W poznańskim Teatrze Polskim boczna sala pełna po brzegi. A Tranströmer to przecież trudny poeta. Polska jest jednak nadal krajem poezji, tylko tu jesteśmy mocarstwem. Andrzej Seweryn skupiony i zdenerwowany jak przed walką bokserską. Perfekcjonista. Czyta jednak wiersze z głębokim zrozumieniem. A ja staram się przekładać poetę na język prozy i anegdoty. Proszę Andrzeja, niespodzianie dla mnie samego, by przeczytał wiersz, którego nie zna, najpierw czytam sam. Aktor zaniepokojony, jak to tak bez przygotowania, ale czyta bez skazy. Ktoś z sali jednak woła, że poeta lepiej, że aktor za wiele wsadził w interpretacje swego JA... Okrutnie się zdenerwował, słyszę jak mruczy tonem Rejenta z „Zemsty": „Jakie ja, co on bajdurzy...". Myślę: „Każdy z nas taki wrażliwy na byle krytykę, jesteśmy pyłkami unoszonymi oddechami innych ludzi”. Pamiętam, jak kiedyś, głupi, Miłoszowi coś wspomniałem o ośle narodowym, co zaryczał go w książce za brak patriotyzmu. Miłosz przeczytał i przez wiele dni tym się trapił.
Cała ta podróż moja do Poznania, potem do Szczecina, pełna spotkań z czasem. Jak człowiek trochę pożyje, to co się ruszy, potrąci „kamyk" i lawina wspomnień. Mam sześć lat, jadę z babcią do Poznania z Ciechocinka, gdzie jak zawsze dopadła mnie wielka nuda. Pociąg postękuje, by w końcu jęknąć jakby ostatecznie. Dlaczego nie dojechał do dworca? Ktoś mówi: „Wojna". Słychać strzały. Babcia blada jak śmierć: mój dziadek, oficer zginął w obronie Warszawy, ona we wrześniowej tułaczce z trojką dzieci, pociągi, bombardowania, zabici i ranni, pewna, że będzie tak znowu. Noc, pusta ulica, tężeje godzina milicyjna, prowadzi nas do swego domu jakiś kolejarz. Leci samolot, pewnie niewinny, ale babcia klęka na chodniku... W domu kolejarza chleb z smalcem, nieznana mi potrawa bogów. A rankiem komunikaty radiowe, jakby wojenne... Wuj po nas przybył i opowiada, że widział kałuże krwi.
Inny „kamyk": Seweryna ostatnio widziałem na żywo bodaj w roku 1968., jakieś małe mieszkanko, wokół szumiał studencki marzec, ja uczeń liceum, on student, ale już aktor bardzo wtedy zaangażowany.
W podróży traci się zakorzenienie i widać, że za każdym istnieniem stoi bezmiar nieistnienia, za rzeczą każdą pustka bez granic. Można to jednak roziskrzyć ironią, uśmiechem rozczulić. Mistrzynią tu była Szymborska. W Szczecinie mieszkam na zamku jak król, nie, lepiej, ja mam internet, a królowie nie mieli. Na peronie czekał Mirek. Kolejny „kamyk": ostatni raz widzieliśmy się w roku 1978, nocował u mnie, ach, te nasze konspiracje. Przyjechał wtedy z małego miasteczka, młody i nieustraszony... Potem działacz opozycji, internowany, siedział z Lechem Kaczyńskim i teraz dziwi się: „To był przecież normalny człowiek, Romaszewski też, wielu innych, co im się porobiło?".
Zdumienie Mirka szlachetne, on z tych pozbawionych gruczołu praktyczności, walczył o wolność, a gdy w końcu przyszła, to radzi sobie, acz umiarkowanie. Nie ma w nim jednak żalu i złości. Pokazuję mu tygodnik „Uważam Rze": „Patrz, to winno zmienić tytuł na „Mam Za Złe". Cali z pretensji i z rozeźlenia, ten grafoman, ale jakie roszczenia do wielkości, u tego ropieje wrzód na sercu. Wszędzie zamiast talentu kpina. I każdego coś okrutnie boli. Ich Polska to kraina gniewu i pretensji, miejsce szpetne i nieszczęśliwe. Na szczęście już żyjemy w innym kraju”.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.