Unia Europejska nie jest jeszcze gotowa do przyjęcia Polski
Kilka miesięcy temu na łamach "Wprost" przedstawiłem prognozę, że w państwach unijnej piętnastki zaczyna dominować sceptyczne nastawienie wobec przystąpienia Polski i innych krajów środkowoeuropejskich do Unii Europejskiej. Wyraziłem obawę, czy aby nie staniemy się ofiarą tego sceptycyzmu. Niestety, rezultaty ostatniego spotkania przywódców unii w Helsinkach, czyli tzw. Rady Europejskiej, potwierdziły najgorsze obawy. Powiedziano nam wyraźnie, że nasz plan przystępowania do UE jest nierealny. Nie osiągniemy członkostwa 1 stycznia 2003 r. Co więcej, nie przedstawiono nam w zamian za to żadnej innej daty. Stwierdzenie, że unia gotowa będzie przyjąć nowych członków po roku 2002 oznacza ni mniej, ni więcej, że w poczekalni przyjdzie odsiedzieć nam co najmniej cztery lata. Przypadła mi zatem niewdzięczna rola Kasandry. W podobnych sytuacjach najczęściej pada pytanie: kto zawinił? Czy my sami, niezbyt pilnie i niedokładnie odrabiając zadane nam w Brukseli lekcje, czy też państwa piętnastki, które nie chcą zbyt szybko otwierać nowym partnerom drzwi do swojego ekskluzywnego klubu? Najpierw wypada zacząć od siebie, zgodnie z zasadą, by najpierw uderzać się we własne piersi. W wielu dziedzinach naszej polityki integracyjnej konieczne jest przyspieszenie. Co do tego nie powinno być żadnych wątpliwości. Mówił o tym opublikowany kilka miesięcy temu "Raport Komisji Europejskiej na temat postępów Polski na drodze do członkostwa w UE". Największe problemy przysparza stan dostosowywania polskiego prawa do regulacji unijnych, czyli tzw. harmonizacja. Niewątpliwie - muszę to z przykrością przyznać jako poseł - proces legislacyjny był niczym owo igielne ucho, przez które nie sposób się przecisnąć. A jednak w ostatnich tygodniach grupa posłów reprezentujących zarówno koalicję, jak i opozycję przedstawiła pomysł wydzielenia specjalnych, przyspieszonych ścieżek legislacyjnych dla ustaw o kluczowym znaczeniu dla tempa naszej integracji ze strukturami unijnymi. Pozwoli to, mam nadzieję, na nadrobienie do końca przyszłego roku wszelkich zaległości, jakie mamy w tej dziedzinie.
Raport wskazywał również na inne niedociągnięcia: brak jasnej strategii restrukturyzacji rolnictwa i sektora stalowego, brak postępu w dziedzinie certyfikacji, pomocy publicznej i polityki regionalnej. Generalnie jednak jego wydźwięk był korzystny. Przypomnijmy, że unia dzieli kryteria członkostwa na cztery podstawowe kategorie: polityczne, ekonomiczne, zdolność do realizacji zobowiązań wynikających z członkostwa i zdolność administracji do stosowania prawodawstwa unijnego. Z raportu wynika, że wypełniamy już kryteria polityczne i jesteśmy sprawnie funkcjonującą gospodarką rynkową (Bruksela zwraca szczególną uwagę na dobre wskaźniki makroekonomiczne i na fakt, że udało się nam stawić czoło skutkom kryzysu rosyjskiego). W dwóch ostatnich dziedzinach - przyznajmy, kluczowych - nie zanotowano natomiast "szczególnego postępu" (co przecież nie znaczy, że go nie było w ogóle). Te oceny pozwoliły zakwalifikować nas do państw, które znajdą się w pierwszej grupie nowych członków unii. W ten sposób, jakkolwiek tylko częściowo, możemy znaleźć odpowiedź na pytanie: kto winien? To nie nasze lenistwo i niechęć do nauki są przyczyną tego, że 1 stycznia 2002 r. nie staniemy się członkiem Unii Europejskiej. No dobrze, ale skąd wzięła się ta ostatnia data? Może była jedynie naszym marzeniem, efektem braku realizmu? Może nasze pretensje wobec Brukseli wypływają tylko i wyłącznie z myślenia życzeniowego? Podczas nadzwyczajnego szczytu przywódców piętnastki, który odbył się w Berlinie w marcu tego roku, przyjęto tzw. Agendę 2000, czyli dokument stanowiący konstytucję finansową UE na lata 2000-2006. Jedną z najważniejszych przesłanek konstruowania planu wydatków Brukseli było uznanie końca roku 2002 jako daty przyjęcia pierwszych kandydatów w poczet członków unii. Zgodnie z tą przesłanką, stworzyliśmy kalendarz akcesji. Planowaliśmy, że rokowania z UE zostaną sfinalizowane do końca roku 2000. Przy realistycznym założeniu, że proces ratyfikacji naszego członkostwa przez parlamenty narodowe piętnastki potrwa nie dłużej niż dwa lata, mieliśmy wejść do UE najpóźniej w 2003 r. Wniosek z tego jest taki, że realizmu zabrakło nie nam tutaj, w Warszawie, lecz naszym partnerom w Brukseli. Dlaczego państwa piętnastki chcą spowolnić proces rozszerzenia? Zarzut braku realizmu, jakkolwiek dosyć efektowny, nie może wszystkiego wytłumaczyć. Trudno zresztą przyjąć do wiadomości, że nasze członkostwo w najbardziej elitarnej organizacji polityczno-gospodarczej zależeć miałoby od czyichś kłopotów z postrzeganiem i oceną rzeczywistości. Wydaje się, że należy szukać bardziej racjonalnych przyczyn. Przed kilkoma miesiącami w Niemczech miałem okazję uczestniczyć w wielkiej konferencji poświęconej problematyce rozszerzenia UE. Brali w niej udział deputowani do Bundestagu, specjalizujący się w problematyce UE (zarówno z rządzącej SPD, jak i CDU), urzędnicy niemieckiego MSZ, przedstawiciele Komisji Europejskiej, eksperci, naukowcy, dziennikarze. W swoim wystąpieniu przedstawiłem nasz kalendarz dochodzenia do członkostwa i argumenty za jego realizacją.
Charakterystyczne jest to, że zasadniczo nikt nie powiedział wprost, iż ten scenariusz jest niemożliwy do zrealizowania. Wręcz przeciwnie. Podkreślano wysiłek, jaki musieliśmy włożyć w dzieło reform, chwalono nas za wskaźniki makroekonomiczne itd. Oficjalnie mówiono prawie to samo, co niedawno mogliśmy przeczytać w Raporcie Komisji. Jednak dopiero rozmowy kuluarowe przekonały mnie o tym, jak się rzeczy mają. W rozmowie "w cztery oczy" zaprzyjaźniony deputowany chadecki przyznał, że powody, które będą negatywnie wpływać na tempo rozszerzenia leżą głównie po stronie samej unii, a nie kandydatów. Po prostu unia, a raczej państwa członkowskie, nie są obecnie gotowe do tego, by wziąć na siebie odpowiedzialność wynikającą z przyjęcia nowych członków.
Problem sięga chyba jeszcze głębiej aniżeli przedstawił mi to mój niemiecki kolega. Największe nasze obawy powinna budzić polityczna efektywność unii - w pierwszej kolejności jej zdolność, a w zasadzie niezdolność do przeprowadzenia reform wewnętrznych. Jeden bowiem z wniosków szczytu w Helsinkach (dla nas bardzo istotny) brzmi: najpierw UE musi się sama zreformować, po to, by potem przyjąć nowych członków. Tym razem sceptycyzm, i to całkiem uzasadniony, mają prawo wyartykułować kandydaci do członkostwa w UE. Paraliż państw piętnastki w sprawach kluczowych nie tyle dla rozszerzenia, co przyszłości unii jest aż nadto widoczny od wielu lat. Konieczność przeprowadzenia dalszych reform UE była oczywista już w momencie końcowych prac nad traktatem z Maastricht. Pomimo wieloletniej dyskusji, różnorodnych inicjatyw, które miały przygotować nowelizację traktatu o UE, efekt okazał się mizerny: reforma instytucji miała charakter kosmetyczny, nie usprawniono procesu decyzyjnego itd. Musimy sobie zatem postawić podstawowe pytanie: jakie mamy gwarancje, że tym razem naszym partnerom z UE uda się przeprowadzić - i to w krótkim czasie - głębokie reformy, które przygotują unię do funkcjonowania po zwiększeniu się liczby jej członków? Żadnych. Najsmutniejsze jest to, że istnieje prawdopodobieństwo, iż Polska i pozostali kandydaci staną się zakładnikami braku woli reform państw UE. Polska dyplomacja zawsze stała na stanowisku, że rozszerzenie i reformy wewnętrzne unii powinny przebiegać równolegle. Uzasadnienie tego poglądu było nadzwyczaj proste. Obydwa te procesy de facto nie są od siebie uzależnione (szczególnie w wypadku bardzo głębokich reform instytucjonalnych). Nie jest prawdą, że jeden z nich warunkuje drugi. Tak naprawdę i rozszerzenie i reformy wewnętrzne zależą od gotowości politycznej krajów piętnastki do głębokich zmian struktur unii. Odsunięcie rozszerzenia oznacza zatem brak tej woli i każe wątpić również w sukces reform wewnętrznych. Kasandra powiedziałaby, że nad procesami integracji europejskiej zawisły ciemne chmury.
Więcej możesz przeczytać w 2/2000 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.