Mit powszechnego uwłaszczenia
Główną słabością polskiej sceny politycznej jest to, że od trzech kadencji nie można zbudować w parlamencie większościowej koalicji bez udziału ugrupowań (lub frakcji) tyleż krzykliwych, ile słabych merytorycznie. Swoją słabość i brak zdolności do kreowania projektów realistycznych i efektywnych maskują one populistycznymi propozycjami. Populizm ten wyraża się zarówno w diagnozowaniu obecnej sytuacji (jest źle, a winny temu jest liberalizm Balcerowicza, dyktat Banku Światowego i międzynarodowego kapitału oraz "gruba kreska" i uwłaszczenie nomenklatury), jak i w propozycjach "pozytywnych" (dewaluacja kursu walutowego, cła importowe, wydatkowanie rezerw walutowych NBP, zwiększenie deficytu budżetowego, dotacje i preferencyjne kredyty, a także powszechne uwłaszczenie).
Szczególnie uprzywilejowana pozycja tych kanapowych partyjek, nie przewyższających na ogół długowiecznością motyla, stwarza im sposobność do politycznego szantażu. Szantaż ten bywa niekiedy skuteczny, prowadząc do zawierania kuriozalnych kompromisów i wprowadzania rozwiązań, których nazwanie antyreformatorskimi byłoby komplementem. Świadkami takiego szantażu staliśmy się niedawno. Dwudziestu trzech posłów AWS oświadczyło, że nie poprze projektu budżetu, jeżeli Sejm nie przyjmie ustawy o powszechnym uwłaszczeniu. Bez tych 23 głosów rządząca koalicja nie ma w Sejmie większości. Gdyby zatem szantażyści okazali się twardzi, istniałaby alternatywa: nieuchwalanie budżetu i rozwiązanie parlamentu lub zgoda na autokompromitację poprzez przyjęcie aktu prawnego będącego wielkim oszustwem w stosunku do obywateli i niebywałym szkodnictwem ekonomicznym.
Projekt ustawy o powszechnym uwłaszczeniu prof. (psychologii) Adama Bieli obśmiany został już wielokrotnie z lewa i prawa. Dość powiedzieć, że nie ma chyba ani jednego ekonomisty, który uznałby go za wykonalny i przynoszący jakiekolwiek (choćby propagandowe) korzyści. Istotnie także zmniejszyło się poparcie polityczne dla tego projektu. AWS, dla której powszechne uwłaszczenie było podstawowym sloganem wyborczym, pod naporem argumentów chyłkiem wycofała się z popierania autorskich pomysłów prof. Bieli. Ministerstwo Skarbu opracowało "ucywilizowane", choć też dyskusyjne ekonomicznie, koncepcje ustaw o funduszach przemysłowych, oraz o - pracujących na rzecz reformy emerytalnej - Narodowych Funduszach Uwłaszczeniowych. Zmniejszyła się również liczba posłów skłonnych głosować za projektem prof. Bieli - pół roku temu pod wnioskiem do Sejmu podpisało się ich 110, dzisiaj "zbuntowało się" tylko 23.
Pomimo krytyki i wyraźnego spadku poparcia (ograniczającego się dzisiaj wyłącznie do sfer "radiomaryjnych"), pierwszy uwłaszczyciel III RP nadal upiera się przy swoich pomysłach. Projekt Bieli przewiduje dwie formy uwłaszczenia: bezpośrednią i pośrednią. Bezpośrednia polegałaby na nieodpłatnym przekazaniu użytkownikom i lokatorom mieszkań spółdzielczych, gruntów w wieczystym użytkowaniu oraz działek pracowniczych. Pośrednia dokonałaby się poprzez przekazanie obywatelom niezbywalnych (chociaż dziedzicznych) bonów uwłaszczeniowych, stanowiących równowartość 12 przeciętnych wynagrodzeń. Bony te można by zamieniać na akcje lub udziały skarbu państwa w spółkach kapitałowych, na nieruchomości Agencji Własności Rolnej oraz na jednostki rozrachunkowe w funduszach emerytalnych. Ponadto powstałyby regionalne fundusze uwłaszczeniowo-inwestycyjne, które objęłyby pozostały majątek państwa (i ewentualnie majątek komunalny). Bony uwłaszczeniowe byłyby zamieniane na jednostki uczestnictwa w takich funduszach, mogłyby być także "zastawem hipotecznym" w celu uzyskania z funduszu gwarancji kredytowej lub innego wsparcia przedsięwzięcia inwestycyjnego.
Stosunkowo mniejsze (bo tylko bardzo duże) zastrzeżenia można mieć do pierwszej (bezpośredniej) części uwłaszczenia. Nie sposób zresztą nie zauważyć, że to, co jest w niej jako tako sensowne, czyli konieczność zmian prawa spółdzielczego lub dzierżawy wieczystej, jest przedmiotem innych, szczegółowych ustaw i wcale nie musi się znajdować w specustawie uwłaszczeniowej. Po tej uwadze ogólnej można już przejść do zastrzeżeń szczegółowych, a obrażają one podstawowe zasady prawne, podstawy logiki ekonomicznej oraz elementarne reguły sprawiedliwości społecznej. Projekt ustawy cechuje się iście bolszewickim stosunkiem do własności - z prawdziwie rewolucyjnym zapałem rozporządza majątkiem mającym konkretnego, prawnego właściciela. Przy uwłaszczeniu bezpośrednim dotyczy to majątku spółdzielni mieszkaniowych i związku działkowców (można tych instytucji nie lubić i chcieć ich likwidacji, nie można jednak - dopóki istnieją - rozporządzać ich majątkiem). W wypadku uwłaszczenia pośredniego motyw ten powraca przy rozdawnictwie majątku komunalnego.
Pytanie, czy kształtowana przez uwłaszczenie struktura własności ma jakikolwiek ekonomiczny sens, jest zbyt błahe, by autor projektu kiedykolwiek je sobie zadawał. Przy uwłaszczeniu bezpośrednim konsekwencje łatwo zauważyć w odniesieniu do działkowców. Sprywatyzowanie Pola Mokotowskiego (a w każdym mieście jest taki ogródek działkowy) sprawiłoby, że każdy hektar gruntu miałby stu właścicieli. Żaden z nich nie mógłby zrobić z nim nic sensownego, zaś miastu (lub jakiemukolwiek innemu podmiotowi mającemu pomysł na racjonalne zagospodarowanie) po wieczne czasy zabrano by możliwość jego wykorzystania (proszę sobie wyobrazić problemy z wywłaszczeniem, na przykład w wypadku konieczności budowy drogi). Zróżnicowana skala podarunków obraża z kolei ideę sprawiedliwości społecznej. To przecież ślepy los decydowałby o tym, że Kowalski dostaje za darmo stumetrowy apartament, a Malinowski dwudziestometrową komórkę ze ślepą kuchnią (o majątku, jakim są śródmiejskie działki, nie wspominając).
To, co da się powiedzieć złego o uwłaszczeniu bezpośrednim, jest jednak zaletą ustawy, gdy przychodzi analizować konsekwencje uwłaszczenia bonowego. Po pierwsze: prof. Biela obiecuje wprawdzie nie 300 mln starych złotych, ale także dużo - 12 pensji to dzisiaj ok. 17 tys. zł. W skali kraju zatem trzeba by rozdać bony o wartości ok. 400 mld zł. Kłopot polega na tym, że majątek skarbu państwa został wyceniony na 130 mld zł. Co gorsza, 60 mld zł z tego potrzeba na pokrycie wymagalnych zobowiązań państwa. O pozostałych 70 mld zł (przeciętnie na dorosłego Polaka przypada więc 2,5 tys. zł, czyli nieco ponad półtorej pensji) też wiele dobrego powiedzieć się nie da. Taka jest wycena księgowa tego majątku. Jaka jest jego wartość realna - nie wie nikt. Szacować można, że wartość rozumiana jako cena rynkowa, którą ktokolwiek chciałby zapłacić, jest znacznie niższa. O wiele dokładniej można określić wartość rozumianą jako skapitalizowany zysk - jest ona bliska zera. A ponieważ emisja bonów, zarządzanie nimi i utworzenie kilkunastu regionalnych funduszy uwłaszczeniowo-inwestycyjnych (bogatych w Warszawie, biednych na Podkarpaciu - bardzo sprawiedliwe) wymagałyby kolosalnych kosztów transakcyjnych - prosty rachunek pokazuje, że każdy obywatel musiałby do tego interesu sporo dopłacić.
Teza ta ma mocny dowód empiryczny. Na programie NFI - zdaniem wszystkich, najlepszym z realizowanych programów uwłaszczeniowych we wszystkich krajach postkomunistycznych - przeciętny obywatel zarobił jednorazowo niecałe 100 zł. Jego korzyść z "grabieżczej", komercyjnej prywatyzacji tylko w tym roku można mierzyć kwotą redukcji podatku - lub, jak kto woli, dodatkowymi wydatkami budżetowymi - o 260 zł. Pomijając już nonsensy i niejasności prawno-ekonomiczne (przejmowanie udziałów w spółkach z ograniczoną odpowiedzialnością, niejasne zasady wspomagania przez regionalne fundusze inwestycji czy sposób, w jaki prywatne fundusze emerytalne można by przymusić do przyjmowania bezwartościowych bonów), kreowana przez ustawę struktura własnościowa prowadzi - podobnie jak w gospodarce socjalistycznej - do "własności niczyjej".
Nie trzeba dodawać, że w ekonomii dawno już dowiedziono, iż wszystko działa lepiej, gdy ma konkretnego właściciela, niż wtedy, gdy "właścicielem" jest twór abstrakcyjny, na przykład "całe społeczeństwo" czy anonimowy - de facto niczyj - i zbiurokratyzowany "fundusz regionalny". Wiadomo też, że rozproszenie własności (dobrym przykładem są tu spółki pracownicze bądź spółdzielnie) także daje kiepskie rezultaty. Nie trzeba zatem wielkiej wiedzy ekonomicznej (chociaż trochę trzeba), by przewidzieć, że podporządkowanie połowy gospodarki takiej "własności niczyjej" doprowadziłoby do tego, że gospodarkę białoruską można by oceniać jako tę, która znajduje się w "relatywnie dobrym stanie".
Jak jest możliwe głoszenie sterty podobnych bzdur? Po ogromnym wysiłku myślowym przychodzą do głowy trzy możliwości. Pierwsza: chodzi o zaślepienie ideologiczne, odbierające człowiekowi resztki zdrowego rozsądku - w końcu na podobnej zasadzie przez ponad sto lat triumfował marksizm-leninizm. O ile jednak marksizm-leninizm był określany jako "twarda ideologia półinteligentów", o tyle w tym wypadku "pół" trzeba jeszcze podzielić przez dwa. Możliwość druga: chodzi o chęć politycznej egzystencji za wszelką cenę - także za cenę wygrywania populistycznych nastrojów, niezadowolenia grup relatywnie (a czasem także bezwzględnie) tracących na zmianach. Również za cenę uporczywego głoszenia koncepcji nonsensownych. I wreszcie możliwość trzecia, opierająca się, podobnie jak poprzednia, na kategorii interesu - tym razem ekonomicznego. Jak wskazano wyżej, zarządzanie funduszowym molochem wymagałoby koszmarnej administracji. Dodajmy, administracji bardzo dobrze opłacanej, bo przecież zarządza naszym majątkiem. Kwota 292 tys. zł miesięcznie, którą - jak ustalili autorzy "Tok szoku" - zarabia prezes banku, nie byłaby tutaj zbyt wygórowana.
Jeżeli w rachubę wchodziłby ostatni wariant - 292 tys. zł podzielone przez liczbę podatników daje 10 groszy - każdy z dorosłych obywateli powinien się dobrowolnie opodatkować na taką kwotę. Podatek ten przekażemy na rachunek autora projektu ustawy. Pod jednym warunkiem: niech zobowiąże się, że już niczego nie będzie próbował uwłaszczać. Dziesięć groszy nie pieniądze i naprawdę będzie nas to mniej kosztować, niż gdyby próbować - nawet w formie ucywilizowanej - realizować jego pomysły.
Szczególnie uprzywilejowana pozycja tych kanapowych partyjek, nie przewyższających na ogół długowiecznością motyla, stwarza im sposobność do politycznego szantażu. Szantaż ten bywa niekiedy skuteczny, prowadząc do zawierania kuriozalnych kompromisów i wprowadzania rozwiązań, których nazwanie antyreformatorskimi byłoby komplementem. Świadkami takiego szantażu staliśmy się niedawno. Dwudziestu trzech posłów AWS oświadczyło, że nie poprze projektu budżetu, jeżeli Sejm nie przyjmie ustawy o powszechnym uwłaszczeniu. Bez tych 23 głosów rządząca koalicja nie ma w Sejmie większości. Gdyby zatem szantażyści okazali się twardzi, istniałaby alternatywa: nieuchwalanie budżetu i rozwiązanie parlamentu lub zgoda na autokompromitację poprzez przyjęcie aktu prawnego będącego wielkim oszustwem w stosunku do obywateli i niebywałym szkodnictwem ekonomicznym.
Projekt ustawy o powszechnym uwłaszczeniu prof. (psychologii) Adama Bieli obśmiany został już wielokrotnie z lewa i prawa. Dość powiedzieć, że nie ma chyba ani jednego ekonomisty, który uznałby go za wykonalny i przynoszący jakiekolwiek (choćby propagandowe) korzyści. Istotnie także zmniejszyło się poparcie polityczne dla tego projektu. AWS, dla której powszechne uwłaszczenie było podstawowym sloganem wyborczym, pod naporem argumentów chyłkiem wycofała się z popierania autorskich pomysłów prof. Bieli. Ministerstwo Skarbu opracowało "ucywilizowane", choć też dyskusyjne ekonomicznie, koncepcje ustaw o funduszach przemysłowych, oraz o - pracujących na rzecz reformy emerytalnej - Narodowych Funduszach Uwłaszczeniowych. Zmniejszyła się również liczba posłów skłonnych głosować za projektem prof. Bieli - pół roku temu pod wnioskiem do Sejmu podpisało się ich 110, dzisiaj "zbuntowało się" tylko 23.
Pomimo krytyki i wyraźnego spadku poparcia (ograniczającego się dzisiaj wyłącznie do sfer "radiomaryjnych"), pierwszy uwłaszczyciel III RP nadal upiera się przy swoich pomysłach. Projekt Bieli przewiduje dwie formy uwłaszczenia: bezpośrednią i pośrednią. Bezpośrednia polegałaby na nieodpłatnym przekazaniu użytkownikom i lokatorom mieszkań spółdzielczych, gruntów w wieczystym użytkowaniu oraz działek pracowniczych. Pośrednia dokonałaby się poprzez przekazanie obywatelom niezbywalnych (chociaż dziedzicznych) bonów uwłaszczeniowych, stanowiących równowartość 12 przeciętnych wynagrodzeń. Bony te można by zamieniać na akcje lub udziały skarbu państwa w spółkach kapitałowych, na nieruchomości Agencji Własności Rolnej oraz na jednostki rozrachunkowe w funduszach emerytalnych. Ponadto powstałyby regionalne fundusze uwłaszczeniowo-inwestycyjne, które objęłyby pozostały majątek państwa (i ewentualnie majątek komunalny). Bony uwłaszczeniowe byłyby zamieniane na jednostki uczestnictwa w takich funduszach, mogłyby być także "zastawem hipotecznym" w celu uzyskania z funduszu gwarancji kredytowej lub innego wsparcia przedsięwzięcia inwestycyjnego.
Stosunkowo mniejsze (bo tylko bardzo duże) zastrzeżenia można mieć do pierwszej (bezpośredniej) części uwłaszczenia. Nie sposób zresztą nie zauważyć, że to, co jest w niej jako tako sensowne, czyli konieczność zmian prawa spółdzielczego lub dzierżawy wieczystej, jest przedmiotem innych, szczegółowych ustaw i wcale nie musi się znajdować w specustawie uwłaszczeniowej. Po tej uwadze ogólnej można już przejść do zastrzeżeń szczegółowych, a obrażają one podstawowe zasady prawne, podstawy logiki ekonomicznej oraz elementarne reguły sprawiedliwości społecznej. Projekt ustawy cechuje się iście bolszewickim stosunkiem do własności - z prawdziwie rewolucyjnym zapałem rozporządza majątkiem mającym konkretnego, prawnego właściciela. Przy uwłaszczeniu bezpośrednim dotyczy to majątku spółdzielni mieszkaniowych i związku działkowców (można tych instytucji nie lubić i chcieć ich likwidacji, nie można jednak - dopóki istnieją - rozporządzać ich majątkiem). W wypadku uwłaszczenia pośredniego motyw ten powraca przy rozdawnictwie majątku komunalnego.
Pytanie, czy kształtowana przez uwłaszczenie struktura własności ma jakikolwiek ekonomiczny sens, jest zbyt błahe, by autor projektu kiedykolwiek je sobie zadawał. Przy uwłaszczeniu bezpośrednim konsekwencje łatwo zauważyć w odniesieniu do działkowców. Sprywatyzowanie Pola Mokotowskiego (a w każdym mieście jest taki ogródek działkowy) sprawiłoby, że każdy hektar gruntu miałby stu właścicieli. Żaden z nich nie mógłby zrobić z nim nic sensownego, zaś miastu (lub jakiemukolwiek innemu podmiotowi mającemu pomysł na racjonalne zagospodarowanie) po wieczne czasy zabrano by możliwość jego wykorzystania (proszę sobie wyobrazić problemy z wywłaszczeniem, na przykład w wypadku konieczności budowy drogi). Zróżnicowana skala podarunków obraża z kolei ideę sprawiedliwości społecznej. To przecież ślepy los decydowałby o tym, że Kowalski dostaje za darmo stumetrowy apartament, a Malinowski dwudziestometrową komórkę ze ślepą kuchnią (o majątku, jakim są śródmiejskie działki, nie wspominając).
To, co da się powiedzieć złego o uwłaszczeniu bezpośrednim, jest jednak zaletą ustawy, gdy przychodzi analizować konsekwencje uwłaszczenia bonowego. Po pierwsze: prof. Biela obiecuje wprawdzie nie 300 mln starych złotych, ale także dużo - 12 pensji to dzisiaj ok. 17 tys. zł. W skali kraju zatem trzeba by rozdać bony o wartości ok. 400 mld zł. Kłopot polega na tym, że majątek skarbu państwa został wyceniony na 130 mld zł. Co gorsza, 60 mld zł z tego potrzeba na pokrycie wymagalnych zobowiązań państwa. O pozostałych 70 mld zł (przeciętnie na dorosłego Polaka przypada więc 2,5 tys. zł, czyli nieco ponad półtorej pensji) też wiele dobrego powiedzieć się nie da. Taka jest wycena księgowa tego majątku. Jaka jest jego wartość realna - nie wie nikt. Szacować można, że wartość rozumiana jako cena rynkowa, którą ktokolwiek chciałby zapłacić, jest znacznie niższa. O wiele dokładniej można określić wartość rozumianą jako skapitalizowany zysk - jest ona bliska zera. A ponieważ emisja bonów, zarządzanie nimi i utworzenie kilkunastu regionalnych funduszy uwłaszczeniowo-inwestycyjnych (bogatych w Warszawie, biednych na Podkarpaciu - bardzo sprawiedliwe) wymagałyby kolosalnych kosztów transakcyjnych - prosty rachunek pokazuje, że każdy obywatel musiałby do tego interesu sporo dopłacić.
Teza ta ma mocny dowód empiryczny. Na programie NFI - zdaniem wszystkich, najlepszym z realizowanych programów uwłaszczeniowych we wszystkich krajach postkomunistycznych - przeciętny obywatel zarobił jednorazowo niecałe 100 zł. Jego korzyść z "grabieżczej", komercyjnej prywatyzacji tylko w tym roku można mierzyć kwotą redukcji podatku - lub, jak kto woli, dodatkowymi wydatkami budżetowymi - o 260 zł. Pomijając już nonsensy i niejasności prawno-ekonomiczne (przejmowanie udziałów w spółkach z ograniczoną odpowiedzialnością, niejasne zasady wspomagania przez regionalne fundusze inwestycji czy sposób, w jaki prywatne fundusze emerytalne można by przymusić do przyjmowania bezwartościowych bonów), kreowana przez ustawę struktura własnościowa prowadzi - podobnie jak w gospodarce socjalistycznej - do "własności niczyjej".
Nie trzeba dodawać, że w ekonomii dawno już dowiedziono, iż wszystko działa lepiej, gdy ma konkretnego właściciela, niż wtedy, gdy "właścicielem" jest twór abstrakcyjny, na przykład "całe społeczeństwo" czy anonimowy - de facto niczyj - i zbiurokratyzowany "fundusz regionalny". Wiadomo też, że rozproszenie własności (dobrym przykładem są tu spółki pracownicze bądź spółdzielnie) także daje kiepskie rezultaty. Nie trzeba zatem wielkiej wiedzy ekonomicznej (chociaż trochę trzeba), by przewidzieć, że podporządkowanie połowy gospodarki takiej "własności niczyjej" doprowadziłoby do tego, że gospodarkę białoruską można by oceniać jako tę, która znajduje się w "relatywnie dobrym stanie".
Jak jest możliwe głoszenie sterty podobnych bzdur? Po ogromnym wysiłku myślowym przychodzą do głowy trzy możliwości. Pierwsza: chodzi o zaślepienie ideologiczne, odbierające człowiekowi resztki zdrowego rozsądku - w końcu na podobnej zasadzie przez ponad sto lat triumfował marksizm-leninizm. O ile jednak marksizm-leninizm był określany jako "twarda ideologia półinteligentów", o tyle w tym wypadku "pół" trzeba jeszcze podzielić przez dwa. Możliwość druga: chodzi o chęć politycznej egzystencji za wszelką cenę - także za cenę wygrywania populistycznych nastrojów, niezadowolenia grup relatywnie (a czasem także bezwzględnie) tracących na zmianach. Również za cenę uporczywego głoszenia koncepcji nonsensownych. I wreszcie możliwość trzecia, opierająca się, podobnie jak poprzednia, na kategorii interesu - tym razem ekonomicznego. Jak wskazano wyżej, zarządzanie funduszowym molochem wymagałoby koszmarnej administracji. Dodajmy, administracji bardzo dobrze opłacanej, bo przecież zarządza naszym majątkiem. Kwota 292 tys. zł miesięcznie, którą - jak ustalili autorzy "Tok szoku" - zarabia prezes banku, nie byłaby tutaj zbyt wygórowana.
Jeżeli w rachubę wchodziłby ostatni wariant - 292 tys. zł podzielone przez liczbę podatników daje 10 groszy - każdy z dorosłych obywateli powinien się dobrowolnie opodatkować na taką kwotę. Podatek ten przekażemy na rachunek autora projektu ustawy. Pod jednym warunkiem: niech zobowiąże się, że już niczego nie będzie próbował uwłaszczać. Dziesięć groszy nie pieniądze i naprawdę będzie nas to mniej kosztować, niż gdyby próbować - nawet w formie ucywilizowanej - realizować jego pomysły.
Więcej możesz przeczytać w 3/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.