Czy nie jest przypadkiem tak, że piraci postawili diagnozę polskiemu rynkowi muzycznemu? Że Jest on chory, drogi i głuchy na rzeczywiste potrzeby oraz możliwości swoich klientów
Niedawno w mediach przeprowadzono zmasowaną akcję informacyjną, skierowaną przeciwko piractwu płyt w Polsce. Wypowiadały się autorytety i gwiazdy, wzywając nas, byśmy nie kupowali tanich kompaktów od przekupniów na bazarach (przede wszystkim na warszawskim Stadionie Dziesięciolecia), bo to rujnuje polski show- biznes. Niektórzy wyliczali nawet dokładnie, ile stracili albo grozili, że już niczego więcej nie nagrają, bo ich na to po prostu nie będzie stać. Brzmiało to przekonująco.
Niestety, nie odezwał się na to żaden istotny głos ze strony polityków odpowiedzialnych za ten stan rzeczy, bo to oni właśnie nie mogą się dogadać i przeprowadzić w Sejmie nowej ustawy, chroniącej prawo autorskie w sposób efektywny, a nie pozorny, jak jest do tej pory. Natomiast moja znajoma zadzwoniła do mnie szczerze rozemocjonowana: - Słuchaj, ja nie wiedziałam, że można taniej kupić płyty! To genialne! Mam całą listę tytułów na prezenty dla dzieciaków, a to są straszne pieniądze. Powiedz mi, gdzie trzeba iść po te pirackie? - Wiesz - odparłem zbity z pantałyku - ale w telewizji namawiali właśnie, żeby takich płyt nie kupować, bo to niszczy polskich artystów, narusza prawo i w ogóle. To są piraci, a te płyty są nielegalne! - Dobra, dobra, ale moje pieniądze są legalne. Poza tym nie upadłam jeszcze na głowę, żeby za płytę płacić pół miliona złotych. Rozmowa ciągnęła się długo, a moje argumenty słabły. Od słowa do słowa, doszliśmy do stwierdzenia, że tak naprawdę piratami są legalnie działające wytwórnie płytowe, bo zdzierają z nas pieniądze nieproporcjonalnie duże do naszych zarobków. Efekt był taki, że - zdaje się - tych kilkanaście pozycji z listy prezentów zostało kupionych od piratów. Gdy piszę te słowa, burzy się w mnie moja legalistyczna dusza, ale coraz częściej sam zaczynam podejrzewać, że w kalkulacjach wielkich wytwórni płytowych obsługujących polski rynek muzyczny coś jest nie w porządku. Nie może być przecież tak, żeby kilkadziesiąt milionów ludzi w Polsce nie miało racji (potępiając drożyznę), a miało ją kilkudziesięciu menedżerów i finansistów międzynarodowych firm (ustalających te ceny), dla których Polska jest w rzeczywistości rynkiem szczątkowym. Może w ich biznesplanach są jakieś błędy? Gdy producenci płyt argumentują, że ceny nie mogą być niższe, gdyż wysokie są koszty produkcji, zwykle zwracają uwagę na dwa elementy: po pierwsze - kosztowne promowanie młodych wykonawców (tylko nieliczni z nich przyjmują się na rynku); po drugie - wysokie koszty produkcji teledysków, niezbędnych do skutecznego wypromowania nowej płyty. Tymczasem piraci nie płacą ani za jedno, ani za drugie. Pytanie tylko, czy polscy producenci płyt nie wydają tych pieniędzy na próżno? Czy na pewno owe koszty, które są wkalkulowane w cenę legalnie kupowanych płyt (a więc to my płacimy za debiutantów i za teledyski!), są uzasadnione? Czy nie są zawyżone? I czy nie ponoszone niepotrzebnie? Rezultaty promowania nowych polskich wykonawców przez wielkie wytwórnie nie przedstawiają się imponująco głównie z winy samych firm. Zbyt łatwo poprzestają one na talentach szablonowych, zbyt mało wkładają wysiłku, by promować osobowości prawdziwe, oryginalne, a więc trudne. Ładują kupę szmalu w organizowanie kolejnych boys bandów, będących marnymi kalkami podobnych zespołów na Zachodzie, oraz wyszukiwanie wykonawców, którzy nigdy nie zagrożą pozycji George’a Michaela czy Madonny. Nie nazwałbym tego promowaniem polskiego rynku muzycznego! To raczej pacyfikowanie tego rynku, by nie stał się realną kontrpropozycją dla międzynarodowych megagwiazd, na których najbardziej zależy koncernom. Podobnie zresztą rzecz się ma we wszystkich krajach, gdzie wielkie wytwórnie zdominowały rynek muzyczny. Dlatego z coraz większym zainteresowaniem przyglądam się działalności małych, niezależnych wytwórni, nie bojących się piratów, za to pracowicie uzupełniających polską kulturę muzyczną o nagraniowe cymesy - choćby "Michał Bajor ’98 - Uczucia" (MTJ), "Urszula Dudziak - Malowany ptak" (Polonia Records), czy "Kury- Polovirus" (Biodro Records). I jeśli komuś powinno pomóc państwo, to przede wszystkim im! Drugi argument - produkcja teledysków niezbędnych do promocji - też jest wątpliwy, bo polskie teledyski najczęściej są fatalne i ich realizacja sprawia wrażenie wyrzuconych pieniędzy. Poza tym trafiają prawie wyłącznie do oglądających je (zresztą też nie tak obsesyjnie jak kiedyś) małolatów. Dorosła publiczność oczekuje innej promocji! Może więc ów stereotyp promocyjny, każący topić duże sumy w działaniach wątpliwych, należałoby zmienić? Może wtedy koszty produkowania polskich płyt dałoby się obniżyć, a ich ceny w legalnych sklepach spadłyby do rozsądnego poziomu - na przykład 30 zł? Działania piratów muzycznych są nielegalne i - oczywiście - jak najszybciej należy je ukrócić, tworząc realne, nowoczesne i funkcjonalne prawo broniące autorów. Ale czy nie jest też tak, że piraci postawili diagnozę polskiemu rynkowi muzycznemu? Że jest chory, drogi i głuchy na rzeczywiste potrzeby oraz możliwości swoich klientów.
Niestety, nie odezwał się na to żaden istotny głos ze strony polityków odpowiedzialnych za ten stan rzeczy, bo to oni właśnie nie mogą się dogadać i przeprowadzić w Sejmie nowej ustawy, chroniącej prawo autorskie w sposób efektywny, a nie pozorny, jak jest do tej pory. Natomiast moja znajoma zadzwoniła do mnie szczerze rozemocjonowana: - Słuchaj, ja nie wiedziałam, że można taniej kupić płyty! To genialne! Mam całą listę tytułów na prezenty dla dzieciaków, a to są straszne pieniądze. Powiedz mi, gdzie trzeba iść po te pirackie? - Wiesz - odparłem zbity z pantałyku - ale w telewizji namawiali właśnie, żeby takich płyt nie kupować, bo to niszczy polskich artystów, narusza prawo i w ogóle. To są piraci, a te płyty są nielegalne! - Dobra, dobra, ale moje pieniądze są legalne. Poza tym nie upadłam jeszcze na głowę, żeby za płytę płacić pół miliona złotych. Rozmowa ciągnęła się długo, a moje argumenty słabły. Od słowa do słowa, doszliśmy do stwierdzenia, że tak naprawdę piratami są legalnie działające wytwórnie płytowe, bo zdzierają z nas pieniądze nieproporcjonalnie duże do naszych zarobków. Efekt był taki, że - zdaje się - tych kilkanaście pozycji z listy prezentów zostało kupionych od piratów. Gdy piszę te słowa, burzy się w mnie moja legalistyczna dusza, ale coraz częściej sam zaczynam podejrzewać, że w kalkulacjach wielkich wytwórni płytowych obsługujących polski rynek muzyczny coś jest nie w porządku. Nie może być przecież tak, żeby kilkadziesiąt milionów ludzi w Polsce nie miało racji (potępiając drożyznę), a miało ją kilkudziesięciu menedżerów i finansistów międzynarodowych firm (ustalających te ceny), dla których Polska jest w rzeczywistości rynkiem szczątkowym. Może w ich biznesplanach są jakieś błędy? Gdy producenci płyt argumentują, że ceny nie mogą być niższe, gdyż wysokie są koszty produkcji, zwykle zwracają uwagę na dwa elementy: po pierwsze - kosztowne promowanie młodych wykonawców (tylko nieliczni z nich przyjmują się na rynku); po drugie - wysokie koszty produkcji teledysków, niezbędnych do skutecznego wypromowania nowej płyty. Tymczasem piraci nie płacą ani za jedno, ani za drugie. Pytanie tylko, czy polscy producenci płyt nie wydają tych pieniędzy na próżno? Czy na pewno owe koszty, które są wkalkulowane w cenę legalnie kupowanych płyt (a więc to my płacimy za debiutantów i za teledyski!), są uzasadnione? Czy nie są zawyżone? I czy nie ponoszone niepotrzebnie? Rezultaty promowania nowych polskich wykonawców przez wielkie wytwórnie nie przedstawiają się imponująco głównie z winy samych firm. Zbyt łatwo poprzestają one na talentach szablonowych, zbyt mało wkładają wysiłku, by promować osobowości prawdziwe, oryginalne, a więc trudne. Ładują kupę szmalu w organizowanie kolejnych boys bandów, będących marnymi kalkami podobnych zespołów na Zachodzie, oraz wyszukiwanie wykonawców, którzy nigdy nie zagrożą pozycji George’a Michaela czy Madonny. Nie nazwałbym tego promowaniem polskiego rynku muzycznego! To raczej pacyfikowanie tego rynku, by nie stał się realną kontrpropozycją dla międzynarodowych megagwiazd, na których najbardziej zależy koncernom. Podobnie zresztą rzecz się ma we wszystkich krajach, gdzie wielkie wytwórnie zdominowały rynek muzyczny. Dlatego z coraz większym zainteresowaniem przyglądam się działalności małych, niezależnych wytwórni, nie bojących się piratów, za to pracowicie uzupełniających polską kulturę muzyczną o nagraniowe cymesy - choćby "Michał Bajor ’98 - Uczucia" (MTJ), "Urszula Dudziak - Malowany ptak" (Polonia Records), czy "Kury- Polovirus" (Biodro Records). I jeśli komuś powinno pomóc państwo, to przede wszystkim im! Drugi argument - produkcja teledysków niezbędnych do promocji - też jest wątpliwy, bo polskie teledyski najczęściej są fatalne i ich realizacja sprawia wrażenie wyrzuconych pieniędzy. Poza tym trafiają prawie wyłącznie do oglądających je (zresztą też nie tak obsesyjnie jak kiedyś) małolatów. Dorosła publiczność oczekuje innej promocji! Może więc ów stereotyp promocyjny, każący topić duże sumy w działaniach wątpliwych, należałoby zmienić? Może wtedy koszty produkowania polskich płyt dałoby się obniżyć, a ich ceny w legalnych sklepach spadłyby do rozsądnego poziomu - na przykład 30 zł? Działania piratów muzycznych są nielegalne i - oczywiście - jak najszybciej należy je ukrócić, tworząc realne, nowoczesne i funkcjonalne prawo broniące autorów. Ale czy nie jest też tak, że piraci postawili diagnozę polskiemu rynkowi muzycznemu? Że jest chory, drogi i głuchy na rzeczywiste potrzeby oraz możliwości swoich klientów.
Więcej możesz przeczytać w 2/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.