Kino Juliusza Machulskiego to historia polskiej publiczności ?
"Zawsze za swój główny cel uważam zapełnienie krzeseł w sali kinowej" - mówił w zeszłym roku Juliusz Machulski. "Kilerem", który zgromadził przed ekranami dwa miliony widzów, reżyser wrócił do szczytowej formy. Prawa do nakręcenia jego remake?u jedna z amerykańskich wytwórni kupiła za rekordową - na polskie warunki - sumę 600 tys. dolarów. W połowie stycznia na ekrany wchodzi film "Kiler-ów 2-óch", jeszcze przed premierą oceniany jako jeden z największych hitów roku. "Jestem szczęśliwy - mówił niedawno Machulski w jednym z wywiadów. - Filmem rozrywkowym, dzięki któremu w Polsce byłem tylko poklepywany po ramieniu, przebiłem się do Ameryki. Przełamaliśmy mniemanie o tym, że tylko filmy poważne, tak zwane artystyczne, mogą zdobyć uznanie".
Historia robót reżyserskich Juliusza Machulskiego - co u nas rzadkie - pokrywa się z historią publiczności ostatniego dwudziestolecia. Kiedy Juliusz Machulski wprowadził w 1982 r. na ekran przedwojennego kasiarza Kwintę, który łamał prawo, ale jednocześnie bronił kodeksu honorowego złodzieja, publiczność odetchnęła z ulgą. Od dobrych kilku lat czuła się zmęczona hamletyzowaniem inteligentów poświęcających karierę i życie rodzinne dla korygowania "wypaczeń" za późnego Gierka. "Kiedy kończyłem szkołę, w kinach panowały smutne, nudne filmy, które nazywały się ťkinem moralnego niepokojuŤ i o których trzeba było mówić, że są dobre, bo były robione wbrew Związkowi Radzieckiemu i PRL" - mówił reżyser. "Kino moralnego niepokoju" z filmu na film zmieniało się wtedy w paradę neurotycznych nieudaczników. W "Personelu" Krzysztofa Kieślowskiego zdołowany został młody krawiec operujący na zapleczu teatru; w "Barwach ochronnych" Krzysztofa Zanussiego - idealistycznie nastawiony pracownik naukowy; w "Bez znieczulenia" Andrzej Wajda na skraj samobójstwa doprowadził gwiazdę dziennikarstwa; w "Aktorach prowincjonalnych" Agnieszki Holland bezduszny reżyser nie pozwolił na wzlot obiecującemu aktorowi. A ówcześni ludzie sukcesu? Same szuje. Lutek Danielak z "Wodzireja" Feliksa Falka wprawdzie prowadzi wymarzony bal, ale za cenę usług seksualnych świadczonych leciwej damie i podstawienia nogi najbliższemu kumplowi. Trener Ochódzki z "Misia" Stanisława Barei co prawda zgarnia pokaźny spadek, ale przy tym oszukuje swoje trzy kobiety. Oficerowie milicji z "Przepraszam, czy tu biją?" wprawdzie udaremniają atak na kasę Domów Towarowych Centrum, ale dzięki bardzo moralnie dwuznacznej prowokacji.
Tymczasem widz początku lat 80. pragnął przede wszystkim odreagowania zarówno niedawnych klęsk politycznych, jak i powszechnego niedostatku. Doszczętnie znudzony narzucaną mu przez lata rolą partnera w społecznej debacie, chciał się wreszcie poczuć jak klient, który za cenę biletu kinowego nabywa prawo do porcji relaksu. W roku (nomen omen) 1984 na polskie filmy - w większości błahą rozrywkę - przyszło aż 56,5 mln widzów. Samą tylko "Akademię Pana Kleksa" obejrzało 10 mln. Jest to ta sama epoka, w której szokiem socjologicznym skończyło się zaprezentowanie telewizyjnej publiczności banalnych seriali sentymentalnych. "Niewolnica Isaura" zatrzymała przed ekranami niewyobrażalną dziś widownię - aż 81 proc. osób mających dostęp do telewizora. "Jak zdobywano Dziki Zachód" obejrzało wówczas 79 proc. widzów, a "Powrót do Edenu" - 77 proc. Te liczby dziwią nieco mniej, jeżeli przypomnieć, że z powodu emisji kolejnego odcinka serialu "Pogoda dla bogaczy" (78 proc. widzów) przesunięto nawet na późniejszą porę jedną z rund negocjacji między rządem a strajkującymi robotnikami w sierpniu 1980 r.
"Vabank", wprowadzony do kin wiosną 1982 r., szerokim łukiem omijał ówczesne rozliczenia polityczne. Proponował komedię kryminalną wystylizowaną na nieźle jeszcze wówczas pamiętane "Żądło" (1973 r., siedem Oscarów), napędzaną precyzyjną intrygą w stylu Hitchcocka. To była odpowiedź na rodzime kino, w którym od dobrych paru lat "nic się nie działo", doskwierał "brak akcji", a "dialogi były bardzo niedobre". Film krył też krzepiące aluzje polityczne: oto świeżo wypuszczony z kryminału kasiarz i zramolały właściciel fotoplastykonu w towarzystwie dwóch narwanych złodziejaszków zamierzają się na cwanego bankiera, który jest pewny, że kontroluje sytuację ("Mojego banku nie da się zrobić!"). Gdyby zorganizowali napad z bronią w ręku - klęska gwarantowana. Oni jednak uruchamiają spryt, inteligencję i doświadczenie. W rezultacie sadzają bankiera za kratki, kołują policję, zgarniają forsę, naprawiają krzywdy moralne, a sami lądują w Szwajcarii. "Róbmy swoje" - nazwał taką strategię Wojciech Młynarski.
Sukces Machulskiego wywołał nawet swego rodzaju modę na komedie retro. Janusz Majewski filmem "C.K. Dezerterzy" sięgnął w czasy Franciszka Józefa, pokazując w serii koszarowych skeczy, jak grupa dezerterów o szwejkowskim usposobieniu wykpiwa tępą armijną biuralicję. W 1985 r. poparcie publiczności było gwarantowane. Również dla płytszego retro. W filmie Radosława Piwowarskiego "Yesterday" jest rok 1964 i grupa beatlemanów z prowincjonalnego technikum konspiracyjnie słucha "And I Love Her" z adapteru Bambino, zamiast kołysać się na szkolnej akademii w rytm "Walentyna twist". Publiczność kibicowała, uważając, że życie za środkowego Jaruzelskiego jest równie szare jak za środkowego Gomułki. W późniejszym o dwa lata filmie Piwowarskiego "Pociąg do Hollywood" też było zabawnie i pastiszowo. Intryga dotyczyła miłości Marilyn Monroe do Czapajewa, z tym że Marilyn była skromną polską dziewczyną i do debiutu w Hollywood przygotowywała się rolą bufetowej w wagonie Warsu.
Zachęcony powodzeniem pastiszowego "Vabanku" Machulski podjął się umieszczenia "tematu polskiego" w konwencji science fiction. "Seksmisję" w 1984 r. obejrzało aż 13 mln widzów. Fabuła składała się z samych "gotowców", tyle że ułożonych w zgrabne puzzle. Totalitarne państwo kobiet było aluzją do zaczytywanych wówczas powieściowych antyutopii i wskazaniem na "reżim Jaruzelskiego". Drobny kombinator Maksio i szlachetna gapa Albercik to dwie wersje polskiego charakteru narodowego. Liczne aluzyjne gagi - na przykład odnalezienie butelki taniego wina w starym gumowcu na budowie i komentarz: "O, nasi tu byli" - pozwalały się identyfikować z filmem najszerszej widowni. A poza tym fabuła krążyła wokół wzajemnego przyciągania płci, więc każdy widz uważał się jednocześnie za eksperta. Nad filmem górował żywiołowy talent komiczny Jerzego Stuhra, mistrzowsko wywodzącego swe ekranowe posunięcia z obyczaju lumpenproletariatu. "Kino na pewno nie jest takim medium, które łatwo znosi nachalną dydaktykę czy przerost wartości intelektualnych nad zabawą ludyczną, która jest jego domeną. Jeśli więc ktoś uważa, że Spielberg niszczy kino, to znaczy, że nie rozumie zupełnie jego istoty" - twierdził reżyser, zwany przez popularną prasę ťpolskim SpielbergiemŤ. Machulskiego od początku raziła etykietka "spielbergowska" - zestawiał ją z "polskimi dżinsami", mającymi w takim ujęciu więcej wspólnego z Polską niż z amerykańskimi spodniami. W ZSRR widownia "Seksmisji" rozsadzała największe sale kinowe, wyświetlano ją więc - mocno przyciętą przez cenzurę - na ogromnych ekranach w miejskich parkach. W szkołach film stanowił kanwę dla pierwszych od dziesiątków lat lekcji, na których na razie bardzo nieśmiało poruszano temat seksu.
Zwiedziony sukcesem "Seksmisji" Machulski nabrał przekonania, że im więcej w filmie pastiszu i aluzji, tym dzieło zabawniejsze. Wrażenie okazało się błędne. "Kingsajz" z roku 1988 rozgrywał się w Szuflandii - krainie krasnoludków marzących o tym, by osiągnąć ludzkie wymiary. Umożliwiał to jedynie ściśle racjonowany preparat - za samowolną ucieczkę w ludzki świat krasnoludkom groziło więzienie. Widz w lot chwytał aluzję do paszportów i emigracji, ale chciał być także zabawiany ze sceny na scenę. Niestety, zamiast gagów i błyskotliwych dialogów otrzymał do oglądania popis sztuki dekoratorskiej (nagroda na festiwalu w Gdyni) - aktorzy poruszali się w labiryncie szuflad monstrualnego katalogu bibliotecznego. Nie pomógł nawet Jerzy Stuhr jako dyktator krasnali Kilkujadek.
Od tej premiery kariera reżyserska Machulskiego zaczęła się toczyć schodkowo w dół. Widowiskowe okazały się zwłaszcza dwie klęski: "Szwadron" z 1992 r. i późniejszy o trzy lata "Girl Guide". "Szwadronem" Machulski próbował leczyć kompleksy wobec filmu "poważnego". Wybrał nieszczęśliwie - na tapetę wziął powstanie styczniowe, które zaledwie pięć lat wcześniej sprawnie pokazał Tadeusz Chmielewski, ekranizując "Wierną rzekę" Żeromskiego. W czytaniu była wtedy powszechnie powieść "Stankiewicz. Powrót" Eustachego Rylskiego - o niejednoznaczności powstańczych wyborów. Machulski mówił to samo na ten sam temat, w dodatku długo i rozwlekle. Za "Girl Guide" dostał wprawdzie "Złote Lwy" na festiwalu w Gdyni, ale laury nie uratowały filmu. Nie pomogło mu nawet to, że był po brzegi kadru wypakowany wszelkimi możliwymi atrakcjami. Popisywał się tu - zarówno śpiewem, jak i gwarą góralską - wokalista młodzieżowy Paweł Kukiz; przed kamerą przeginała się supermodelka Renata Gabryelska; występowała góralska kapela Trebuniów-Tutków ze wsparciem muzyków jamajskich; w fabule plątali się arabscy terroryści, amerykański wywiad i urządzenie do zdalnego sterowania rakietami balistycznymi. Wyglądało na to, że Machulski stracił instynkt i w poczuciu bezradności zapożycza się na prawo i lewo. Było to tym dziwniejsze, że jednocześnie jako producent (Studio Filmowe Zebra) postawił na dwa najgłośniejsze tytuły dekady: "Krolla" i "Psy" Władysława Pasikowskiego, które stuprocentowo trafiły w oczekiwania widowni.
"Kiler" - ogromny sukces kasowy w sezonie 1998 - nie ma lekkości i finezji "Vabanku" czy "Seksmisji". Opiera się na humorze ludowym, a aktorzy - od Rewińskiego przez Pazurę po Stuhra - grają tak, jak według publiczności powinni grać. Widzowie nie przychodzą po gry, aluzje i pastisze - przychodzą po relaksujący masaż dla mózgu. "Dzięki ťKilerowiŤ nauczyłem się, że nie powinno się improwizować i eksperymentować w skonwencjonalizowanych gatunkach, na przykład w komedii. Wiedziałem o tym od dawna, ale przez nonszalancję nie przywiązywałem do tego wagi" - przyznaje reżyser.
Historia robót reżyserskich Juliusza Machulskiego - co u nas rzadkie - pokrywa się z historią publiczności ostatniego dwudziestolecia. Kiedy Juliusz Machulski wprowadził w 1982 r. na ekran przedwojennego kasiarza Kwintę, który łamał prawo, ale jednocześnie bronił kodeksu honorowego złodzieja, publiczność odetchnęła z ulgą. Od dobrych kilku lat czuła się zmęczona hamletyzowaniem inteligentów poświęcających karierę i życie rodzinne dla korygowania "wypaczeń" za późnego Gierka. "Kiedy kończyłem szkołę, w kinach panowały smutne, nudne filmy, które nazywały się ťkinem moralnego niepokojuŤ i o których trzeba było mówić, że są dobre, bo były robione wbrew Związkowi Radzieckiemu i PRL" - mówił reżyser. "Kino moralnego niepokoju" z filmu na film zmieniało się wtedy w paradę neurotycznych nieudaczników. W "Personelu" Krzysztofa Kieślowskiego zdołowany został młody krawiec operujący na zapleczu teatru; w "Barwach ochronnych" Krzysztofa Zanussiego - idealistycznie nastawiony pracownik naukowy; w "Bez znieczulenia" Andrzej Wajda na skraj samobójstwa doprowadził gwiazdę dziennikarstwa; w "Aktorach prowincjonalnych" Agnieszki Holland bezduszny reżyser nie pozwolił na wzlot obiecującemu aktorowi. A ówcześni ludzie sukcesu? Same szuje. Lutek Danielak z "Wodzireja" Feliksa Falka wprawdzie prowadzi wymarzony bal, ale za cenę usług seksualnych świadczonych leciwej damie i podstawienia nogi najbliższemu kumplowi. Trener Ochódzki z "Misia" Stanisława Barei co prawda zgarnia pokaźny spadek, ale przy tym oszukuje swoje trzy kobiety. Oficerowie milicji z "Przepraszam, czy tu biją?" wprawdzie udaremniają atak na kasę Domów Towarowych Centrum, ale dzięki bardzo moralnie dwuznacznej prowokacji.
Tymczasem widz początku lat 80. pragnął przede wszystkim odreagowania zarówno niedawnych klęsk politycznych, jak i powszechnego niedostatku. Doszczętnie znudzony narzucaną mu przez lata rolą partnera w społecznej debacie, chciał się wreszcie poczuć jak klient, który za cenę biletu kinowego nabywa prawo do porcji relaksu. W roku (nomen omen) 1984 na polskie filmy - w większości błahą rozrywkę - przyszło aż 56,5 mln widzów. Samą tylko "Akademię Pana Kleksa" obejrzało 10 mln. Jest to ta sama epoka, w której szokiem socjologicznym skończyło się zaprezentowanie telewizyjnej publiczności banalnych seriali sentymentalnych. "Niewolnica Isaura" zatrzymała przed ekranami niewyobrażalną dziś widownię - aż 81 proc. osób mających dostęp do telewizora. "Jak zdobywano Dziki Zachód" obejrzało wówczas 79 proc. widzów, a "Powrót do Edenu" - 77 proc. Te liczby dziwią nieco mniej, jeżeli przypomnieć, że z powodu emisji kolejnego odcinka serialu "Pogoda dla bogaczy" (78 proc. widzów) przesunięto nawet na późniejszą porę jedną z rund negocjacji między rządem a strajkującymi robotnikami w sierpniu 1980 r.
"Vabank", wprowadzony do kin wiosną 1982 r., szerokim łukiem omijał ówczesne rozliczenia polityczne. Proponował komedię kryminalną wystylizowaną na nieźle jeszcze wówczas pamiętane "Żądło" (1973 r., siedem Oscarów), napędzaną precyzyjną intrygą w stylu Hitchcocka. To była odpowiedź na rodzime kino, w którym od dobrych paru lat "nic się nie działo", doskwierał "brak akcji", a "dialogi były bardzo niedobre". Film krył też krzepiące aluzje polityczne: oto świeżo wypuszczony z kryminału kasiarz i zramolały właściciel fotoplastykonu w towarzystwie dwóch narwanych złodziejaszków zamierzają się na cwanego bankiera, który jest pewny, że kontroluje sytuację ("Mojego banku nie da się zrobić!"). Gdyby zorganizowali napad z bronią w ręku - klęska gwarantowana. Oni jednak uruchamiają spryt, inteligencję i doświadczenie. W rezultacie sadzają bankiera za kratki, kołują policję, zgarniają forsę, naprawiają krzywdy moralne, a sami lądują w Szwajcarii. "Róbmy swoje" - nazwał taką strategię Wojciech Młynarski.
Sukces Machulskiego wywołał nawet swego rodzaju modę na komedie retro. Janusz Majewski filmem "C.K. Dezerterzy" sięgnął w czasy Franciszka Józefa, pokazując w serii koszarowych skeczy, jak grupa dezerterów o szwejkowskim usposobieniu wykpiwa tępą armijną biuralicję. W 1985 r. poparcie publiczności było gwarantowane. Również dla płytszego retro. W filmie Radosława Piwowarskiego "Yesterday" jest rok 1964 i grupa beatlemanów z prowincjonalnego technikum konspiracyjnie słucha "And I Love Her" z adapteru Bambino, zamiast kołysać się na szkolnej akademii w rytm "Walentyna twist". Publiczność kibicowała, uważając, że życie za środkowego Jaruzelskiego jest równie szare jak za środkowego Gomułki. W późniejszym o dwa lata filmie Piwowarskiego "Pociąg do Hollywood" też było zabawnie i pastiszowo. Intryga dotyczyła miłości Marilyn Monroe do Czapajewa, z tym że Marilyn była skromną polską dziewczyną i do debiutu w Hollywood przygotowywała się rolą bufetowej w wagonie Warsu.
Zachęcony powodzeniem pastiszowego "Vabanku" Machulski podjął się umieszczenia "tematu polskiego" w konwencji science fiction. "Seksmisję" w 1984 r. obejrzało aż 13 mln widzów. Fabuła składała się z samych "gotowców", tyle że ułożonych w zgrabne puzzle. Totalitarne państwo kobiet było aluzją do zaczytywanych wówczas powieściowych antyutopii i wskazaniem na "reżim Jaruzelskiego". Drobny kombinator Maksio i szlachetna gapa Albercik to dwie wersje polskiego charakteru narodowego. Liczne aluzyjne gagi - na przykład odnalezienie butelki taniego wina w starym gumowcu na budowie i komentarz: "O, nasi tu byli" - pozwalały się identyfikować z filmem najszerszej widowni. A poza tym fabuła krążyła wokół wzajemnego przyciągania płci, więc każdy widz uważał się jednocześnie za eksperta. Nad filmem górował żywiołowy talent komiczny Jerzego Stuhra, mistrzowsko wywodzącego swe ekranowe posunięcia z obyczaju lumpenproletariatu. "Kino na pewno nie jest takim medium, które łatwo znosi nachalną dydaktykę czy przerost wartości intelektualnych nad zabawą ludyczną, która jest jego domeną. Jeśli więc ktoś uważa, że Spielberg niszczy kino, to znaczy, że nie rozumie zupełnie jego istoty" - twierdził reżyser, zwany przez popularną prasę ťpolskim SpielbergiemŤ. Machulskiego od początku raziła etykietka "spielbergowska" - zestawiał ją z "polskimi dżinsami", mającymi w takim ujęciu więcej wspólnego z Polską niż z amerykańskimi spodniami. W ZSRR widownia "Seksmisji" rozsadzała największe sale kinowe, wyświetlano ją więc - mocno przyciętą przez cenzurę - na ogromnych ekranach w miejskich parkach. W szkołach film stanowił kanwę dla pierwszych od dziesiątków lat lekcji, na których na razie bardzo nieśmiało poruszano temat seksu.
Zwiedziony sukcesem "Seksmisji" Machulski nabrał przekonania, że im więcej w filmie pastiszu i aluzji, tym dzieło zabawniejsze. Wrażenie okazało się błędne. "Kingsajz" z roku 1988 rozgrywał się w Szuflandii - krainie krasnoludków marzących o tym, by osiągnąć ludzkie wymiary. Umożliwiał to jedynie ściśle racjonowany preparat - za samowolną ucieczkę w ludzki świat krasnoludkom groziło więzienie. Widz w lot chwytał aluzję do paszportów i emigracji, ale chciał być także zabawiany ze sceny na scenę. Niestety, zamiast gagów i błyskotliwych dialogów otrzymał do oglądania popis sztuki dekoratorskiej (nagroda na festiwalu w Gdyni) - aktorzy poruszali się w labiryncie szuflad monstrualnego katalogu bibliotecznego. Nie pomógł nawet Jerzy Stuhr jako dyktator krasnali Kilkujadek.
Od tej premiery kariera reżyserska Machulskiego zaczęła się toczyć schodkowo w dół. Widowiskowe okazały się zwłaszcza dwie klęski: "Szwadron" z 1992 r. i późniejszy o trzy lata "Girl Guide". "Szwadronem" Machulski próbował leczyć kompleksy wobec filmu "poważnego". Wybrał nieszczęśliwie - na tapetę wziął powstanie styczniowe, które zaledwie pięć lat wcześniej sprawnie pokazał Tadeusz Chmielewski, ekranizując "Wierną rzekę" Żeromskiego. W czytaniu była wtedy powszechnie powieść "Stankiewicz. Powrót" Eustachego Rylskiego - o niejednoznaczności powstańczych wyborów. Machulski mówił to samo na ten sam temat, w dodatku długo i rozwlekle. Za "Girl Guide" dostał wprawdzie "Złote Lwy" na festiwalu w Gdyni, ale laury nie uratowały filmu. Nie pomogło mu nawet to, że był po brzegi kadru wypakowany wszelkimi możliwymi atrakcjami. Popisywał się tu - zarówno śpiewem, jak i gwarą góralską - wokalista młodzieżowy Paweł Kukiz; przed kamerą przeginała się supermodelka Renata Gabryelska; występowała góralska kapela Trebuniów-Tutków ze wsparciem muzyków jamajskich; w fabule plątali się arabscy terroryści, amerykański wywiad i urządzenie do zdalnego sterowania rakietami balistycznymi. Wyglądało na to, że Machulski stracił instynkt i w poczuciu bezradności zapożycza się na prawo i lewo. Było to tym dziwniejsze, że jednocześnie jako producent (Studio Filmowe Zebra) postawił na dwa najgłośniejsze tytuły dekady: "Krolla" i "Psy" Władysława Pasikowskiego, które stuprocentowo trafiły w oczekiwania widowni.
"Kiler" - ogromny sukces kasowy w sezonie 1998 - nie ma lekkości i finezji "Vabanku" czy "Seksmisji". Opiera się na humorze ludowym, a aktorzy - od Rewińskiego przez Pazurę po Stuhra - grają tak, jak według publiczności powinni grać. Widzowie nie przychodzą po gry, aluzje i pastisze - przychodzą po relaksujący masaż dla mózgu. "Dzięki ťKilerowiŤ nauczyłem się, że nie powinno się improwizować i eksperymentować w skonwencjonalizowanych gatunkach, na przykład w komedii. Wiedziałem o tym od dawna, ale przez nonszalancję nie przywiązywałem do tego wagi" - przyznaje reżyser.
Więcej możesz przeczytać w 3/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.