Rozmowa z SAMUELEM L. JACKSONEM, aktorem amerykańskim
Roman Rogowiecki: - Co zaintrygowało pana w postaci negocjatora, w którą wcielił się pan w filmie Gary’ego Greya?
Samuel L. Jackson: - Odgrywanie roli negocjatora prowadzącego rokowania w celu uwolnienia zakładników oznaczało, że będę musiał dużo mówić. Lubię postacie umiejące opisać własnymi słowami to, co czują. Ponadto taka rola daje wielką szansę zagrania w duecie aktorskim, a dziś bardzo rzadko zdarza się scenariusz dla dwóch ważnych aktorów. "Negocjator" ma posmak takiego filmu, jak "Gorączka" z Robertem De Niro i Alem Pacino. Szkoda, że ich obu widać na ekranie tylko raz - w scenie w restauracji. Mnie i Kevinowi Spaceyowi powiodło się pod tym względem znacznie lepiej.
- Mimo że jest pan uważany za supergwiazdę, nadal grywa pan role inteligentnych i wrażliwych ludzi. Za większe pieniądze łatwiej byłoby występować w filmach akcji, a pan tego jednak nie robi. Dlaczego?
- Szukam postaci kompleksowych, które stają przed dylematami. Na ekranie "moi" bohaterowie muszą być bardzo ludzcy. Dzięki temu widownia może się z nimi łatwo utożsamiać. Chcę reagować na ekranie tak, jak widzowie zachowują się w życiu, by czuli do mnie sympatię, a nie podchodzili do mnie z dystansem.
- Jaki był pański wkład w "Pulp Fiction"? Czy postać gangstera, którego zagrał pan w tym obrazie, w całości wymyślił Tarantino?
Samuel L. Jackson karierę aktorską rozpoczął po ukończeniu Morehouse College w Atlancie. Wystąpił w przedstawieniach teatralnych: "Home", "A Soldier’s Play", "Sally Prince", "The Piano Lesson" i "Fences". Będąc studentem Morehouse College, zadebiutował na dużym ekranie w filmie "Together for Days". Trwałe miejsce w historii kina zapewniła mu rola filozofującego zabójcy Julesa w "Pulp Fiction" Quentina Tarantino. Wystąpił również w filmach "Ragtime", "Czas zabijania", "Książę w Nowym Jorku", "Morze miłości", "New Age", "Chłopcy z ferajny", "Czas patriotów", a ostatnio "Sphere", "Jackie Brown" i "Negocjator".
- Tarantino przygotowuje po prostu doskonale napisane scenariusze. Aktorowi bardzo łatwo jest wejść w projektowaną przez niego postać już po pierwszej przymiarce. Trzeba jednak pamiętać, że chcąc pracować w szalonym świecie Quentina, trzeba zachować dużo spokoju. Tarantino dosłownie eksploduje pomysłami, podczas pracy na planie jest naładowany energią. W tym ogromnym zamieszaniu trzeba spokojnie słuchać tego, co mówi, i oddzielić to od rozgardiaszu, który wytwarza wokół siebie.
- Jakiego rodzaju spostrzeżenia wynosi pan z planów filmowych?
- Staram się rozumieć wszystkie postacie, z którymi gram, i sytuacje, w jakich się znajdują. Nie kryję się przed ludźmi. Nie jestem typem aktora, który jeździ do pracy limuzyną z pięcioma ochroniarzami mającymi odseparować go od tłumu. Lubię rozmawiać z ludźmi. Staram się dowiedzieć jak najwięcej o życiu i zwyczajach ludzi z okolicy, w której gram.
- Odgrywając różne role, często zmienia pan swój wygląd.
- Zmieniałem swój wygląd już wtedy, gdy pracowałem w teatrze. Starałem się nigdy nie wyglądać dwa razy tak samo. Mogłem ciągle zmieniać makijaż, wygląd twarzy, kolor włosów. Teatr pozwalał na takie transformacje, ale film daje jeszcze więcej okazji do podobnych eksperymentów. Zawsze staram się oddzielić postać, w jaką wcieliłem się ostatnio, od tej, którą gram obecnie. Żadna z nich nie ma jednak nic wspólnego ze mną. Zmieniam na przykład sposób poruszania się, "dodaję" sobie bliznę lub coś, co odróżnia mnie od bohatera poprzednio przeze mnie kreowanego.
- Tymczasem niewiele brakowało, by pańska kariera legła w gruzach. W 1989 r. miał pan niezwykle groźny wypadek w metrze.
- To było tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Właśnie wysiadałem z metra i jakaś kobieta przede mną upuściła swoje sprawunki. Zatrzymałem się, żeby pomóc jej to pozbierać. Nie zdawałem sobie sprawy, że jedną nogą stałem na peronie, a druga nadal była w wagonie. Nagle drzwi zamknęły się dokładnie na mojej kostce i pociąg ruszył. Przeciągnął mnie przez cały peron, aż wreszcie ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa tuż przed wjazdem do tunelu. Wskutek tego wypadku przechodziłem operację prawego kolana.
- Pańską specjalnością jest dobieranie coraz ciekawszych nakryć głowy. Na jakiej zasadzie dobiera pan swoje czapki? Czy to kwestia nastroju?
- Lubię czapki. Zawsze je nosiłem. Szczególnie lubię te, które określają moją osobowość, współgrają z moim wizerunkiem. Tak się składa, że firma Kangol robi dużo czapek w przeróżnych kolorach i wzorach, które pasują do tego, co noszę. Nic więc dziwnego, że dziś często można mnie zobaczyć w czapkach Kangola.
- Niedawno znakomicie poprowadził pan galę MTV. Będąc gospodarzem wieczoru, wykazał się pan wyjątkowym poczuciem humoru.
- Nie brakuje mi poczucia humoru, choć uważam się za cynika. Odnoszę wrażenie, że oglądam świat przez nieco spaczony obiektyw.
Samuel L. Jackson: - Odgrywanie roli negocjatora prowadzącego rokowania w celu uwolnienia zakładników oznaczało, że będę musiał dużo mówić. Lubię postacie umiejące opisać własnymi słowami to, co czują. Ponadto taka rola daje wielką szansę zagrania w duecie aktorskim, a dziś bardzo rzadko zdarza się scenariusz dla dwóch ważnych aktorów. "Negocjator" ma posmak takiego filmu, jak "Gorączka" z Robertem De Niro i Alem Pacino. Szkoda, że ich obu widać na ekranie tylko raz - w scenie w restauracji. Mnie i Kevinowi Spaceyowi powiodło się pod tym względem znacznie lepiej.
- Mimo że jest pan uważany za supergwiazdę, nadal grywa pan role inteligentnych i wrażliwych ludzi. Za większe pieniądze łatwiej byłoby występować w filmach akcji, a pan tego jednak nie robi. Dlaczego?
- Szukam postaci kompleksowych, które stają przed dylematami. Na ekranie "moi" bohaterowie muszą być bardzo ludzcy. Dzięki temu widownia może się z nimi łatwo utożsamiać. Chcę reagować na ekranie tak, jak widzowie zachowują się w życiu, by czuli do mnie sympatię, a nie podchodzili do mnie z dystansem.
- Jaki był pański wkład w "Pulp Fiction"? Czy postać gangstera, którego zagrał pan w tym obrazie, w całości wymyślił Tarantino?
Samuel L. Jackson karierę aktorską rozpoczął po ukończeniu Morehouse College w Atlancie. Wystąpił w przedstawieniach teatralnych: "Home", "A Soldier’s Play", "Sally Prince", "The Piano Lesson" i "Fences". Będąc studentem Morehouse College, zadebiutował na dużym ekranie w filmie "Together for Days". Trwałe miejsce w historii kina zapewniła mu rola filozofującego zabójcy Julesa w "Pulp Fiction" Quentina Tarantino. Wystąpił również w filmach "Ragtime", "Czas zabijania", "Książę w Nowym Jorku", "Morze miłości", "New Age", "Chłopcy z ferajny", "Czas patriotów", a ostatnio "Sphere", "Jackie Brown" i "Negocjator".
- Tarantino przygotowuje po prostu doskonale napisane scenariusze. Aktorowi bardzo łatwo jest wejść w projektowaną przez niego postać już po pierwszej przymiarce. Trzeba jednak pamiętać, że chcąc pracować w szalonym świecie Quentina, trzeba zachować dużo spokoju. Tarantino dosłownie eksploduje pomysłami, podczas pracy na planie jest naładowany energią. W tym ogromnym zamieszaniu trzeba spokojnie słuchać tego, co mówi, i oddzielić to od rozgardiaszu, który wytwarza wokół siebie.
- Jakiego rodzaju spostrzeżenia wynosi pan z planów filmowych?
- Staram się rozumieć wszystkie postacie, z którymi gram, i sytuacje, w jakich się znajdują. Nie kryję się przed ludźmi. Nie jestem typem aktora, który jeździ do pracy limuzyną z pięcioma ochroniarzami mającymi odseparować go od tłumu. Lubię rozmawiać z ludźmi. Staram się dowiedzieć jak najwięcej o życiu i zwyczajach ludzi z okolicy, w której gram.
- Odgrywając różne role, często zmienia pan swój wygląd.
- Zmieniałem swój wygląd już wtedy, gdy pracowałem w teatrze. Starałem się nigdy nie wyglądać dwa razy tak samo. Mogłem ciągle zmieniać makijaż, wygląd twarzy, kolor włosów. Teatr pozwalał na takie transformacje, ale film daje jeszcze więcej okazji do podobnych eksperymentów. Zawsze staram się oddzielić postać, w jaką wcieliłem się ostatnio, od tej, którą gram obecnie. Żadna z nich nie ma jednak nic wspólnego ze mną. Zmieniam na przykład sposób poruszania się, "dodaję" sobie bliznę lub coś, co odróżnia mnie od bohatera poprzednio przeze mnie kreowanego.
- Tymczasem niewiele brakowało, by pańska kariera legła w gruzach. W 1989 r. miał pan niezwykle groźny wypadek w metrze.
- To było tuż przed świętami Bożego Narodzenia. Właśnie wysiadałem z metra i jakaś kobieta przede mną upuściła swoje sprawunki. Zatrzymałem się, żeby pomóc jej to pozbierać. Nie zdawałem sobie sprawy, że jedną nogą stałem na peronie, a druga nadal była w wagonie. Nagle drzwi zamknęły się dokładnie na mojej kostce i pociąg ruszył. Przeciągnął mnie przez cały peron, aż wreszcie ktoś pociągnął za hamulec bezpieczeństwa tuż przed wjazdem do tunelu. Wskutek tego wypadku przechodziłem operację prawego kolana.
- Pańską specjalnością jest dobieranie coraz ciekawszych nakryć głowy. Na jakiej zasadzie dobiera pan swoje czapki? Czy to kwestia nastroju?
- Lubię czapki. Zawsze je nosiłem. Szczególnie lubię te, które określają moją osobowość, współgrają z moim wizerunkiem. Tak się składa, że firma Kangol robi dużo czapek w przeróżnych kolorach i wzorach, które pasują do tego, co noszę. Nic więc dziwnego, że dziś często można mnie zobaczyć w czapkach Kangola.
- Niedawno znakomicie poprowadził pan galę MTV. Będąc gospodarzem wieczoru, wykazał się pan wyjątkowym poczuciem humoru.
- Nie brakuje mi poczucia humoru, choć uważam się za cynika. Odnoszę wrażenie, że oglądam świat przez nieco spaczony obiektyw.
Więcej możesz przeczytać w 2/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.