Dzieje Europy aż po czasy współczesne to nieustanne zapowiedzi końca świata
Proroctwo Nostradamusa z 1555 r. zapowiada na 23 września 1999 r. (według Paulusa, który na nowo zinterpretował datę przepowiedni) następujące wydarzenia: "Z nieba nadejdzie wielki Władca Terroru, wskrzeszając wielkiego króla Mongołów, przed i po Marsie by panować szczęśliwie". Wizualną wykładnię takiej zapowiedzi mogliśmy obejrzeć w roku minionym w filmach "Armageddon" czy "Dzień zagłady", opowiadających o zagrożeniu Ziemi właśnie zagładą "z nieba". Równocześnie przepowiednie Nostradamusa (potępione w 1781 r. przez papieża Piusa VI) upowszechniane są na licznych kasetach wideo, a w księgarniach nabyć można stosowne książki. Koniec świata został więc wypromowany i sprzedany odpowiednio wcześniej, a w roli zbawiciela-zawadiaki wystąpił Bruce Willis. Widzowie wyszli z kina zrelaksowani, choć z nieco przygnębiającą świadomością, że nie tylko Polski, ale nawet Europy nie stać na odpowiednio reprezentacyjną własną wizję końca świata.
Z dawnej pozycji traumatycznego przeżycia, głębokiego doświadczenia decydującego o planach życiowych tysięcy ludzi proroctwo zdegradowane zostało do rangi jednego z licznych towarów konsumpcyjnych, który sąsiaduje w kobiecych czasopismach z przepisami kulinarnymi i odbierane jest nie bardziej poważnie niż filmy o wampirach.
Wizje zagłady i nowego szczęśliwego świata pojawiały się wcześniej nie tylko w judaizmie i chrześcijaństwie, ale także w Iranie, Babilonie i Egipcie. W istocie również początek naszej chrześcijańskiej cywilizacji zaczął się od złożonej przez Jezusa zapowiedzi bliskiego końca dni, co zrozumiano dosłownie, tak że pierwsi chrześcijanie "siedzieli na walizkach", oczekując na sąd ostateczny. W Ewangelii św. Marka Jezus mówi wyraźnie: "Zaprawdę powiadam wam, że nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie" (Mk 13, 30). Podobnie w Apokalipsie zwrot "chwila jest bliska" powtarza się kilkakrotnie. W Ewangelii św. Mateusza Jezus zapewnia apostołów, że nim zdążą obejść miasta Izraela, on powróci na Ziemię (Mt 10, 23). Jak wiadomo, Sąd Ostateczny nie nastąpił, więc uznano, że słowa Chrystusa zostały opacznie zrozumiane.
Wróćmy jednak do przepowiedni Nostradamusa, a właściwie ich interpretacji przez Stefana Paulusa. Otóż - jak wykoncypował ów autor - prawdopodobnie we wrześniu tego roku blisko Ziemi przeleci spora kometa, na nasz glob spadnie wtedy deszcz kamieni, a przede wszystkim skała sporej wielkości, bo o obwodzie 1292 metrów. Wpadnie ona do oceanu i jak pisze Nostradamus: "Powódź przetoczy się dalej, zatapiając wielkie kraje". Ta scena została bardzo efektownie odtworzona w filmie "Dzień zagłady". W ten sposób docieramy do proroctwa zawartego w Księdze Objawienia, gdzie św. Jan powiada: "Potem zatrąbił wtóry Anioł, a jakoby góra wielka ogniem pałająca wrzucona jest w morze, i obrócona jest w krew trzecia część morza". Po kataklizmie nastąpi wielki atak zjednoczonego islamu na Europę. W przepowiedni znalazło się miejsce także dla Polski, która porzucona przez sojuszników z NATO przejść ma - o zgrozo! - na stronę muzułmanów: "Arabowie i Polacy sprzymierzeńcami". Ma to też być ostatni rok życia Jana Pawła II: "Prześladowany będzie Bóg i Kościół i boskie świątynie będą wykorzystywane".
W cieniu wielkiego proroctwa o kresie dni z Apokalipsy św. Jana żyła Europa do czasów średniowiecza. Georges Duby pisze o tym zjawisku w zastosowaniu do roku tysięcznego. Jacques Le Goff wymienia proroctwa o bliskim Sądzie Ostatecznym w stuleciach następnych. Johan Huizinga wspominał w "Jesieni średniowiecza" o powszechnym lęku przed zagładą ludzkości od XIV w. "Może już w oczy nam zaglądnął dzień, kiedy zadrży piekło - Dzień Sądu" - stwierdził w 1472 r. Saoanarola. Ponownie wiara w rychły koniec świata nasiliła się wraz z pojawieniem się protestantyzmu w XVI w. Marcin Luter wierzył, że Sąd Ostateczny nastąpi jeszcze za jego życia. Pośród licznych przepowiedni odnotujmy tylko obliczenia Niemca Osiandra, który w 1544 r. datował Sąd Ostateczny najdalej na 1672 r., i Anglika Johna Napiera, który obliczył, że koniec świata nastąpi między rokiem 1688 a 1700. Zdaniem Jeana Delumeau, stulecia XVI-XVII były festynem proroctw o końcu świata zarówno w protestantyzmie, jak i katolicyzmie. Dostrzegano - podobnie jak dzisiaj - upadek moralności, oznaczający, że Antychryst - by zwieść człowieka - uruchomił wszystkie swe narzędzia, widząc, że pozostało mu mało czasu. Oczywiście, byli liczni wątpiący - jak odnotowywał współczesny im autor w 1603 r. - pytający o dzień ostatni: "Od dawna już się go nam zapowiada. Kiedyż w końcu nadejdzie? Naszym zdaniem, nigdy nie będziemy jego świadkami. Na razie jeśli mamy co jeść, co pić i czym płacić nasze długi, jest nam zupełnie dobrze".
Ogólnie rzecz ujmując, dzieje Europy aż po czasy współczesne to nieustanne zapowiedzi końca świata. Najbardziej uparci pod tym względem są od początku swego istnienia (od 1872 r.) świadkowie Jehowy. Założyciel ruchu, Charles Taze Russel (1852-1916), prorokował millenium na rok 1914. Bliskie nadejście Pana w 1831 r. głosić zaczął William Miller, założyciel Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Kiedy w wyznaczonych latach 1843-1844 nic szczególnego się nie wydarzyło, datę zinterpretowano jako początek nowej epoki mającej przygotować nadejście Chrystusa. Jak definiuje to Christoph Bochinger, millenaryzm, czyli oczekiwanie na nadejście Królestwa Chrystusa, jest jedną z głównych cech rozmaitych sekt od czasów średniowiecza do dziś.
Koniecznie wspomnieć trzeba o towarzyszącej Apokalipsie wizji Antychrysta, który przyjść ma na Ziemię przed Sądem Ostatecznym. Popularna w ostatnich latach wizja fundamentalistycznego islamu jako Bestii ma szacowny rodowód. Już w czasach średniowiecznych krucjat chętnie utożsamiano Szatana z Mahometem, a Saracenów z jego sługami. Wizjonerka Hildegarda z Bingen wyobrażała sobie w XII w. Antychrysta jako bestię o monstrualnej, czarnej jak węgiel głowie, ślepiach miotających płomienie, z oślimi uszami i rozwartą paszczęką pełną żelaznych kłów. Tego rodzaju opisy - dawniej wzbudzające przerażenie - w epoce animacji komputerowej i efektów specjalnych wywołują jedynie politowanie. Bestia z Apokalipsy została oswojona.
Proroctwo o końcu świata zaczęło jednak tracić swą atrakcyjność już w średniowieczu - wśród kupców i mieszczan, czyli tam, gdzie rodził się kapitalizm. Formował się człowiek, któremu życie w cieniu wizji rychłej Apokalipsy przestało wystarczać. Rolnik poddawał się nieuchronnemu rytmowi pór roku, rytmowi pracy wyznaczanemu przez świat i zmierzch, a więc jego stosunek do przyszłości był bierny. Jednak wraz z pojawieniem się terminowego kredytu i naliczania odsetek, dzwonów i zegarów, które zastąpiły w miastach słońce w wyznaczaniu godzin pracy, kupiec zaczął planować swe interesy, narzucając czasowi racjonalny porządek. Jacques Le Goff określa ten proces mianem laicyzacji czasu. Oburzeni współcześni nazywali kredyt sprzedawaniem czasu, należącego przecież tylko do Stwórcy. W ten sposób biznesplan zaczął spychać proroctwo na drugi plan.
Należy zauważyć, że warunki do tego stworzyło samo chrześcijaństwo, otwierając możliwość nowego, racjonalistycznego stylu projektowania życia. Reguła "wolnej woli" i możliwość wyboru między dobrem a złem oznaczała, że przyszłość nie jest zdeterminowana przez przepowiednie, lecz zależy od racjonalnego ludzkiego działania. Przy tym warto zauważyć, że Kościół od dwóch tysięcy lat toczy walkę z pogańską mentalnością projektowania przyszłości za pomocą wróżb i proroctw. I w Kościele jednak nie brak sprzeczności - dowodzą tego wieszczące przyszłość wizje. Drugie objawienie Matki Boskiej Fatimskiej z 13 lipca 1917 r. miało zapowiadać zakończenie pierwszej wojny światowej, a trzecie (oficjalnie nie ujawnione) - wedle nie potwierdzonych przekazów - wybuch trzeciej wojny światowej: "Dla całej ludzkości przyjdzie czas kary, jeszcze nie dziś i nie jutro, ale w drugiej połowie dwudziestego wieku".
Tak więc proroctwa kontra plany. Janusz Tazbir w artykule "Sarmacka futurologia" stwierdził, że wśród szlachty polskiej XVI-XVIII w. nie pojawiały się lęki przed zagładą świata. Pisał za to o formułowanych w Rzeczypospolitej przedrozbiorowej przepowiedniach upadku ojczyzny. W tym samym czasie w sąsiedniej Brandenburgii, a potem w Prusach Hohenzollernowie snuli nie proroctwa, ale projekty wykrojenia z państwa polskiego kawałka dla siebie - ze znanym skutkiem. Proroctwa o utracie i odzyskiwaniu niepodległości stały się następnie polską specjalnością. Największą sławę zdobył sobie na pół legendarny kozak ukraiński Wernyhora, żyjący w czasach konfederacji barskiej, którego rzekoma przepowiednia jest prawdopodobnie anonimowym utworem powstałym ok. 1808 r. i wiąże się z wojnami napoleońskimi. Przepowiednie Wernyhory podtrzymywały Polaków na duchu w czasie II wojny światowej, a i później można je było dowolnie interpretować. Czytamy tam: "Po długich latach zjawi się olbrzym zachodu i nadzieja zabłyśnie dla Polski". Podobną sławę zdobyły sobie proroctwa ks. Marka Jandołowicza (1713-1804): "Widzę całą Polskę naszą rozpiętą na krzyżu! (...) ale panowanie szatana stłumione będzie! (...). A wtenczas, gdy się to stanie, cała nasza ojczyzna będzie wolną od morza do morza, oswobodzona na zawsze od wroga, co ją wiek cały będzie uciskał". Okresem szczególnej podatności na proroctwa i przepowiednie są gwałtowne kryzysy i wojny. Gdy zbyt wiele jest niewiadomych i własny los wymyka się człowiekowi z rąk, szuka on ratunku w proroctwach. W świetle badań Tomasza Szaroty Polskę czasu okupacji ogarnęła psychoza przepowiedni. Oczekiwano najpierw 12 grudnia 1939 r. - liczba 12 miała się pokazać na cudownym obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej i sądzono, że oznacza koniec okupacji kraju. Podobny charakter miała data 6 stycznia 1940 r. - według proroctwa św. Andrzeja Boboli, okupacja trwać miała 101 dni. W Apokalipsie jest mowa o upadku Bestii po 1260 dniach - wyglądano więc również wiosny roku 1943.
Zdawałoby się, że epokę przeżywania proroctw mamy już za sobą i również Kościół odnosi się do nich z dystansem. Czym innym jednak, jeśli nie przepowiedniami w racjonalistycznym, naukowym kostiumie, są wizje końca historii autorstwa Francisa Fukuyamy. Jego zdaniem, kapitalizm i demokracja mają być ostatnim słowem ludzkości. Po Fuku- yamie pojawił się Samuel Huntington, a po nim przyjdą inni. Styl się wprawdzie zmienił, ale istota prorokowania pozostała nietknięta - nie chodzi o to, by coś przepowiedzieć, tylko o to, by ciągle od nowa przepowiadać i zaspokajać ludzką potrzebę panowania nad własną przyszłością.
Z dawnej pozycji traumatycznego przeżycia, głębokiego doświadczenia decydującego o planach życiowych tysięcy ludzi proroctwo zdegradowane zostało do rangi jednego z licznych towarów konsumpcyjnych, który sąsiaduje w kobiecych czasopismach z przepisami kulinarnymi i odbierane jest nie bardziej poważnie niż filmy o wampirach.
Wizje zagłady i nowego szczęśliwego świata pojawiały się wcześniej nie tylko w judaizmie i chrześcijaństwie, ale także w Iranie, Babilonie i Egipcie. W istocie również początek naszej chrześcijańskiej cywilizacji zaczął się od złożonej przez Jezusa zapowiedzi bliskiego końca dni, co zrozumiano dosłownie, tak że pierwsi chrześcijanie "siedzieli na walizkach", oczekując na sąd ostateczny. W Ewangelii św. Marka Jezus mówi wyraźnie: "Zaprawdę powiadam wam, że nie przeminie to pokolenie, aż się to wszystko stanie" (Mk 13, 30). Podobnie w Apokalipsie zwrot "chwila jest bliska" powtarza się kilkakrotnie. W Ewangelii św. Mateusza Jezus zapewnia apostołów, że nim zdążą obejść miasta Izraela, on powróci na Ziemię (Mt 10, 23). Jak wiadomo, Sąd Ostateczny nie nastąpił, więc uznano, że słowa Chrystusa zostały opacznie zrozumiane.
Wróćmy jednak do przepowiedni Nostradamusa, a właściwie ich interpretacji przez Stefana Paulusa. Otóż - jak wykoncypował ów autor - prawdopodobnie we wrześniu tego roku blisko Ziemi przeleci spora kometa, na nasz glob spadnie wtedy deszcz kamieni, a przede wszystkim skała sporej wielkości, bo o obwodzie 1292 metrów. Wpadnie ona do oceanu i jak pisze Nostradamus: "Powódź przetoczy się dalej, zatapiając wielkie kraje". Ta scena została bardzo efektownie odtworzona w filmie "Dzień zagłady". W ten sposób docieramy do proroctwa zawartego w Księdze Objawienia, gdzie św. Jan powiada: "Potem zatrąbił wtóry Anioł, a jakoby góra wielka ogniem pałająca wrzucona jest w morze, i obrócona jest w krew trzecia część morza". Po kataklizmie nastąpi wielki atak zjednoczonego islamu na Europę. W przepowiedni znalazło się miejsce także dla Polski, która porzucona przez sojuszników z NATO przejść ma - o zgrozo! - na stronę muzułmanów: "Arabowie i Polacy sprzymierzeńcami". Ma to też być ostatni rok życia Jana Pawła II: "Prześladowany będzie Bóg i Kościół i boskie świątynie będą wykorzystywane".
W cieniu wielkiego proroctwa o kresie dni z Apokalipsy św. Jana żyła Europa do czasów średniowiecza. Georges Duby pisze o tym zjawisku w zastosowaniu do roku tysięcznego. Jacques Le Goff wymienia proroctwa o bliskim Sądzie Ostatecznym w stuleciach następnych. Johan Huizinga wspominał w "Jesieni średniowiecza" o powszechnym lęku przed zagładą ludzkości od XIV w. "Może już w oczy nam zaglądnął dzień, kiedy zadrży piekło - Dzień Sądu" - stwierdził w 1472 r. Saoanarola. Ponownie wiara w rychły koniec świata nasiliła się wraz z pojawieniem się protestantyzmu w XVI w. Marcin Luter wierzył, że Sąd Ostateczny nastąpi jeszcze za jego życia. Pośród licznych przepowiedni odnotujmy tylko obliczenia Niemca Osiandra, który w 1544 r. datował Sąd Ostateczny najdalej na 1672 r., i Anglika Johna Napiera, który obliczył, że koniec świata nastąpi między rokiem 1688 a 1700. Zdaniem Jeana Delumeau, stulecia XVI-XVII były festynem proroctw o końcu świata zarówno w protestantyzmie, jak i katolicyzmie. Dostrzegano - podobnie jak dzisiaj - upadek moralności, oznaczający, że Antychryst - by zwieść człowieka - uruchomił wszystkie swe narzędzia, widząc, że pozostało mu mało czasu. Oczywiście, byli liczni wątpiący - jak odnotowywał współczesny im autor w 1603 r. - pytający o dzień ostatni: "Od dawna już się go nam zapowiada. Kiedyż w końcu nadejdzie? Naszym zdaniem, nigdy nie będziemy jego świadkami. Na razie jeśli mamy co jeść, co pić i czym płacić nasze długi, jest nam zupełnie dobrze".
Ogólnie rzecz ujmując, dzieje Europy aż po czasy współczesne to nieustanne zapowiedzi końca świata. Najbardziej uparci pod tym względem są od początku swego istnienia (od 1872 r.) świadkowie Jehowy. Założyciel ruchu, Charles Taze Russel (1852-1916), prorokował millenium na rok 1914. Bliskie nadejście Pana w 1831 r. głosić zaczął William Miller, założyciel Kościoła Adwentystów Dnia Siódmego. Kiedy w wyznaczonych latach 1843-1844 nic szczególnego się nie wydarzyło, datę zinterpretowano jako początek nowej epoki mającej przygotować nadejście Chrystusa. Jak definiuje to Christoph Bochinger, millenaryzm, czyli oczekiwanie na nadejście Królestwa Chrystusa, jest jedną z głównych cech rozmaitych sekt od czasów średniowiecza do dziś.
Koniecznie wspomnieć trzeba o towarzyszącej Apokalipsie wizji Antychrysta, który przyjść ma na Ziemię przed Sądem Ostatecznym. Popularna w ostatnich latach wizja fundamentalistycznego islamu jako Bestii ma szacowny rodowód. Już w czasach średniowiecznych krucjat chętnie utożsamiano Szatana z Mahometem, a Saracenów z jego sługami. Wizjonerka Hildegarda z Bingen wyobrażała sobie w XII w. Antychrysta jako bestię o monstrualnej, czarnej jak węgiel głowie, ślepiach miotających płomienie, z oślimi uszami i rozwartą paszczęką pełną żelaznych kłów. Tego rodzaju opisy - dawniej wzbudzające przerażenie - w epoce animacji komputerowej i efektów specjalnych wywołują jedynie politowanie. Bestia z Apokalipsy została oswojona.
Proroctwo o końcu świata zaczęło jednak tracić swą atrakcyjność już w średniowieczu - wśród kupców i mieszczan, czyli tam, gdzie rodził się kapitalizm. Formował się człowiek, któremu życie w cieniu wizji rychłej Apokalipsy przestało wystarczać. Rolnik poddawał się nieuchronnemu rytmowi pór roku, rytmowi pracy wyznaczanemu przez świat i zmierzch, a więc jego stosunek do przyszłości był bierny. Jednak wraz z pojawieniem się terminowego kredytu i naliczania odsetek, dzwonów i zegarów, które zastąpiły w miastach słońce w wyznaczaniu godzin pracy, kupiec zaczął planować swe interesy, narzucając czasowi racjonalny porządek. Jacques Le Goff określa ten proces mianem laicyzacji czasu. Oburzeni współcześni nazywali kredyt sprzedawaniem czasu, należącego przecież tylko do Stwórcy. W ten sposób biznesplan zaczął spychać proroctwo na drugi plan.
Należy zauważyć, że warunki do tego stworzyło samo chrześcijaństwo, otwierając możliwość nowego, racjonalistycznego stylu projektowania życia. Reguła "wolnej woli" i możliwość wyboru między dobrem a złem oznaczała, że przyszłość nie jest zdeterminowana przez przepowiednie, lecz zależy od racjonalnego ludzkiego działania. Przy tym warto zauważyć, że Kościół od dwóch tysięcy lat toczy walkę z pogańską mentalnością projektowania przyszłości za pomocą wróżb i proroctw. I w Kościele jednak nie brak sprzeczności - dowodzą tego wieszczące przyszłość wizje. Drugie objawienie Matki Boskiej Fatimskiej z 13 lipca 1917 r. miało zapowiadać zakończenie pierwszej wojny światowej, a trzecie (oficjalnie nie ujawnione) - wedle nie potwierdzonych przekazów - wybuch trzeciej wojny światowej: "Dla całej ludzkości przyjdzie czas kary, jeszcze nie dziś i nie jutro, ale w drugiej połowie dwudziestego wieku".
Tak więc proroctwa kontra plany. Janusz Tazbir w artykule "Sarmacka futurologia" stwierdził, że wśród szlachty polskiej XVI-XVIII w. nie pojawiały się lęki przed zagładą świata. Pisał za to o formułowanych w Rzeczypospolitej przedrozbiorowej przepowiedniach upadku ojczyzny. W tym samym czasie w sąsiedniej Brandenburgii, a potem w Prusach Hohenzollernowie snuli nie proroctwa, ale projekty wykrojenia z państwa polskiego kawałka dla siebie - ze znanym skutkiem. Proroctwa o utracie i odzyskiwaniu niepodległości stały się następnie polską specjalnością. Największą sławę zdobył sobie na pół legendarny kozak ukraiński Wernyhora, żyjący w czasach konfederacji barskiej, którego rzekoma przepowiednia jest prawdopodobnie anonimowym utworem powstałym ok. 1808 r. i wiąże się z wojnami napoleońskimi. Przepowiednie Wernyhory podtrzymywały Polaków na duchu w czasie II wojny światowej, a i później można je było dowolnie interpretować. Czytamy tam: "Po długich latach zjawi się olbrzym zachodu i nadzieja zabłyśnie dla Polski". Podobną sławę zdobyły sobie proroctwa ks. Marka Jandołowicza (1713-1804): "Widzę całą Polskę naszą rozpiętą na krzyżu! (...) ale panowanie szatana stłumione będzie! (...). A wtenczas, gdy się to stanie, cała nasza ojczyzna będzie wolną od morza do morza, oswobodzona na zawsze od wroga, co ją wiek cały będzie uciskał". Okresem szczególnej podatności na proroctwa i przepowiednie są gwałtowne kryzysy i wojny. Gdy zbyt wiele jest niewiadomych i własny los wymyka się człowiekowi z rąk, szuka on ratunku w proroctwach. W świetle badań Tomasza Szaroty Polskę czasu okupacji ogarnęła psychoza przepowiedni. Oczekiwano najpierw 12 grudnia 1939 r. - liczba 12 miała się pokazać na cudownym obrazie Matki Boskiej Częstochowskiej i sądzono, że oznacza koniec okupacji kraju. Podobny charakter miała data 6 stycznia 1940 r. - według proroctwa św. Andrzeja Boboli, okupacja trwać miała 101 dni. W Apokalipsie jest mowa o upadku Bestii po 1260 dniach - wyglądano więc również wiosny roku 1943.
Zdawałoby się, że epokę przeżywania proroctw mamy już za sobą i również Kościół odnosi się do nich z dystansem. Czym innym jednak, jeśli nie przepowiedniami w racjonalistycznym, naukowym kostiumie, są wizje końca historii autorstwa Francisa Fukuyamy. Jego zdaniem, kapitalizm i demokracja mają być ostatnim słowem ludzkości. Po Fuku- yamie pojawił się Samuel Huntington, a po nim przyjdą inni. Styl się wprawdzie zmienił, ale istota prorokowania pozostała nietknięta - nie chodzi o to, by coś przepowiedzieć, tylko o to, by ciągle od nowa przepowiadać i zaspokajać ludzką potrzebę panowania nad własną przyszłością.
Więcej możesz przeczytać w 3/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.