– Doskonale znam angielski, niemiecki i rosyjski, pracowałem dla LG, Siemensa, jednak wytłumaczono mi, że porozumiewanie się w zespole złożonym z ekspertów z RPA, współpracowników z Bangaluru oraz europejskich i amerykańskich menedżerów wymaga ujednolicenia słownika w taki sposób, aby wszyscy mówili prostym kodem, a nie językiem Szekspira – opowiada Piotr.
Dowiedział się przy tej okazji, że w jego „working environment" (środowisku pracy) obowiązuje „clean desk policy”, czyli polityka czystego biurka, na którym nie można pozostawiać służbowych dokumentów oraz prywatnych zdjęć żony i dziecka umilających spędzane w pracy nadgodziny. Pracownicy korporacji nie przekazują sobie spraw, tylko je „forwardują”. Są „na stendbaju 24/7/365” – czyli pozostają w gotowości przez 24 godziny, siedem dni w tygodniu i 365 dni w roku. Zamiast zadaniami zajmują się „action pointami”, „apdejtują”, „replikują” lub „dekapują” (wrzucają do wspólnej bazy danych wyniki swoich prac), a zamiast odpowiedzi czy informacji zwrotnej od zleceniodawcy otrzymują „feedback”.
Globisz – globalny inglisz
Globalna angielszczyzna króluje wśród pracowników Citibanku. „Listują na losty" (spisują na straty), prezentują „stejtmenty” (stanowiska) i ewentualnie dają „apruwale” (zgodę). „Fokusują się”, czyli koncentrują na działaniach „trejdowych” (handlowych), „cross-sellingując” sprzedaż produktów (np. do oferowanego klientowi kredytu dorzucają kartę kredytową i ubezpieczenie).
– Ale kiedy zgodnie z tym zwyczajem zamiast klasycznego „jestem na urlopie" pozostawiłem w skrzynce e-mailowej autoodpowiedź: „Chilloutuję się we Francji”, wybuchła taka awantura, że prawie zwolnili mnie z pracy – opowiada pracownik banku.
„Globisz" wkrada się do firm dlatego, że nowe zjawiska czy pojęcia z zarządzania najpierw pojawiają się w świecie anglosaskim, a nad Wisłą z wygody lub z lenistwa nie tworzy się polskich odpowiedników. W jednej z międzynarodowych firm finansowych w Warszawie kilkumiesięczny urlop bezpłatny to „career brake” (przerwa w karierze zawodowej), o nieobecnych w pracy zaś mówi się, że są „na liwie” (od angielskiego „to leave” – opuszczać, odjechać). Panie są na „maternity liwie” (urlopie macierzyńskim), a chorzy „na syk liwie” (od ang. „sick” – chory).
Korporacje używają własnego słownika także po to, by podkreślać swoją elitarność. Żeby zasłużyć na miejsce w korporacyjnej hierarchii, trzeba się nauczyć odpowiedniego „wewnętrznego" języka, którego niewtajemniczeni nie znają. To dodaje instytucji powagi i – jak w chwili szczerości wyznaje jeden z prezesów – pozwala pracownikom wierzyć, że kontrolują istotny wycinek świata.
Sfinałować problem
Równie absurdalny jak środowiskowe anglojęzyczne kalki jest tzw. język sukcesu, który zagościł w oficjalnych komunikatach firm. – Jeśli coś jest „wdrażane", to oczywiście „konsekwentnie”, jeśli mowa o „technologii”, to zawsze będzie ona „innowacyjna”. Tym językiem rządzą ustalone formuły, wypowiedź tworzy się z gotowych modułów – twierdzi dr Marek Kochan, badacz języka biznesu z Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego.
W komunikacie kwartalnym Getin Holdingu na trzech stronach jest blisko 20 przykładów „dynamicznych wzrostów", „aktywnego rozwijania” i „zwiększającego się portfela”. Wzorce kreatywnego słowotwórstwa idą zresztą z zagranicy – trzy lata temu „Financial Times” naśmiewał się z przedstawicieli AOL, którzy informując o tym, że koncern wycofuje się z niektórych przedsięwzięć, obwieścili światu, że zostały one „sfinałowane” (finalized), nie uzyskano bowiem wystarczających poziomów „monetyzacji userów” (user’s monetisation).
Cudownie przekuwająca klęski w sukcesy wolnorynkowa nowomowa sukcesu ma zaskakująco wiele wspólnych cech z propagandą PRL – tyle że hasła „Wspólnym wysiłkiem realizujemy program V Zjazdu" zastąpione zostały w polskich fabrykach równie przekonującymi bon motami w rodzaju: „Naszym priorytetem jest jakość”, „Jeśli coś nie jest niesamowite, to nie jest do zaakceptowania”, „Jeśli po ośmiu godzinach nie oblał cię pot i nie bolą mięśnie, – to nie jesteś już naszym pracownikiem”.
– W języku korporacji pracownicy, zwłaszcza ci niższego szczebla, są odczłowieczani do poziomu „wolumenu zasobów ludzkich" czy „sił wytwórczych” – komentuje dr Marek Kochan, podając przykład jednej z agencji pracy czasowej, która przedstawia się jako „jedna z największych na rynku firm eksporterów ludzi”.
Zamiast zwolnień dyscyplinarnych dokonuje się dziś „dynamicznego outplacementu". A kiedy zwolnienia dotyczą wielu osób, mówi się o „derekrutacji” lub „outplacement programie”, który „stwarza lepsze warunki do rozwoju karier ze skutkiem natychmiastowym”.
Odpowiedzialny za te działania jest oczywiście nie „dyrektor personalny", bo to określenie budziło złe skojarzenia z czasami PRL, tylko human resources manager, który sprawdza, czy pracownicy mają właściwe „skilsy” (umiejętności).
Troskliwi, szlachetni dobrodzieje
Satysfakcja klienta i jakość produktów to główne wartości, na które powołuje się większość spośród 500 największych polskich firm badanych przez On Board PR. „Nastawione na klienta" są nawet PKP, w których jedna trzecia pociągów przyjeżdża z opóźnieniem.
Język, którym firmy opowiadają o swojej filozofii i wartościach, to kopalnia korporacyjnego bełkotu. Polskie firmy starają się dorównać zachodnim standardom. „Działamy w sposób, który przyniesie korzyści lokalnym społecznościom i zdobędzie szacunek całego świata" – dumnie pisze na swej stronie koncern BP, odpowiedzialny za awarię platformy wiertnicznej i zatrucie ropą wód Zatoki Meksykańskiej (w USA znajduje się w czołówce najbardziej znienawidzonych przez klientów firm).
– Prawdziwa filozofia firmy przejawia się w jej praktykach. Piękne hasła są niewiele warte – mówi Piotr Wojciechowski, filozof z wykształcenia, doradzający w budowie programów firm. – Jako wyborcy słabo rozliczamy polityków z dotrzymywania obietnic. Podobnie rzecz ma się z biznesem. Dopóki klienci nie zwracają uwagi na rażące rozbieżności między deklaracjami a praktyką, dopóty firmy mogą pisać to, co im się podoba.
Wojciechowski przyznaje, że „filozofia firmy" przedstawiana na internetowych stronach korporacji to z reguły jedynie chwyt marketingowy. Nawet jeśli korporacja próbuje z troską pochylić się nad problemami lokalnych społeczności, to często trafia kulą w płot. W raporcie o społecznej odpowiedzialności PKN Orlen chwali się, że do płockiego muzeum zakupił „jeden z najlepszych autoportretów” Jacka Malczewskiego, dba o sokoły, które osiedliły się na terenie rafinerii, a także fachowo przesiedlił rodzinę bobrów, które zamieszkały w mieszczącym się tam zbiorniku z wodą.
– Niewiele z tego wynika – mówi jeden z zatrudnionych w rafinerii inżynierów. – Na stacji koło mojego domu benzyna kosztuje więcej niż w Warszawie.
Cóż – mieszkańcy Płocka woleliby pewnie tańsze paliwo, jednak budki dla ptaków to mniejszy koszt. A niezależnie od wszelkich opowieści o „misji" i „ci-es- -arze” (Corporate Social Responsibility – społeczna odpowiedzialność biznesu), w ostatecznym rozrachunku każda firma ma po prostu zarabiać pieniądze.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.