Czy służbie zdrowia grozi paraliż?
Trzy-, czterogodzinne oczekiwanie na karetkę pogotowia poza wielkimi miastami, dwie czynne przychodnie podczas świątecznego długiego weekendu w przeszło sześćsettysięcznym Poznaniu, zamieszanie z receptami wystawianymi w grudniu, a realizowanymi w styczniu, brak informacji, jak znaleźć lekarza rodzinnego i kto zapłaci za doraźną pomoc - to tylko fragment chaosu, jaki zapanował w pierwszych dniach funkcjonowania reformowanej służby zdrowia.
Atmosferę zagrożenia życia i zdrowia pacjentów podsycił dodatkowo spór anestezjologów z ministrem zdrowia, który oskarżył dwóch z nich - z Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi - o odmowę znieczulenia przy sześciu pilnych operacjach. Do łódzkiej prokuratury trafiło doniesienie o przestępstwie, podpisane przez dyrektora instytutu. Na antenie radiowej Trójki minister Wojciech Maksymowicz nazwał jednego z anestezjo- logów złoczyńcą. W tym też czasie w instytucie zmarł jeden z noworodków. Jednocześnie pogotowie strajkowe ogłosił Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy, a anestezjolodzy eskalują protest. Strajk zapowiedzieli także lekarze innych specjalności i pracownicy transportu sanitarnego. - Czy ktoś, kto lekceważy przysięgę Hipokratesa, jest jeszcze lekarzem? - pytają zgodnie pacjenci i przedstawiciele ministerstwa. Lekarze równie zgodnie odpowiadają, że chcą jedynie "godziwych zarobków", i przypominają, jak ogromne pieniądze podatników - mimo "nędzy służby zdrowia" - przeznacza się na reanimowanie górnictwa czy rolnictwa.
Według sondażu sopockiej Pracowni Badań Społecznych, aż dwie trzecie Polaków źle ocenia dotychczasową działalność służby zdrowia. W atmosferze wojny kolejnych specjalności medycznych z ministrem i kasami chorych pacjenci zaczęli jednak wątpić, czy zmiany mogą im przynieść jakiekolwiek korzyści.
Część lekarzy, dobrze wiedząc, że reforma zmusi ich do ujawnienia sporej części nie rejestrowanych dotychczas dochodów, przedstawiała ją w wyjątkowo czarnej tonacji. Anestezjolodzy z kolei nie tylko chcieli zarabiać trzy, cztery razy więcej niż przedstawiciele innych specjalności (trzeba jednak pamiętać, że zachęcił ich do tego wiceminister Jacek Wutzow, przeznaczając pod koniec roku 150 mln zł z rezerwy budżetowej na pilotażowe kontrakty - akcja ta zakończyła się całkowitym fiaskiem), ale najchętniej przejęliby w bezpłatną dzierżawę drogi sprzęt specjalistyczny i - wbrew ustawie - zawierali kontrakty z kasami chorych, a nie z poszczególnymi szpitalami.
Już na początku reformowania służby zdrowia okazało się, że najgorzej są do niej przygotowani sami lekarze. Jeśli wygrają z ministrem Maksymowiczem i zapewnią sobie satysfakcjonujące warunki płacowe, część szpitali i przychodni może już we wrześniu nie mieć środków na dalsze funkcjonowanie. Usługi medyczne mają być w nowym systemie w sporej części urynkowione, lekarze zachowują się więc racjonalnie, chcąc jak najwięcej zarobić. Równocześnie jednak bronią się przed wolnym rynkiem: wewnętrzną konkurencją, zróżnicowaniem dochodów w zależności od uznania pacjentów, zlikwidowaniem szarej strefy. Jeśli o ich zarobkach ma decydować rynek, muszą zaakceptować duże różnice w dochodach, a nawet bezrobocie. Na razie jest to temat tabu. Po raz kolejny okazuje się, że branże, nad którymi państwo zbyt długo roztaczało parasol ochronny, są całkowicie nie przygotowane do funkcjonowania na rynku: w grudniu mieliśmy wojnę Polski z górnikami, teraz z pracownikami służby zdrowia, na wiosnę można się spodziewać kolejnego starcia z rolnikami, a od września - z nauczycielami.
Tymczasem miało być całkiem inaczej. "Od 1 stycznia będą Państwo mogli sami wybrać lekarza. Takiego, do którego mają Państwo zaufanie. Przestanie obowiązywać rejonizacja. Za opiekę lekarską zapłacą kasy chorych. Zarobki pracowników ochrony zdrowia będą zależały od liczby pacjentów - bardziej cenieni będą mogli lepiej zarabiać. Sytuacja nie zmieni się z dnia na dzień, ale z czasem zauważą Państwo różnicę" - tak w telewizyjnych ogłoszeniach reklamował reformę służby zdrowia dr Konstanty Radziwiłł, warszawski lekarz rodzinny. Gdy doszło do zawierania umów, okazało się, że oferowane przez kasy chorych warunki są nie do zaakceptowania przez wielu lekarzy rodzinnych działających prywatnie. - Kierunek jest dobry, ale do otwarcia drzwi sektora niepublicznego doszło tylko teoretycznie. Wyliczyliśmy, że gdybyśmy chcieli uczciwie leczyć naszych podopiecznych, bylibyśmy zmuszeni dokładać do interesu - mówi dr Radziwiłł, który jako prywatny lekarz rodzinny umowy z kasą chorych nie podpisał.
Do nieporozumień między kasami chorych a lekarzami, aptekarzami i pacjentami dochodziło w całym kraju. Kierownictwo Podlaskiej Kasy Chorych zażądało od dyrekcji suwalskiego szpitala wypisania wszystkich (46) chorych pochodzących z Warmii i Mazur, które znalazły się poza granicami województwa podlaskiego. Nie wiadomo bowiem, kto miałby pokryć koszty leczenia chorych z okolic Ełku, Gołdapi czy Olecka. Od Suwałk dzieli ich zaledwie 30-50 km, do szpitala w Olsztynie muszą pokonać prawie dwieście kilometrów. W szpitalu zostali tylko ci "obcy" pacjenci, których stan zdrowia nie pozwalał na transport. Do takiej sytuacji doszło wskutek niepodpisania przez Warmińsko-Mazurską Kasę Chorych porozumienia o świadczeniu usług z Samodzielnym Publicznym Szpitalem Wojewódzkim w Suwałkach.
Pacjentom chcącym przeprowadzić specjalistyczne badania po nowym roku, a mającym skierowanie wystawione w starym roku, odmawiano wykonania usługi. - Nie zostałem przyjęty na badanie gastroskopowe, mimo że jestem w trakcie leczenia i od niego zależy dalsza terapia. Pozostaje mi umrzeć w imię reformy - mówi jeden z pacjentów. Z nową rzeczywistością poradziły sobie na razie jedynie rodzące kobiety: jeśli trafiają do szpitala w trakcie akcji porodowej, ich przypadek traktuje się jako nagły i nie muszą mieć wówczas "kwitka" od lekarza pierwszego kontaktu.
Przedstawiciele resortu zdrowia uważają, że reforma jest dobrze przygotowana, zapewniając jednocześnie, iż wszystkie nieporozumienia są wyjaśniane. "Nikt nie oczekiwał, że już od początku wszystkie mechanizmy będą funkcjonować bez zarzutu. Reforma jest bowiem ogromnym przedsięwzięciem" - mówiła na spotkaniu z dziennikarzami Teresa Kamińska, minister-koordynator reform społecznych. - Podczas pierwszych dni funkcjonowania reformy służby zdrowia można się było spodziewać bardziej dramatycznych scen. Na 1500 zakładów opieki zdrowotnej kolejki zdarzały się w pojedynczych placówkach - uważa Jacek Wutzow, wiceminister zdrowia.
Szybko udało się zlikwidować kolejki w aptekach, które pod koniec grudnia przeżywały prawdziwe oblężenie. Pacjenci wykupywali leki na zapas w obawie przed zapowiadanymi podwyżkami. W styczniu wielu chorych nie mogło jednak zrealizować recept. - Nie było na nich numeru umowy lekarza z kasą chorych - tłumaczą swoje decyzje farmaceuci, mimo że Anna Knysok, wiceminister zdrowia, zapowiedziała miesięczny okres przejściowy. Przez cały styczeń mają być ważne recepty wystawione przez wszystkich lekarzy, nie tylko tych, którzy podpisali z kasą chorych umowę na refundowanie recept.
Jak wynika z sondażu OBOP, jeszcze w grudniu 86 proc. Polaków uważało, że są źle poinformowani o reformie służby zdrowia. - Brak informacji jest naszym największym grzechem. Dla nas jest to o tyle przykre, że już ponad miesiąc temu wysłaliśmy do wszystkich dyrektorów placówek służby zdrowia odpowiednie informatory, licząc, że przekażą je oni odpowiednio wcześnie swoim pracownikom. Tak się jednak nie stało - ubolewa wiceminister Wutzow. Nie rozstrzygnięty od miesięcy konflikt z anestezjologami spowodował, że w pierwszych dniach stycznia tego roku wymówienie z pracy złożyło 1000 (według danych MZiOS) bądź 1800 (szacunki Związku Zawodowego Anestezjologów) lekarzy tej specjalności. Z tego powodu w wielu szpitalach przesunięto planowe operacje.
Minister Wojciech Maksymowicz na spotkaniu z dziennikarzami mówił o "cynicznym wykorzystaniu zmiany systemu do prowadzenia środowiskowego lobbingu" i "dążeniu do ominięcia prawa". Minister nie wspomniał jednak, że po uruchomieniu w ubiegłym roku rezerwy budżetowej niektórzy anestezjolodzy otrzymali miesięcznie po kilkanaście tysięcy złotych brutto, przekonali się więc, że odpowiedni nacisk przynosi efekty. Na przykład pięciu anestezjologów zatrudnionych w szpitalu w Mławie otrzymało w październiku 1998 r. do podziału 141 tys. zł brutto. - Skoro dawano takie pieniądze, dlaczego mieliśmy ich nie przyjąć? - pytają anestezjolodzy.
Istota konfliktu sprowadza się do tego, że anestezjolodzy chcą podpisać umowy bezpośrednio z kasami chorych jako pracownicy niepublicznych ZOZ-ów anestezjologicznych. Przedstawiciele kas podkreślają jednak, że przyjęli zasadę kontraktowania całego procesu leczenia szpitalnego, a nie pojedynczych procedur. Gdyby kasy uległy jednej grupie nacisku, stworzono by precedens i inni specjaliści mogliby także zacząć domagać się lepszych warunków. Przedstawiciele Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy inaczej oceniają konflikt z anestezjologami. Ich zdaniem, jest już pewne, że na reformę zdrowia przeznaczono za mało pieniędzy. Kasy chorych starają się zatem obniżyć koszty usług medycznych, zaczynając od zmniejszenia wynagrodzeń lekarzy. To doprowadziło do konfliktu z anestezjologami. Teraz przyjdzie kolej na przedstawicieli następnych specjalności.
Poważnym zagrożeniem dla reformy może się okazać brak pieniędzy, spowodowany m.in. obniżeniem składki na ochronę zdrowia z planowanych początkowo 11 proc. dochodów do 7,5 proc. Trzeba jednak pamiętać, że Polska jest zbyt biednym krajem, by zapewnić taki poziom usług medycznych, jak Niemcy czy Francja. Żeby się do tego poziomu zbliżyć, trzeba by w najbliższych latach przeznaczać na ochronę zdrowia nie 7,5 proc., lecz prawie 30 proc. dochodów. Obecnie w przeliczeniu na mieszkańca nakłady te wynoszą w Polsce niewiele ponad 100 USD, podczas gdy w Niemczech dziesięć razy więcej, a w Szwajcarii - piętnaście razy tyle.
- Kwota, jaką wypłacą kasy chorych za leczenie pacjenta, nie wystarczy na wszystkie potrzebne badania i zabiegi. Różnicę będzie musiał dopłacić sam pacjent - ocenia prof. Cezary Szczylik z Klinicznego Oddziału Radioterapii Centralnego Szpitala Klinicznego WAM w Warszawie. - W związku z tym, że najczęściej chorują ludzie starsi, czyli emeryci i renciści, przewiduję katastrofę. Niezamożni pacjenci będą rezygnować z wielu nawet niezbędnych badań i zabiegów medycznych, na które nie będzie ich stać. Lekarze przekształcili się w urzędników liczących pieniądze. Reforma zmusza nas, byśmy zapomnieli o etyce lekarskiej, o dobru pacjenta, a dbali tylko o stan kasy.
Atmosferę zagrożenia życia i zdrowia pacjentów podsycił dodatkowo spór anestezjologów z ministrem zdrowia, który oskarżył dwóch z nich - z Instytutu Centrum Zdrowia Matki Polki w Łodzi - o odmowę znieczulenia przy sześciu pilnych operacjach. Do łódzkiej prokuratury trafiło doniesienie o przestępstwie, podpisane przez dyrektora instytutu. Na antenie radiowej Trójki minister Wojciech Maksymowicz nazwał jednego z anestezjo- logów złoczyńcą. W tym też czasie w instytucie zmarł jeden z noworodków. Jednocześnie pogotowie strajkowe ogłosił Ogólnopolski Związek Zawodowy Lekarzy, a anestezjolodzy eskalują protest. Strajk zapowiedzieli także lekarze innych specjalności i pracownicy transportu sanitarnego. - Czy ktoś, kto lekceważy przysięgę Hipokratesa, jest jeszcze lekarzem? - pytają zgodnie pacjenci i przedstawiciele ministerstwa. Lekarze równie zgodnie odpowiadają, że chcą jedynie "godziwych zarobków", i przypominają, jak ogromne pieniądze podatników - mimo "nędzy służby zdrowia" - przeznacza się na reanimowanie górnictwa czy rolnictwa.
Według sondażu sopockiej Pracowni Badań Społecznych, aż dwie trzecie Polaków źle ocenia dotychczasową działalność służby zdrowia. W atmosferze wojny kolejnych specjalności medycznych z ministrem i kasami chorych pacjenci zaczęli jednak wątpić, czy zmiany mogą im przynieść jakiekolwiek korzyści.
Część lekarzy, dobrze wiedząc, że reforma zmusi ich do ujawnienia sporej części nie rejestrowanych dotychczas dochodów, przedstawiała ją w wyjątkowo czarnej tonacji. Anestezjolodzy z kolei nie tylko chcieli zarabiać trzy, cztery razy więcej niż przedstawiciele innych specjalności (trzeba jednak pamiętać, że zachęcił ich do tego wiceminister Jacek Wutzow, przeznaczając pod koniec roku 150 mln zł z rezerwy budżetowej na pilotażowe kontrakty - akcja ta zakończyła się całkowitym fiaskiem), ale najchętniej przejęliby w bezpłatną dzierżawę drogi sprzęt specjalistyczny i - wbrew ustawie - zawierali kontrakty z kasami chorych, a nie z poszczególnymi szpitalami.
Już na początku reformowania służby zdrowia okazało się, że najgorzej są do niej przygotowani sami lekarze. Jeśli wygrają z ministrem Maksymowiczem i zapewnią sobie satysfakcjonujące warunki płacowe, część szpitali i przychodni może już we wrześniu nie mieć środków na dalsze funkcjonowanie. Usługi medyczne mają być w nowym systemie w sporej części urynkowione, lekarze zachowują się więc racjonalnie, chcąc jak najwięcej zarobić. Równocześnie jednak bronią się przed wolnym rynkiem: wewnętrzną konkurencją, zróżnicowaniem dochodów w zależności od uznania pacjentów, zlikwidowaniem szarej strefy. Jeśli o ich zarobkach ma decydować rynek, muszą zaakceptować duże różnice w dochodach, a nawet bezrobocie. Na razie jest to temat tabu. Po raz kolejny okazuje się, że branże, nad którymi państwo zbyt długo roztaczało parasol ochronny, są całkowicie nie przygotowane do funkcjonowania na rynku: w grudniu mieliśmy wojnę Polski z górnikami, teraz z pracownikami służby zdrowia, na wiosnę można się spodziewać kolejnego starcia z rolnikami, a od września - z nauczycielami.
Tymczasem miało być całkiem inaczej. "Od 1 stycznia będą Państwo mogli sami wybrać lekarza. Takiego, do którego mają Państwo zaufanie. Przestanie obowiązywać rejonizacja. Za opiekę lekarską zapłacą kasy chorych. Zarobki pracowników ochrony zdrowia będą zależały od liczby pacjentów - bardziej cenieni będą mogli lepiej zarabiać. Sytuacja nie zmieni się z dnia na dzień, ale z czasem zauważą Państwo różnicę" - tak w telewizyjnych ogłoszeniach reklamował reformę służby zdrowia dr Konstanty Radziwiłł, warszawski lekarz rodzinny. Gdy doszło do zawierania umów, okazało się, że oferowane przez kasy chorych warunki są nie do zaakceptowania przez wielu lekarzy rodzinnych działających prywatnie. - Kierunek jest dobry, ale do otwarcia drzwi sektora niepublicznego doszło tylko teoretycznie. Wyliczyliśmy, że gdybyśmy chcieli uczciwie leczyć naszych podopiecznych, bylibyśmy zmuszeni dokładać do interesu - mówi dr Radziwiłł, który jako prywatny lekarz rodzinny umowy z kasą chorych nie podpisał.
Do nieporozumień między kasami chorych a lekarzami, aptekarzami i pacjentami dochodziło w całym kraju. Kierownictwo Podlaskiej Kasy Chorych zażądało od dyrekcji suwalskiego szpitala wypisania wszystkich (46) chorych pochodzących z Warmii i Mazur, które znalazły się poza granicami województwa podlaskiego. Nie wiadomo bowiem, kto miałby pokryć koszty leczenia chorych z okolic Ełku, Gołdapi czy Olecka. Od Suwałk dzieli ich zaledwie 30-50 km, do szpitala w Olsztynie muszą pokonać prawie dwieście kilometrów. W szpitalu zostali tylko ci "obcy" pacjenci, których stan zdrowia nie pozwalał na transport. Do takiej sytuacji doszło wskutek niepodpisania przez Warmińsko-Mazurską Kasę Chorych porozumienia o świadczeniu usług z Samodzielnym Publicznym Szpitalem Wojewódzkim w Suwałkach.
Pacjentom chcącym przeprowadzić specjalistyczne badania po nowym roku, a mającym skierowanie wystawione w starym roku, odmawiano wykonania usługi. - Nie zostałem przyjęty na badanie gastroskopowe, mimo że jestem w trakcie leczenia i od niego zależy dalsza terapia. Pozostaje mi umrzeć w imię reformy - mówi jeden z pacjentów. Z nową rzeczywistością poradziły sobie na razie jedynie rodzące kobiety: jeśli trafiają do szpitala w trakcie akcji porodowej, ich przypadek traktuje się jako nagły i nie muszą mieć wówczas "kwitka" od lekarza pierwszego kontaktu.
Przedstawiciele resortu zdrowia uważają, że reforma jest dobrze przygotowana, zapewniając jednocześnie, iż wszystkie nieporozumienia są wyjaśniane. "Nikt nie oczekiwał, że już od początku wszystkie mechanizmy będą funkcjonować bez zarzutu. Reforma jest bowiem ogromnym przedsięwzięciem" - mówiła na spotkaniu z dziennikarzami Teresa Kamińska, minister-koordynator reform społecznych. - Podczas pierwszych dni funkcjonowania reformy służby zdrowia można się było spodziewać bardziej dramatycznych scen. Na 1500 zakładów opieki zdrowotnej kolejki zdarzały się w pojedynczych placówkach - uważa Jacek Wutzow, wiceminister zdrowia.
Szybko udało się zlikwidować kolejki w aptekach, które pod koniec grudnia przeżywały prawdziwe oblężenie. Pacjenci wykupywali leki na zapas w obawie przed zapowiadanymi podwyżkami. W styczniu wielu chorych nie mogło jednak zrealizować recept. - Nie było na nich numeru umowy lekarza z kasą chorych - tłumaczą swoje decyzje farmaceuci, mimo że Anna Knysok, wiceminister zdrowia, zapowiedziała miesięczny okres przejściowy. Przez cały styczeń mają być ważne recepty wystawione przez wszystkich lekarzy, nie tylko tych, którzy podpisali z kasą chorych umowę na refundowanie recept.
Jak wynika z sondażu OBOP, jeszcze w grudniu 86 proc. Polaków uważało, że są źle poinformowani o reformie służby zdrowia. - Brak informacji jest naszym największym grzechem. Dla nas jest to o tyle przykre, że już ponad miesiąc temu wysłaliśmy do wszystkich dyrektorów placówek służby zdrowia odpowiednie informatory, licząc, że przekażą je oni odpowiednio wcześnie swoim pracownikom. Tak się jednak nie stało - ubolewa wiceminister Wutzow. Nie rozstrzygnięty od miesięcy konflikt z anestezjologami spowodował, że w pierwszych dniach stycznia tego roku wymówienie z pracy złożyło 1000 (według danych MZiOS) bądź 1800 (szacunki Związku Zawodowego Anestezjologów) lekarzy tej specjalności. Z tego powodu w wielu szpitalach przesunięto planowe operacje.
Minister Wojciech Maksymowicz na spotkaniu z dziennikarzami mówił o "cynicznym wykorzystaniu zmiany systemu do prowadzenia środowiskowego lobbingu" i "dążeniu do ominięcia prawa". Minister nie wspomniał jednak, że po uruchomieniu w ubiegłym roku rezerwy budżetowej niektórzy anestezjolodzy otrzymali miesięcznie po kilkanaście tysięcy złotych brutto, przekonali się więc, że odpowiedni nacisk przynosi efekty. Na przykład pięciu anestezjologów zatrudnionych w szpitalu w Mławie otrzymało w październiku 1998 r. do podziału 141 tys. zł brutto. - Skoro dawano takie pieniądze, dlaczego mieliśmy ich nie przyjąć? - pytają anestezjolodzy.
Istota konfliktu sprowadza się do tego, że anestezjolodzy chcą podpisać umowy bezpośrednio z kasami chorych jako pracownicy niepublicznych ZOZ-ów anestezjologicznych. Przedstawiciele kas podkreślają jednak, że przyjęli zasadę kontraktowania całego procesu leczenia szpitalnego, a nie pojedynczych procedur. Gdyby kasy uległy jednej grupie nacisku, stworzono by precedens i inni specjaliści mogliby także zacząć domagać się lepszych warunków. Przedstawiciele Ogólnopolskiego Związku Zawodowego Lekarzy inaczej oceniają konflikt z anestezjologami. Ich zdaniem, jest już pewne, że na reformę zdrowia przeznaczono za mało pieniędzy. Kasy chorych starają się zatem obniżyć koszty usług medycznych, zaczynając od zmniejszenia wynagrodzeń lekarzy. To doprowadziło do konfliktu z anestezjologami. Teraz przyjdzie kolej na przedstawicieli następnych specjalności.
Poważnym zagrożeniem dla reformy może się okazać brak pieniędzy, spowodowany m.in. obniżeniem składki na ochronę zdrowia z planowanych początkowo 11 proc. dochodów do 7,5 proc. Trzeba jednak pamiętać, że Polska jest zbyt biednym krajem, by zapewnić taki poziom usług medycznych, jak Niemcy czy Francja. Żeby się do tego poziomu zbliżyć, trzeba by w najbliższych latach przeznaczać na ochronę zdrowia nie 7,5 proc., lecz prawie 30 proc. dochodów. Obecnie w przeliczeniu na mieszkańca nakłady te wynoszą w Polsce niewiele ponad 100 USD, podczas gdy w Niemczech dziesięć razy więcej, a w Szwajcarii - piętnaście razy tyle.
- Kwota, jaką wypłacą kasy chorych za leczenie pacjenta, nie wystarczy na wszystkie potrzebne badania i zabiegi. Różnicę będzie musiał dopłacić sam pacjent - ocenia prof. Cezary Szczylik z Klinicznego Oddziału Radioterapii Centralnego Szpitala Klinicznego WAM w Warszawie. - W związku z tym, że najczęściej chorują ludzie starsi, czyli emeryci i renciści, przewiduję katastrofę. Niezamożni pacjenci będą rezygnować z wielu nawet niezbędnych badań i zabiegów medycznych, na które nie będzie ich stać. Lekarze przekształcili się w urzędników liczących pieniądze. Reforma zmusza nas, byśmy zapomnieli o etyce lekarskiej, o dobru pacjenta, a dbali tylko o stan kasy.
Więcej możesz przeczytać w 3/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.