Jeśli chcemy wpływać na decyzje Unii Europejskiej, bardziej powinniśmy się starać o wzmocnienie Polski
"Niemcy są za małe na świat, za duże na Europę"
Henry Kissinger
Wielokrotnie przytaczanym powiedzeniem Kissingera posłużył się niedawno Bronisław Geremek na marginesie spotkania z Joschką Fischerem i zapewne wspominając równie nieodległe spotkanie Trójkąta Weimarskiego. Minione miesiące, a także całkiem ostatnie dni każą intensywniej niż w zeszłym roku myśleć kategoriami europejskiej strategii. W Polsce szaleje grypa, ale też uzbierała się spora liczba znaków zapytania, wobec których trzeba wracać do pytań podstawowych: o rolę Niemiec i Francji w procesie europejskim, o scenariusz prezydencji niemieckiej i następnych, wreszcie do pytań, jakie powinniśmy stawiać w Polsce sami sobie. W kilku słowach Kissinger streścił doktrynę polityczną, która była podstawą całej niemieckiej polityki europejskiej od Adenauera i na której oparte zostały relacje polsko-niemieckie w ostatniej dekadzie. W nowszych wypowiedziach Fischera słychać echa argumentów Geremka. Po fazie powściągliwości nowego rządu RFN i nazbyt jak na nasze ucho akcentowanym postulacie "realizmu" pojawiają się elementy większej niż na starcie determinacji co do "Agendy 2000" i co do konieczności określenia precyzyjniejszego kalendarza rozszerzenia unii. Rzeczą polskiej dyplomacji jest tak oddziaływać na stolice unijne, aby przybliżyć - na miarę naszych możliwości - korzystne dla nas rozstrzygnięcia. Czeka nas wzmożenie aktywności, kolejne rundy pozyskiwania sojuszników, użycie wszystkich dostępnych nam "armat", by przeważyć europejskie dylematy na naszą korzyść. Doktryna "Niemiec zbyt dużych na Europę i zbyt małych na świat" ma - choć w innych proporcjach - odniesienie także i do nas. Można powiedzieć, że Polska jest wciąż zbyt mała, by narzucić swój punkt widzenia Unii Europejskiej, i zbyt duża, by pozostać poza jej nawiasem. Tymczasem po przyjęciu przez wiele krajów członkowskich kursu w lewo (zwłaszcza w Niemczech, ale także we Francji i Wielkiej Brytanii) oraz po niedawnym głosowaniu w Parlamencie Europejskim nad wotum nieufności wobec komisji wzrosła niepewność. Polacy częściej niż dotychczas zadają sobie pytanie o czekające nas być może niepowodzenia. Niedawno zagadnięto mnie o taki czarny scenariusz: co będzie, gdy unia zajęta własnymi sporami i interesami, rzeczywiście odsunie ad calendas Graecas nasze członkostwo? Poza spodziewaną akcją dyplomatyczną znajduję na to pytanie właściwie tylko jedną odpowiedź. Jej walorem jest to, że nie zdajemy się na cudze decyzje ani nie czekamy na kolejny cud (a byłoby grzechem znów nań czekać, zważywszy na sporą porcję Panaboskich interwencji w ostatnich dwóch dekadach). Moja odpowiedź sprowadza się do tezy, że najlepszym impulsem dla UE byłoby wzmocnienie naszej pozycji przetargowej poprzez zwiększenie efektywnego stanu posiadania i naszej wagi w globalnym bilansie europejskim. A to zależy już wyłącznie od nas. Rozważmy na serio przełożenie formuły Kissingera z wariantu niemieckiego na polski. Cóż znaczyłaby ona praktycznie dla nas? Ci w Polsce, którzy sądzą, iż damy sobie radę sami i poza unią, okazaliby się sprzyjać tezie, że nasz kraj powinien przestać się wzmacniać, a może nawet powinien się cofnąć. Wbrew prostej geografii przez ostatnie lata pogodzono się właściwie, że Słowacja pozostanie poza unią. Jeśli nie chcemy iść śladem państwa słabego i w związku z tym nieatrakcyjnego, które można pozostawić poza nawiasem, jeśli chcemy rzeczywiście wpływać na decyzje samej unii - tym bardziej powinniśmy się starać o wzmocnienie, o wzrost, o rozwój Polski. Każdy wie, że taki plan wymaga poświęcenia i samozaparcia, a także pewnej niecierpliwości w posuwaniu się naprzód. Nawet jeśli potrzebne są gorzkie pigułki reform, jeśli potrzebny jest nieustępliwy kasjer państwowy, a polityczną ceną tego przedsięwzięcia miałyby płacić oba człony koalicji - nie zaś jedynie ten mniejszy, którego próbuje się przebrać w podejrzany kostium liberalnego euroentuzjasty.
Henry Kissinger
Wielokrotnie przytaczanym powiedzeniem Kissingera posłużył się niedawno Bronisław Geremek na marginesie spotkania z Joschką Fischerem i zapewne wspominając równie nieodległe spotkanie Trójkąta Weimarskiego. Minione miesiące, a także całkiem ostatnie dni każą intensywniej niż w zeszłym roku myśleć kategoriami europejskiej strategii. W Polsce szaleje grypa, ale też uzbierała się spora liczba znaków zapytania, wobec których trzeba wracać do pytań podstawowych: o rolę Niemiec i Francji w procesie europejskim, o scenariusz prezydencji niemieckiej i następnych, wreszcie do pytań, jakie powinniśmy stawiać w Polsce sami sobie. W kilku słowach Kissinger streścił doktrynę polityczną, która była podstawą całej niemieckiej polityki europejskiej od Adenauera i na której oparte zostały relacje polsko-niemieckie w ostatniej dekadzie. W nowszych wypowiedziach Fischera słychać echa argumentów Geremka. Po fazie powściągliwości nowego rządu RFN i nazbyt jak na nasze ucho akcentowanym postulacie "realizmu" pojawiają się elementy większej niż na starcie determinacji co do "Agendy 2000" i co do konieczności określenia precyzyjniejszego kalendarza rozszerzenia unii. Rzeczą polskiej dyplomacji jest tak oddziaływać na stolice unijne, aby przybliżyć - na miarę naszych możliwości - korzystne dla nas rozstrzygnięcia. Czeka nas wzmożenie aktywności, kolejne rundy pozyskiwania sojuszników, użycie wszystkich dostępnych nam "armat", by przeważyć europejskie dylematy na naszą korzyść. Doktryna "Niemiec zbyt dużych na Europę i zbyt małych na świat" ma - choć w innych proporcjach - odniesienie także i do nas. Można powiedzieć, że Polska jest wciąż zbyt mała, by narzucić swój punkt widzenia Unii Europejskiej, i zbyt duża, by pozostać poza jej nawiasem. Tymczasem po przyjęciu przez wiele krajów członkowskich kursu w lewo (zwłaszcza w Niemczech, ale także we Francji i Wielkiej Brytanii) oraz po niedawnym głosowaniu w Parlamencie Europejskim nad wotum nieufności wobec komisji wzrosła niepewność. Polacy częściej niż dotychczas zadają sobie pytanie o czekające nas być może niepowodzenia. Niedawno zagadnięto mnie o taki czarny scenariusz: co będzie, gdy unia zajęta własnymi sporami i interesami, rzeczywiście odsunie ad calendas Graecas nasze członkostwo? Poza spodziewaną akcją dyplomatyczną znajduję na to pytanie właściwie tylko jedną odpowiedź. Jej walorem jest to, że nie zdajemy się na cudze decyzje ani nie czekamy na kolejny cud (a byłoby grzechem znów nań czekać, zważywszy na sporą porcję Panaboskich interwencji w ostatnich dwóch dekadach). Moja odpowiedź sprowadza się do tezy, że najlepszym impulsem dla UE byłoby wzmocnienie naszej pozycji przetargowej poprzez zwiększenie efektywnego stanu posiadania i naszej wagi w globalnym bilansie europejskim. A to zależy już wyłącznie od nas. Rozważmy na serio przełożenie formuły Kissingera z wariantu niemieckiego na polski. Cóż znaczyłaby ona praktycznie dla nas? Ci w Polsce, którzy sądzą, iż damy sobie radę sami i poza unią, okazaliby się sprzyjać tezie, że nasz kraj powinien przestać się wzmacniać, a może nawet powinien się cofnąć. Wbrew prostej geografii przez ostatnie lata pogodzono się właściwie, że Słowacja pozostanie poza unią. Jeśli nie chcemy iść śladem państwa słabego i w związku z tym nieatrakcyjnego, które można pozostawić poza nawiasem, jeśli chcemy rzeczywiście wpływać na decyzje samej unii - tym bardziej powinniśmy się starać o wzmocnienie, o wzrost, o rozwój Polski. Każdy wie, że taki plan wymaga poświęcenia i samozaparcia, a także pewnej niecierpliwości w posuwaniu się naprzód. Nawet jeśli potrzebne są gorzkie pigułki reform, jeśli potrzebny jest nieustępliwy kasjer państwowy, a polityczną ceną tego przedsięwzięcia miałyby płacić oba człony koalicji - nie zaś jedynie ten mniejszy, którego próbuje się przebrać w podejrzany kostium liberalnego euroentuzjasty.
Więcej możesz przeczytać w 4/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.