łatwo więc mnie wzruszyć, ale do łez doprowadziła mnie "Pierwsza miłość" Japończyka Tetsuo Shinohary. Bohaterką jest przystojna siedemnastolatka (ciekawe, że Europejczykom podobają się te same Japonki co Japończykom!). Jej matka, chora na raka, darzyła kiedyś pierwszą miłością chłopca, który potem odszedł. Córka robi wszystko, by eksukochany spotkał się z matką. Film robi wrażenie dzięki dyskrecji reżyserskiej, bo złożona siatka wzajemnych uczuć narysowana została bez słów, za pomocą samych aluzji i to nie tylko w głównym wątku (na przykład ubocznie niejako krystalizuje się piękny wątek stosunku bohaterki do nie kochanego ojca). Shinohara umie robić filmy - jeszcze jedno nazwisko do zapamiętania.
Z filmów chińskich najciekawsza wydała mi się "Rzeka Sushou" Lou Ye, szanghajski melodramat miłosny z nie do końca rozwiązaną tajemnicą. Ambitniejsza "Chińska łaźnia" Zhang Janga pokazuje, jak tytułowa instytucja, tradycyjne miejsce spotkań i życia kulturalnego, dobrze wpisane w narodową mentalność, przegrywa w walce ze zmechanizowanymi łazienkami w supernowoczesnych hotelach. Ten konflikt starego z nowym ilustruje jednak fabułka zbyt wątła i przez to nadmiernie zmetaforyzowana.
Wolne od tych słabości są "Miętowe cukierki" Koreańczyka (z południa) Lee Ch. Donga. Dwadzieścia lat historii najnowszej Korei odżywa w losach bohatera, pokazanych wstecz (!), od jego samobójstwa poczynając. Zgoła nieoczekiwane jest natomiast połączenie klasztoru buddyjskiego w sercu Himalajów z mistrzostwami świata w piłce nożnej! "Puchar", nakręcony niby amatorsko przez buddyjskiego lamę Khyentse Norbu, jest dojrzałym filmem o tym, jak w naszej elektronicznej cywilizacji lubią się stykać krańce. Ten sam malowniczy "dach świata" był zapierającym dech tłem "Himalajów, dzieciństwa wodza", tybetańskiego filmu Szwajcara Erika Valliego o dziedziczeniu przywództwa w górskim siole (słusznie doczekał się nominacji do tegorocznego Oscara).
Wróćmy jednak do bardziej tradycyjnych kinematografii. Tu najlepszym filmem okazała się dla mnie "Sprawa smaku" krytyka francuskiego Bernarda Rappa, jeszcze prawie debiutanta. Trochę ryzykowny punkt wyjścia (miliarder angażuje kogoś do próbowania jego potraw) jest pretekstem do analizy zjawiska manipulowania, pozbawiania tożsamości podwładnego. Wyrafinowane kino! Równie wieloznaczny był film gospodarzy - "Sprawa podróży studentów Piotra i Jakuba" Drahomiry Vihanowej. Na przykładzie zbrodni w środowisku cygańskim realizatorka stawia pytanie (nie odpowiadając kategorycznie): dlaczego surowe prawa moralne specyficznej mniejszości mają być podporządkowywane odmiennym prawom większości?
Dwa filmy naładowane tragizmem startowały od aktualnych wydarzeń politycznych. "Yoyes" Hiszpanki Heleny Taberny to historia autentycznej liderki baskijskiej konspiracji z lat 80., potem wieloletniej emigrantki, która, rozczarowana nieskutecznością terroru, pragnie wrócić do domu i z dala od polityki żyć normalnym życiem. Powrót Yoyes miał być dyskretny, ale roztrąbiły o nim gazety i dawni towarzysze z podziemia zabili ją jako zdrajczynię. Postać kobieca znalazła się w centrum uwagi również w "Błędnym kole" Niemca Oskara Roehlera. To opowieść o podrzędnej pisarce, przyznającej się do przekonań komunistycznych, ale mieszkającej na Zachodzie i ubierającej się u Diora. Po zburzeniu muru przyjeżdża do Berlina, by się przekonać, że nic nie jest takie, jak się jej wydawało i w zakończeniu rzuca się z okna kliniki psychiatrycznej. Niebanalny, ważny temat został w przeciwieństwie do filmu Hiszpanki zepsuty histerycznym aktorstwem i nazbyt moralizatorskim stylem narracji.
Takiego zarzutu nie mogę postawić dwóm innym filmom, opowiadającym o odchyleniu od psychicznej normy, zwłaszcza wzruszającemu "Całkiem blisko" Duńczyka Kaspara Rostrupa. Tu autyzm u dorastającego chłopca skojarzony został ze zręcznie udramatyzowaną historią kryminalną. Natomiast islandzcy "Aniołowie wszechświata" Fridrika Th. Fridrikssona (maleńka Islandia ma już wcale obiecującą kinematografię) okazali się po prostu rzetelnym studium schizofrenii i niczym więcej.
Centralną figurą konkursowego filmu amerykańskiego "Magiczny Marciano" jest wprawdzie w pełni normalny dziesięciolatek (z wybujałą namiętnością fantazjowania), ale młody reżyser i scenarzysta Toni Barbieri przydał mu samotną matkę, łatwo ulegającą kryzysom nerwowym. Ta smutna opowieść rodzinna nieoczekiwanie odrzuca przewidywane przez widza schematy i daje wielką rolę ciągle pięknej Nastassji Kinski.
W wielkiej sali hotelu Thermal festiwal zamknięto, jak należy, musicalem, ale niezwykłym: komedię Szekspira "Stracone zachody miłości" z księciem Navarry i królem Francji przeniósł do roku 1939 głośny Kenneth Branagh, jeden z największych angielskich szekspiroznawców. I zrobił to w klasycznym stylu hollywoodzkim, jakby specjalnie dla rozweselenia i odprężenia zmęczonych widzów dwutygodniowej imprezy.
Trzydziestą piątą edycję festiwalu filmowego w Karlowych Warach otwarto pod zmienionym szyldem. Dotychczas główną jego nagrodą był Kryształowy Globus, co pozwalało dyskretnie promować światowe osiągnięcia Czechów w dziedzinie szkła kryształowego. Globus wprawdzie pozostał, ale teraz w wysoko podniesionych rękach trzyma go piękna dziewczyna. Nowa nagroda nie ma jeszcze oficjalnej nazwy, choć krytycy już przezwali ją Ewą - w uznaniu zasług Ewy Zaoralowej, dyrektorki artystycznej festiwalu w Karlowych Warach, która nieustannie jeździ po świecie, tropiąc filmy ambitne i godne upowszechnienia. Na inaugurację tegorocznego festiwalu wybrała angielsko-norweski "Aberdeen" - nastrojowy "film drogi" Hansa Molanda. Z Oslo przez Londyn do Aberdeen młoda adwokatka wiezie ojca alkoholika na leczenie, ale jednocześnie i do łoża umierającej w szpitalu matki. Film, bogaty w wyraziste miniprzygody, dobrze motywowane psychologicznie, poprzedzony został spektaklem scenicznym w historii festiwali niebywałym. Otóż prolog w bardzo dobrym guście dało imprezie pięć absolutnie nagich modelek, które wystąpiły w wymyślnych układach choreograficznych, przy znakomitych efektach barwy i światłocienia, co powszechnie odczytano jako nawiązanie do nowego godła.
Po tegorocznym Cannes, a przed najstarszym festiwalem odbywającym się w Wenecji czeski pokaz (drugi co do starszeństwa na świecie) nie ma łatwego dostępu do najlepszych filmów powstających w świecie. Wprawdzie nie musi to być winą festiwalu, że nie pokazuje arcydzieła; może ono po prostu nie powstało. Sprawiedliwszym kryterium oceny jakości jest obecność lub brak w konkursie filmów złych, które selekcjonerzy mogli odrzucić. A zdarza się nawet w Cannes lub w Wenecji, że tego nie zrobili. I nie ma znaczenia, czy szło o niekompetencję, czy o dyplomatyczne presje.
Otóż 35. festiwal karlowarski wyróżniał się nadspodziewanie wyrównanym poziomem. Z 19 filmów konkursowych nie rozczarował właściwie żaden, wyjąwszy może wielką kinematografię rosyjską, reprezentowaną "Dziennikiem jego żony", filmem o Iwanie Buninie, pisarzu rosyjskim, żyjącym po rewolucji we Francji; z filmu nie dowiadujemy się niczego ani o epoce, ani o wielkości tego laureata Nagrody Nobla z 1933 r.
Ponieważ na festiwalach sztuki filmowej komedie są rzadkością, z tym większą satysfakcją podkreślam sukces wyjątkowo ciepło przyjętego filmu Jerzego Stuhra "Duże zwierzę", u nas jeszcze nie pokazywanego. Stuhr, związany aktorsko z Krzysztofem Kieślowskim i uznawany za jego następcę, wyreżyserował błyskotliwie scenariusz zmarłego mistrza, w dyskretny sposób podpowiadający widzom tolerancję i szacunek dla inności - nawet gdy ta inność wcielana jest metaforycznie w świetnie grającego swą rolę wielbłąda. Innym niegłupim filmem z tego gatunku okazał się "Marszałek" chorwackiego filmowca Vinko Breszana. Z wyrozumiałą ironią pokazał on małą adriatycką wyspę, zbiedniałą i zapuszczoną odpływem turystów, gdzie stare pokolenie miejscowych komunistów, nostalgicznie wspomina "dawne, dobre czasy". Nagle na pogrzebie jednego z tych staruszków pojawia się duch marszałka Tito! Wywołuje to ciąg zazębiających się wydarzeń, niezmiernie śmiesznych, inscenizowanych w doskonałym tempie. Chodzi jednak nie tylko o łaskotanie widza, ale również o namysł nad stosunkiem do przeszłości i do nie zawsze spełnianych obietnic nowego ustroju.
Ważnym akcentem festiwalu okazała się prezentacja kina azjatyckiego. Wiele już filmów w życiu widziałem, nie łatwo więc mnie wzruszyć, ale do łez doprowadziła mnie "Pierwsza miłość" Japończyka Tetsuo Shinohary. Bohaterką jest przystojna siedemnastolatka (ciekawe, że Europejczykom podobają się te same Japonki co Japończykom!). Jej matka, chora na raka, darzyła kiedyś pierwszą miłością chłopca, który potem odszedł. Córka robi wszystko, by eksukochany spotkał się z matką. Film robi wrażenie dzięki dyskrecji reżyserskiej, bo złożona siatka wzajemnych uczuć narysowana została bez słów, za pomocą samych aluzji i to nie tylko w głównym wątku (na przykład ubocznie niejako krystalizuje się piękny wątek stosunku bohaterki do nie kochanego ojca). Shinohara umie robić filmy - jeszcze jedno nazwisko do zapamiętania.
Z filmów chińskich najciekawsza wydała mi się "Rzeka Sushou" Lou Ye, szanghajski melodramat miłosny z nie do końca rozwiązaną tajemnicą. Ambitniejsza "Chińska łaźnia" Zhang Janga pokazuje, jak tytułowa instytucja, tradycyjne miejsce spotkań i życia kulturalnego, dobrze wpisane w narodową mentalność, przegrywa w walce ze zmechanizowanymi łazienkami w supernowoczesnych hotelach. Ten konflikt starego z nowym ilustruje jednak fabułka zbyt wątła i przez to nadmiernie zmetaforyzowana.
Wolne od tych słabości są "Miętowe cukierki" Koreańczyka (z południa) Lee Ch. Donga. Dwadzieścia lat historii najnowszej Korei odżywa w losach bohatera, pokazanych wstecz (!), od jego samobójstwa poczynając. Zgoła nieoczekiwane jest natomiast połączenie klasztoru buddyjskiego w sercu Himalajów z mistrzostwami świata w piłce nożnej! "Puchar", nakręcony niby amatorsko przez buddyjskiego lamę Khyentse Norbu, jest dojrzałym filmem o tym, jak w naszej elektronicznej cywilizacji lubią się stykać krańce. Ten sam malowniczy "dach świata" był zapierającym dech tłem "Himalajów, dzieciństwa wodza", tybetańskiego filmu Szwajcara Erika Valliego o dziedziczeniu przywództwa w górskim siole (słusznie doczekał się nominacji do tegorocznego Oscara).
Wróćmy jednak do bardziej tradycyjnych kinematografii. Tu najlepszym filmem okazała się dla mnie "Sprawa smaku" krytyka francuskiego Bernarda Rappa, jeszcze prawie debiutanta. Trochę ryzykowny punkt wyjścia (miliarder angażuje kogoś do próbowania jego potraw) jest pretekstem do analizy zjawiska manipulowania, pozbawiania tożsamości podwładnego. Wyrafinowane kino! Równie wieloznaczny był film gospodarzy - "Sprawa podróży studentów Piotra i Jakuba" Drahomiry Vihanowej. Na przykładzie zbrodni w środowisku cygańskim realizatorka stawia pytanie (nie odpowiadając kategorycznie): dlaczego surowe prawa moralne specyficznej mniejszości mają być podporządkowywane odmiennym prawom większości?
Dwa filmy naładowane tragizmem startowały od aktualnych wydarzeń politycznych. "Yoyes" Hiszpanki Heleny Taberny to historia autentycznej liderki baskijskiej konspiracji z lat 80., potem wieloletniej emigrantki, która, rozczarowana nieskutecznością terroru, pragnie wrócić do domu i z dala od polityki żyć normalnym życiem. Powrót Yoyes miał być dyskretny, ale roztrąbiły o nim gazety i dawni towarzysze z podziemia zabili ją jako zdrajczynię. Postać kobieca znalazła się w centrum uwagi również w "Błędnym kole" Niemca Oskara Roehlera. To opowieść o podrzędnej pisarce, przyznającej się do przekonań komunistycznych, ale mieszkającej na Zachodzie i ubierającej się u Diora. Po zburzeniu muru przyjeżdża do Berlina, by się przekonać, że nic nie jest takie, jak się jej wydawało i w zakończeniu rzuca się z okna kliniki psychiatrycznej. Niebanalny, ważny temat został w przeciwieństwie do filmu Hiszpanki zepsuty histerycznym aktorstwem i nazbyt moralizatorskim stylem narracji.
Takiego zarzutu nie mogę postawić dwóm innym filmom, opowiadającym o odchyleniu od psychicznej normy, zwłaszcza wzruszającemu "Całkiem blisko" Duńczyka Kaspara Rostrupa. Tu autyzm u dorastającego chłopca skojarzony został ze zręcznie udramatyzowaną historią kryminalną. Natomiast islandzcy "Aniołowie wszechświata" Fridrika Th. Fridrikssona (maleńka Islandia ma już wcale obiecującą kinematografię) okazali się po prostu rzetelnym studium schizofrenii i niczym więcej.
Centralną figurą konkursowego filmu amerykańskiego "Magiczny Marciano" jest wprawdzie w pełni normalny dziesięciolatek (z wybujałą namiętnością fantazjowania), ale młody reżyser i scenarzysta Toni Barbieri przydał mu samotną matkę, łatwo ulegającą kryzysom nerwowym. Ta smutna opowieść rodzinna nieoczekiwanie odrzuca przewidywane przez widza schematy i daje wielką rolę ciągle pięknej Nastassji Kinski.
W wielkiej sali hotelu Thermal festiwal zamknięto, jak należy, musicalem, ale niezwykłym: komedię Szekspira "Stracone zachody miłości" z księciem Navarry i królem Francji przeniósł do roku 1939 głośny Kenneth Branagh, jeden z największych angielskich szekspiroznawców. I zrobił to w klasycznym stylu hollywoodzkim, jakby specjalnie dla rozweselenia i odprężenia zmęczonych widzów dwutygodniowej imprezy.
Więcej możesz przeczytać w 32/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.