Pierwsze, co w takiej chwili dopada, to obezwładniający strach. Walka z rakiem to wyścig z czasem, a tu ktoś mówi: „Stop! Poczekajmy, aż dotrze chemia. Na razie nie mamy czym leczyć". W całkowicie naturalnym odruchu wobec takiego ciosu oczy pacjentów kierują się na tych, którzy za opiekę medyczną – zgodnie z konstytucją – biorą odpowiedzialność. Czyli na ministra i rząd. Ale urzędniczą reakcję na te wydarzenia bez cienia przesady trzeba nazwać największym skandalem służby zdrowia ostatnich lat. I nie o brak leków chodzi.
Przez gorzkie wspomnienia doświadczeń własnej wojny z rakiem słuchałem tego, co miał do powiedzenia chorym wiceminister zdrowia Jakub Szulc. Pan Szulc pół tygodnia poświęcił na przekonywanie samego siebie, że niczego nie zaniedbał i że w każdym segregatorku oraz we wszystkich szufladkach i szafkach kryją się odpowiednie kwitki, które uratują mu głowę, gdyby się okazało, że z chemioterapią i lekami jednak coś spaprał. Cały ten show przed kamerami w najmniejszym stopniu nie obchodził – rzecz jasna – zrozpaczonych pacjentów, którzy właśnie dowiadywali się od swoich lekarzy, że nie ma dla nich leków. Podobnego spektaklu biurokratycznej bezduszności nie widziałem od dawna. Pan Szulc urósł w 24 godziny do symbolu biurokraty, który połowę aktywności przeznacza na uzasadnienie potrzeby swojego istnienia.
Trzeba nie lada determinacji, by po kolejnych godzinach spędzonych po chemii w toalecie, na wymiotach i po kolejnych dniach przeleżanych bez siły na szpitalnym łóżku pod sączącą się z bezlitosną regularnością kroplówką – znaleźć jeszcze motywację do dalszej walki. Jedni szukają jej w rodzinie, inni miesiącami mają przed oczyma wizje tego, co zrobią, kiedy lekarz powie im wreszcie: „Koniec batalii, możesz iść do domu". Ale wszyscy w tę wojnę z rakiem wkładają maksimum wysiłku, bo tylko tak można to świństwo zwyciężyć. Wszystkim im system zafundował dodatkowe „atrakcje”. Być może dlatego, że ktoś tam przesadził i za ostro negocjował ceny. Albo kto inny w firmie farmaceutycznej uznał, że miliardy dolarów zysku to za mało i trzeba z naszych kieszeni wycisnąć jeszcze trochę. Albo też jakiś lekarz doszedł do wniosku, że można dorobić na boku i w oficjalnym miejscu pracy powiedzieć, że czegoś brakuje, ale po cichu dodać, że w prywatnym gabinecie da się na to coś zaradzić. Nie wiem, jak było. I nic mnie to nie obchodzi, tak samo jak chorych. Bo chorzy czekali na działanie. Na konkretne kroki. Na powiedzenie – panujemy nad sytuacją. Niczego takiego przez tydzień się nie doczekali. Usłyszeli za to, że winny jest kto inny, że minister robił, co do niego należało, i że w tej sprawie i minister, i jego zastępca są dręczeni przez media. A już zwłaszcza jedno medium i jednego dziennikarza, bezczelnie zajmującego się szukaniem ludzi, którym śmierć zajrzała w oczy. A przecież tylu innym nie zagląda. Tylu leczymy. Tak świetnie dajemy sobie radę w setkach innych przypadków. To po co pozwalać jednej pani wygłosić minutowy apel do ministra, by pozwolił jej żyć! Przecież na ministerialne reakcje redaktor tyle czasu nie przeznacza. Manipulator…
Panie ministrze Arłukowicz!
Kiedy obejmował pan swój urząd, pewnie uczył się go pan jak każdy kolejny minister. Bo to wielka struktura, tysiące ludzi i miliony problemów. Ale pańskim wielkim atutem była prawdziwa, ludzka, lekarska, a nie polityczna wrażliwość. Dziś widać, że była.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.