U współczesnego Izraelczyka słowo "Polska" nie wywołuje żadnych emocji
Jest w dziejach Polski i Izraela wątek podobny. Od czasu, gdy Rzym sięgnął po ziemie Izraela, każde pokolenie żydowskie zrywało się do nierównego i zawsze na koniec przegranego boju. Nawet za Poncjusza Piłata, w Chrystusowych latach trzydziestych naszej ery, tliła się niepodległościowa ruchawka. Aż po ostatnie powstanie pod przywództwem Szymona Bar Kochby, rozbite przez armię cesarza Hadriana. Tak jak po zrywach Polaków, którzy - począwszy od powstania kościuszkowskiego - wciąż daremnie ruszali do walki z silniejszym zaborcą, tak po żydowskich powstaniach pozostawały groby, zdziesiątkowane pokolenia młodzieży i wielka narodowa pamięć. Żydzi okazali się jednak mniej szczęśliwi niż Polacy, a Imperium Rzymskie - trwalsze od naszych zaborców XIX-wiecznych. Polacy doczekali się niepodległości po 123 latach niewoli, Żydzi po upadku rozpaczliwej rewolucji Bar Kochby zostali ostatecznie wygnani z Judei, a Jerozolima zrównana z ziemią. Zaczął się trwający ponad 1800 lat okres diaspory.
Może dlatego oba nasze boleśnie doświadczone przez los narody tak małodusznie współzawodniczą w cierpieniu, tak nawzajem wyrywają sobie z rąk Holocaust. Ktoś napisał bardzo trafnie i przejmująco, że pod jednym niebem nie ma miejsca dla dwu narodów wybranych. Wedle popularnego w tamtych czasach porzekadła, polsko-litewska Rzeczpospolita szlachecka była "niebem dla szlachty, rajem dla Żydów, czyśćcem dla mieszczan i piekłem dla chłopów". Na temat tolerancji i swobód w państwie Jagiellonów, a później królów elekcyjnych, wylano już sporo atramentu. I rzeczywiście: Żydzi żyli tutaj na prawach odrębnego stanu, rządząc się własnymi prawami. Tylko w tym jednym z ówczesnych państw europejskich - obok parlamentu polsko-litewskiej szlachty - działał Waad, zwany też "Sejmem czterech ziem", czyli odrębny parlament żydowski złożony z delegatów lokalnych gmin starozakonnych. Żydzi przepędzani z Hiszpanii, Anglii, Francji czy Niemiec znajdowali u nas bezpieczne i wolne od prześladowań miejsce osiedlenia. Tu swobodnie rozwijała się myśl i kultura żydowska, tu aż do drugiej połowy XIX w., kiedy zaczęła się masowa emigracja Żydów do Ameryki, był "drugi Izrael", najliczniejsze skupisko wygnanego narodu. Nie jest winą Polaków, że hitlerowcy na ich podbitej ziemi zainstalowali obozy zagłady. Byli wśród nas i szmalcownicy szantażujący Żydów za parę groszy, byli i bohaterowie narażający dla nich własne życie. Tak jak w każdym narodzie, kanalie mieszkają przez ścianę ze świętymi, a milcząca większość chce tylko uratować skórę wśród burz Historii.
Dlaczego zatem nie potrafimy się wreszcie pojednać i zrozumieć? Dlaczego tak wielu Żydów na słowo "Polska" reaguje skojarzeniem "antysemityzm" i uważa nas wręcz za wspólników Hitlera w zbrodni zagłady? Dlaczego tak wielu Polaków bredzi wciąż o "żydowskim spisku", skoro w Polsce pozostały już tylko resztki mieszkającego tu wspólnie z nami narodu?
Trudno pokochać swój cmentarz. Zarówno w USA, jak i w Izraelu spotkałem wielu ocalałych polskich Żydów, zwykle każdy z nich zetknął się i z bohaterstwem Sprawiedliwych, i z nikczemnością szmalcowników. Doskonale zdają sobie sprawę z tragizmu tamtych czasów, ale o Polsce słyszeć nie chcą i Polski nigdy w swym dobiegającym końca życiu już nie odwiedzą, bo zbyt bolesne byłoby przypomnienie tamtych przeżyć. Nie są oni antypolscy, są po prostu porażeni śmiercią, której tylko cudem udało im się ujść.
Antypolskość bierze się zazwyczaj z odrzuconej miłości. Z odrzuconej miłości spolonizowanego inteligenta żydowskiego, który - choćby tak jak Julian Tuwim - pokochał polską kulturę i uznał język polski za swój własny, ale którego przed wojną wyganiano z polskiego uniwersytetu, a gdy w czasie okupacji uciekł z getta, to zamiast wyciągniętych polskich rąk natrafił na odwrócone i przygięte ze strachu polskie plecy. To przeciw niemu - gdy powrócił z obozu zagłady - obróciła się tłuszcza w pogromie kieleckim. To jemu - jeśli zdecydował się pozostać w komunistycznej Polsce - Gomułka i Moczar w 1968 r. przymusowo wcisnęli do ręki paszport w jedną stronę. To przeciw niemu - choć jest już daleko za morzem albo i za oceanem - stawia się dziś krzyże w Oświęcimiu, przeciw niemu wygaduje się bzdury o "Żydach w polskim rządzie". Czy można dziwić się, że nie lubi Polski i Polaków, że daje posłuch tym, którzy - jak były premier Izraela Izaak Szamir - powiadają po rasistowsku, że Polacy "wyssali antysemityzm z mlekiem matki"?
Kiedyś Izrael mówił po polsku. Nim odtworzono język hebrajski, posłowie w parlamencie, ministrowie w rządzie i oficerowie w sztabie sięgali po polski, bo najwięcej z nich go znało. A cóż dopiero ulica. Dziś prawdziwi polscy Żydzi, o których Julian Tuwim pisał: "My Szlojmy, Srule, Mośki, parchy, bejlisy, gudłaje - my, których imiona i przezwiska prześcigną w dostojności brzmienia wszelkich Achillesów, Chrobrych, Ryszardów o Lwich Sercach"; ci prawdziwi Żydzi polscy ocaleni z zagłady mają co najmniej po 65-70 lat i powoli dożywają kresu swych dni. Oni są już pokoleniem przetrzebionych emerytów i nie ich problemy, urazy czy wspomnienia decydują o polsko-izraelskim dialogu.
Dzisiejszy Izraelczyk na ogół jest Sabrą, czyli Żydem urodzonym już tutaj, w Izraelu. Sabra o Holocauście wie tyle co ze szkoły, o antysemityzmie - tyle co z lektur. Jego rodzice albo Polskę kochali, albo jej nienawidzili, a najczęściej jedno przeplatało się z drugim. U Sabry słowo "Polska" nie wywołuje żadnych emocji. Auschwitz jest czarną legendą minionego pokolenia. Komunizm upadł prawie dziesięć lat temu i to bezkrwawo. Tutaj w Izraelu leje się krew prawdziwa. Tu czyhają na siebie zaczajeni z bombą lub karabinem maszynowym prawdziwi ekstremiści. Z takiej perspektywy maleje nawet - tak drażliwy dla Żydów amerykańskich - problem krzyży na oświęcimskim żwirowisku. Panowie Świtoń, Janosz czy ksiądz Jankowski to niewiniątka przy terrorystach z Hamasu albo Baruchu Goldsteinie, który parę lat temu wystrzelał w Hebronie 27 modlących się Arabów, a dziś jego grób czczony jest jak mauzoleum bohatera. Sabra zatem nie ma ochoty, by mu zawracano głowę jakąś tam Polską, która - co gorsza - kupuje rakiety do helikoptera tak długo i opieszale, że nie daje zarobić izraelskiemu przemysłowi, a miejsca pracy to dla Sabry rzecz najważniejsza.
Jeśli dzisiejszy Izraelczyk nie mówi po hebrajsku, to mówi po rosyjsku. Jest prawie milion nowych emigrantów z dawnych Sowietów i dzisiejszej Rosji. Mają swoje partie. W takim Ejlacie albo niektórych dzielnicach Tel Awiwu częściej słyszy się mowę Puszkina niż rabinów. I jeszcze do tego - odczuwalna wszędzie poza najlepszymi dzielnicami - jakaś "rosyjskość bez języka": odpadające tynki w przydziałowych mieszkaniach, niestarannie ułożone towary w sklepach, trochę brudu, sporo niechlujnej obojętności "a bo to moje...". A jeśli nie jest Sabrą i nie mówi po rosyjsku, to pochodzi z któregoś z krajów bliskowschodnich albo wręcz z czarnej Etiopii. Wtedy nawet wyznając judaizm, okazuje się bardziej podobny do Araba i mało go obchodzą te wszystkie zamierzchłe europejskie nieszczęścia Polaków, Żydów i Niemców.
Jedną z największych krzywd, jaką wyrządził Polsce komunizm, była utrata szansy na porozumienie z mówiącym po polsku Izraelem. Kiedy ci Żydzi o polskich duszach byli u szczytu swych zawodowych i politycznych możliwości, myśmy ledwie wygrzebywali się po październiku 1956 r. spod gruzów stalinizmu, a już Gomułka przykręcał nam śrubę. No i zaraz potem był haniebny rok 1968. Szansa bezpowrotnie minęła. Nie będziemy się już z nimi porozumiewać w blasku jupiterów. Najwyżej siądziemy na ławeczce dla emerytów, rozprostujemy zniedołężniałe kości i powspominamy stare, złe czasy. Albo pomarzymy daremnie o tym, co mogłoby być. Gdyby było... Porozumiewać się będziemy już tylko z Sabrami. Albo z Ruskimi.
Przywódcy mogą się jednać w blasku jupiterów, ściskać przed kamerami, deklarować zrozumienie na sympozjach, ale człowiek na ulicy będzie myślał i robił swoje. Już w roku 1991 powołano w Polsce i w Izraelu dwie komisje, które wspólnie przejrzały podręczniki szkolne i zaleciły dokonanie zmian pomagających we wzajemnym zrozumieniu. Zalecenia zostały opublikowane przed trzema laty. Na praktyczne zmiany długo jeszcze trzeba będzie poczekać, podobnie jak to było z efektami prac wcześniejszej komisji polsko-niemieckiej. Niemniej jednak w polskich programach i w polskich podręcznikach nastąpiło w ostatnich latach dużo więcej zmian niż w izraelskich. Młodzi Polacy już coś wiedzą o tym, że nasza ziemia była ojczyzną obu narodów. Nie pojmują jednak, że dla Żydów krzyż to nie tylko symbol herezji, która odszczepiła się od judaizmu, mając Chrystusa za Mesjasza, ale nade wszystko symbol antysemityzmu, bo chrześcijanie całe wieki obarczali współrodaków Chrystusa winą bogobójstwa. Nie wiedzą, że judaistyczna interpretacja pierwszego przykazania zabrania starozakonnym modlić się w bliskości krzyża jako symbolu obcego im bóstwa.
W izraelskich podręcznikach Polska to wciąż ojczyzna antysemityzmu. Żydzi nie wiedzą, że dla Polaka krzyż to nie tylko symbol chrześcijaństwa, które wyznaje tego samego co judaizm Boga, ale także symbol narodowy, znak przetrwania mowy i świadomości. Nie wiedzą albo nie chcą wiedzieć, iż tak się złożyło, że prawie wszyscy nasi wielcy wrogowie i zaborcy - prócz liberalnej Austrii - byli innego wyznania, więc krzyż i Najświętsza Panienka (o tym, że była Żydówką, Polacy szybko zapomnieli) wiodły nas do boju, że za komunizmu za krzyż szło się do więzienia.
W samym środku pustyni, w Sde Boker na terenie kampusu niewielkiego Uniwersytetu Negev, leży na wzgórzu urodzony w Płońsku jeden z ojców-założycieli Izraela - Ben Gurion. Do końca życia mieszkał z żoną w skromnym domku tutejszego pustynnego kibucu, czyli po prostu kołchozu. Ze swego grobowca spogląda na położony w dole En Avdat, najpiękniejszą oazę Negevu. Pielgrzymują tu tłumy młodych Żydów, ale komu z nich przyjdzie do głowy, aby pojechać do Płońska?
Może jednak nie jest tak źle. W Płońsku chyba już nikt nie wierzy, że Żydzi przerabiają niewiniątka na macę.
Może dlatego oba nasze boleśnie doświadczone przez los narody tak małodusznie współzawodniczą w cierpieniu, tak nawzajem wyrywają sobie z rąk Holocaust. Ktoś napisał bardzo trafnie i przejmująco, że pod jednym niebem nie ma miejsca dla dwu narodów wybranych. Wedle popularnego w tamtych czasach porzekadła, polsko-litewska Rzeczpospolita szlachecka była "niebem dla szlachty, rajem dla Żydów, czyśćcem dla mieszczan i piekłem dla chłopów". Na temat tolerancji i swobód w państwie Jagiellonów, a później królów elekcyjnych, wylano już sporo atramentu. I rzeczywiście: Żydzi żyli tutaj na prawach odrębnego stanu, rządząc się własnymi prawami. Tylko w tym jednym z ówczesnych państw europejskich - obok parlamentu polsko-litewskiej szlachty - działał Waad, zwany też "Sejmem czterech ziem", czyli odrębny parlament żydowski złożony z delegatów lokalnych gmin starozakonnych. Żydzi przepędzani z Hiszpanii, Anglii, Francji czy Niemiec znajdowali u nas bezpieczne i wolne od prześladowań miejsce osiedlenia. Tu swobodnie rozwijała się myśl i kultura żydowska, tu aż do drugiej połowy XIX w., kiedy zaczęła się masowa emigracja Żydów do Ameryki, był "drugi Izrael", najliczniejsze skupisko wygnanego narodu. Nie jest winą Polaków, że hitlerowcy na ich podbitej ziemi zainstalowali obozy zagłady. Byli wśród nas i szmalcownicy szantażujący Żydów za parę groszy, byli i bohaterowie narażający dla nich własne życie. Tak jak w każdym narodzie, kanalie mieszkają przez ścianę ze świętymi, a milcząca większość chce tylko uratować skórę wśród burz Historii.
Dlaczego zatem nie potrafimy się wreszcie pojednać i zrozumieć? Dlaczego tak wielu Żydów na słowo "Polska" reaguje skojarzeniem "antysemityzm" i uważa nas wręcz za wspólników Hitlera w zbrodni zagłady? Dlaczego tak wielu Polaków bredzi wciąż o "żydowskim spisku", skoro w Polsce pozostały już tylko resztki mieszkającego tu wspólnie z nami narodu?
Trudno pokochać swój cmentarz. Zarówno w USA, jak i w Izraelu spotkałem wielu ocalałych polskich Żydów, zwykle każdy z nich zetknął się i z bohaterstwem Sprawiedliwych, i z nikczemnością szmalcowników. Doskonale zdają sobie sprawę z tragizmu tamtych czasów, ale o Polsce słyszeć nie chcą i Polski nigdy w swym dobiegającym końca życiu już nie odwiedzą, bo zbyt bolesne byłoby przypomnienie tamtych przeżyć. Nie są oni antypolscy, są po prostu porażeni śmiercią, której tylko cudem udało im się ujść.
Antypolskość bierze się zazwyczaj z odrzuconej miłości. Z odrzuconej miłości spolonizowanego inteligenta żydowskiego, który - choćby tak jak Julian Tuwim - pokochał polską kulturę i uznał język polski za swój własny, ale którego przed wojną wyganiano z polskiego uniwersytetu, a gdy w czasie okupacji uciekł z getta, to zamiast wyciągniętych polskich rąk natrafił na odwrócone i przygięte ze strachu polskie plecy. To przeciw niemu - gdy powrócił z obozu zagłady - obróciła się tłuszcza w pogromie kieleckim. To jemu - jeśli zdecydował się pozostać w komunistycznej Polsce - Gomułka i Moczar w 1968 r. przymusowo wcisnęli do ręki paszport w jedną stronę. To przeciw niemu - choć jest już daleko za morzem albo i za oceanem - stawia się dziś krzyże w Oświęcimiu, przeciw niemu wygaduje się bzdury o "Żydach w polskim rządzie". Czy można dziwić się, że nie lubi Polski i Polaków, że daje posłuch tym, którzy - jak były premier Izraela Izaak Szamir - powiadają po rasistowsku, że Polacy "wyssali antysemityzm z mlekiem matki"?
Kiedyś Izrael mówił po polsku. Nim odtworzono język hebrajski, posłowie w parlamencie, ministrowie w rządzie i oficerowie w sztabie sięgali po polski, bo najwięcej z nich go znało. A cóż dopiero ulica. Dziś prawdziwi polscy Żydzi, o których Julian Tuwim pisał: "My Szlojmy, Srule, Mośki, parchy, bejlisy, gudłaje - my, których imiona i przezwiska prześcigną w dostojności brzmienia wszelkich Achillesów, Chrobrych, Ryszardów o Lwich Sercach"; ci prawdziwi Żydzi polscy ocaleni z zagłady mają co najmniej po 65-70 lat i powoli dożywają kresu swych dni. Oni są już pokoleniem przetrzebionych emerytów i nie ich problemy, urazy czy wspomnienia decydują o polsko-izraelskim dialogu.
Dzisiejszy Izraelczyk na ogół jest Sabrą, czyli Żydem urodzonym już tutaj, w Izraelu. Sabra o Holocauście wie tyle co ze szkoły, o antysemityzmie - tyle co z lektur. Jego rodzice albo Polskę kochali, albo jej nienawidzili, a najczęściej jedno przeplatało się z drugim. U Sabry słowo "Polska" nie wywołuje żadnych emocji. Auschwitz jest czarną legendą minionego pokolenia. Komunizm upadł prawie dziesięć lat temu i to bezkrwawo. Tutaj w Izraelu leje się krew prawdziwa. Tu czyhają na siebie zaczajeni z bombą lub karabinem maszynowym prawdziwi ekstremiści. Z takiej perspektywy maleje nawet - tak drażliwy dla Żydów amerykańskich - problem krzyży na oświęcimskim żwirowisku. Panowie Świtoń, Janosz czy ksiądz Jankowski to niewiniątka przy terrorystach z Hamasu albo Baruchu Goldsteinie, który parę lat temu wystrzelał w Hebronie 27 modlących się Arabów, a dziś jego grób czczony jest jak mauzoleum bohatera. Sabra zatem nie ma ochoty, by mu zawracano głowę jakąś tam Polską, która - co gorsza - kupuje rakiety do helikoptera tak długo i opieszale, że nie daje zarobić izraelskiemu przemysłowi, a miejsca pracy to dla Sabry rzecz najważniejsza.
Jeśli dzisiejszy Izraelczyk nie mówi po hebrajsku, to mówi po rosyjsku. Jest prawie milion nowych emigrantów z dawnych Sowietów i dzisiejszej Rosji. Mają swoje partie. W takim Ejlacie albo niektórych dzielnicach Tel Awiwu częściej słyszy się mowę Puszkina niż rabinów. I jeszcze do tego - odczuwalna wszędzie poza najlepszymi dzielnicami - jakaś "rosyjskość bez języka": odpadające tynki w przydziałowych mieszkaniach, niestarannie ułożone towary w sklepach, trochę brudu, sporo niechlujnej obojętności "a bo to moje...". A jeśli nie jest Sabrą i nie mówi po rosyjsku, to pochodzi z któregoś z krajów bliskowschodnich albo wręcz z czarnej Etiopii. Wtedy nawet wyznając judaizm, okazuje się bardziej podobny do Araba i mało go obchodzą te wszystkie zamierzchłe europejskie nieszczęścia Polaków, Żydów i Niemców.
Jedną z największych krzywd, jaką wyrządził Polsce komunizm, była utrata szansy na porozumienie z mówiącym po polsku Izraelem. Kiedy ci Żydzi o polskich duszach byli u szczytu swych zawodowych i politycznych możliwości, myśmy ledwie wygrzebywali się po październiku 1956 r. spod gruzów stalinizmu, a już Gomułka przykręcał nam śrubę. No i zaraz potem był haniebny rok 1968. Szansa bezpowrotnie minęła. Nie będziemy się już z nimi porozumiewać w blasku jupiterów. Najwyżej siądziemy na ławeczce dla emerytów, rozprostujemy zniedołężniałe kości i powspominamy stare, złe czasy. Albo pomarzymy daremnie o tym, co mogłoby być. Gdyby było... Porozumiewać się będziemy już tylko z Sabrami. Albo z Ruskimi.
Przywódcy mogą się jednać w blasku jupiterów, ściskać przed kamerami, deklarować zrozumienie na sympozjach, ale człowiek na ulicy będzie myślał i robił swoje. Już w roku 1991 powołano w Polsce i w Izraelu dwie komisje, które wspólnie przejrzały podręczniki szkolne i zaleciły dokonanie zmian pomagających we wzajemnym zrozumieniu. Zalecenia zostały opublikowane przed trzema laty. Na praktyczne zmiany długo jeszcze trzeba będzie poczekać, podobnie jak to było z efektami prac wcześniejszej komisji polsko-niemieckiej. Niemniej jednak w polskich programach i w polskich podręcznikach nastąpiło w ostatnich latach dużo więcej zmian niż w izraelskich. Młodzi Polacy już coś wiedzą o tym, że nasza ziemia była ojczyzną obu narodów. Nie pojmują jednak, że dla Żydów krzyż to nie tylko symbol herezji, która odszczepiła się od judaizmu, mając Chrystusa za Mesjasza, ale nade wszystko symbol antysemityzmu, bo chrześcijanie całe wieki obarczali współrodaków Chrystusa winą bogobójstwa. Nie wiedzą, że judaistyczna interpretacja pierwszego przykazania zabrania starozakonnym modlić się w bliskości krzyża jako symbolu obcego im bóstwa.
W izraelskich podręcznikach Polska to wciąż ojczyzna antysemityzmu. Żydzi nie wiedzą, że dla Polaka krzyż to nie tylko symbol chrześcijaństwa, które wyznaje tego samego co judaizm Boga, ale także symbol narodowy, znak przetrwania mowy i świadomości. Nie wiedzą albo nie chcą wiedzieć, iż tak się złożyło, że prawie wszyscy nasi wielcy wrogowie i zaborcy - prócz liberalnej Austrii - byli innego wyznania, więc krzyż i Najświętsza Panienka (o tym, że była Żydówką, Polacy szybko zapomnieli) wiodły nas do boju, że za komunizmu za krzyż szło się do więzienia.
W samym środku pustyni, w Sde Boker na terenie kampusu niewielkiego Uniwersytetu Negev, leży na wzgórzu urodzony w Płońsku jeden z ojców-założycieli Izraela - Ben Gurion. Do końca życia mieszkał z żoną w skromnym domku tutejszego pustynnego kibucu, czyli po prostu kołchozu. Ze swego grobowca spogląda na położony w dole En Avdat, najpiękniejszą oazę Negevu. Pielgrzymują tu tłumy młodych Żydów, ale komu z nich przyjdzie do głowy, aby pojechać do Płońska?
Może jednak nie jest tak źle. W Płońsku chyba już nikt nie wierzy, że Żydzi przerabiają niewiniątka na macę.
Więcej możesz przeczytać w 3/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.