Na początku Harlem zamieszkiwała „zła rasa nieprzyjaznych nam dzikusów". Tak w 1632 r. miejscowe plemiona Indian opisał jeden z holenderskich kolonizatorów. Dość szybko dobra rasa wybiła lub przepędziła dzikusów i na dwieście lat Harlem stał się synonimem spokojnego, willowego zakątka na północ od rodzącej się nowojorskiej metropolii. Aż do początku ubiegłego stulecia. Wtedy zaczęła go zalewać fala nowych dzikusów. „Należy zachować czujność w obliczu czarnej inwazji i walczyć z nią, inaczej najeźdźcy nieuchronnie wypchną białych z Harlemu” – alarmowała w lipcu 1911 r. gazeta „Harlem Home News”. Bezskutecznie. Napływający z południa kraju Murzyni opanowali północny Manhattan. W szczególności upodobali sobie Harlem, gdzie w latach 30. stanowili przytłaczającą większość. Dzielnica stała się duszą i sercem murzyńskiej Ameryki – tu rozkwitł jazz, tu działał Malcom X. Dziś Harlem przeżywa kolejną inwazję. Tym razem zieloną.
Browar za trzy dolce
Trzeba mieć bowiem 2,5 miliona zielonych papierów, by kupić trzypokojowe mieszkanie w nowo oddanym apartamentowcu w południowej części dzielnicy. Liczba białych w południowym Harlemie zwiększyła się w ciągu dekady o 55 proc. Najbardziej kiedyś murzyński Harlem centralny, gdzie w 1950 r. czarni stanowili 98 proc. populacji, jest dziś czarny tylko w 60 proc. Jeśli spojrzeć na całą dzielnicę (tzw. Greater Harlem), okaże się, że serce czarnej Ameryki powoli przestaje bić – spis powszechny pokazał, że czarnoskórych mieszkańców jest tam ledwie 40 proc.