Dzisiaj artyści muszą mieć cierpliwość i talenty dyplomatyczne. Powinni się też orientować w prawach marketingu; nie oburzać się na nie, lecz skrzętnie wykorzystywać swoje rynkowe atuty
W dzisiejszych czasach artyści muszą być uparci. Żeby osiągnąć sukces, potrzebny im nie tylko talent, ale także silne ego. Chuchra i mimozy nie mają na co liczyć - nie stworzą arcydzieł, bo świat im na to nie pozwoli: nie sfinansuje, nie poprze, nie wystawi, nie nagrodzi brawami. Dzisiaj artyści muszą mieć cierpliwość i talenty dyplomatyczne. Powinni się też orientować w prawach marketingu; nie oburzać się na nie, lecz skrzętnie wykorzystywać swoje rynkowe atuty. Nie zaszkodzi, jeśli mają zmysł do autoreklamy: chętnie udzielają wywiadów i dobrze wypadają w talk shows.
Świetnym dowodem na działanie tej prawidłowości jest Jerzy Hoffman, reżyser filmu "Ogniem i mieczem". Przez wiele lat próbował doprowadzić do zrealizowania tego filmu, wieńczącego kinową "Trylogię" według Sienkiewicza. Odpowiadano mu wszędzie i niezmiennie, że to niemożliwe, a on swoje. Zmieniały się ustroje, zmieniali się ludzie. W pewnym momencie niemożliwość zrobiła się tak krucha, że zaczęła się rozsypywać w palcach. Hoffman, który wciąż nie rezygnował, wykorzystał sytuację: zaciągnął kredyty, zmobilizował ludzi, sfilmował "Ogniem i mieczem" i... wypuścił film na rynek niczym przebojowy, nowy produkt renomowanej firmy.
Ukazały się już książki, albumy, płyty, reportaże, programy telewizyjne zapowiadające premierę filmu, a w kasach kin sprzedaje się bilety na "Ogniem i mieczem" z miesięcznym wyprzedzeniem. Większość pierwszych seansów wykupiono na pniu. Bilety na nie stanowią efektowne prezenty dla najbliższych i dowody towarzyskiego statusu. Udało się więc wykreować snobizm na coś, czego właściwie nie ma, bo trudno przewidzieć, na ile artystycznie udane okaże się przedsięwzięcie Hoffmana. Jeden sukces jest jednak niepodważalny: upór reżysera przyniósł owoce, a prawa marketingu zadziałały. Inni reżyserzy mają już kogo naśladować.
Którejś weekendowej nocy zobaczyłem w telewizji innego upartego artystę. Okazał się nim genialny wiolonczelista Yo Yo Ma. Wymyślił on sobie, by w środku miasta zbudować ogród, który byłby zmaterializowaniem muzyki Bacha. Miałby jej dramaturgię, układ temp, tonacji i dynamiki. Rośliny byłyby więc odpowiednikami nut, a miasto - pięciolinią. Szalone? Rzeczywiście, na początku wydaje się snem nawiedzonego dziwaka. Ale cóż znaczy upór artysty? Znalazł projektantkę ogrodów, architektów, życzliwych urzędników. Burmistrz Bostonu osobiście poparł dziwaczny pomysł, oddając artystom do dyspozycji plac przed ratuszem. Projekt powstawał wśród zachwytów zapoznających się z nim bostońskich notabli, a Yo Yo Ma uświetniał jego prezentację grą na wiolonczeli. Brakowało tylko sponsorów.
No bo ktoś przecież musi zapłacić za urzeczywistnienie szalonego snu wielkiego muzyka. Burmistrz dał zgodę, ale nie dał pieniędzy - te potrzebne są na ważniejsze inwestycje. A więc kto? Namawianie milionerów i odwoływanie się do ich artystycznych dusz nie zawsze przynosi skutek na oczekiwaną miarę. Tak było tym razem. Pieniądze zebrano, ale za mało. Nie starczyło, zatem projekt musiał upaść. W Bostonie nie powstanie ogród muzyki.
Mogłaby to być historyjka z morałem: świat jest pragmatyczny, na szaleństwa nie ma w nim miejsca. Ale upór Yo Yo Ma sprawił, że morał jest całkiem inny: jeśli bardzo chcesz, wszystko jest możliwe. Nasz wiolonczelista wraz ze swoją ekipą zapaleńców udał się w drogę i dotarł do Toronto. Tu znów znalazł odpowiedni fragment miasta i spotkał się z burmistrzem. I tym razem uzyskał zgodę. Pani burmistrz przyklasnęła, poparła, zawiadomiła o pomyśle wybitnych obywateli miasta. Okazało się przy tym, że jeden z nich mieszka w domu, który ma się znaleźć w bezpośrednim sąsiedztwie ogrodu muzyki.
- Czy nie będzie od tego Bacha zbyt dużo hałasu? - zaniepokoił się.
Yo Yo Ma nie przekonywał. Kazał stanąć wątpiącemu na balkonie swego mieszkania, a sam wziął pod pachę wiolonczelę, poszedł na miejsce, gdzie miał powstać ogród i... zaczął grać sonatę Bacha.
- Jak słychać? - wrzasnął, przekrzykując huk dobiegający z pobliskiej ulicy.
- Nic nie słychać - odkrzyknął uspokojony mieszkaniec Toronto.
Program telewizyjny skończył się w chwili, gdy Yo Yo Ma posiadał już wszystkie zgody, a także pieniądze na budowę muzycznego parku. Oczami jego wyobraźni zobaczyliśmy nawet poszczególne fragmenty ogrodu, kolorem i charakterem odpowiadające nastrojowi kolejnych części dzieła Bacha. Na miejscu rozpoczynającej się budowy rozbito namioty i pito szampana.
Tak więc w Toronto powstanie muzyczny ogród Yo Yo Ma, jedno z najoryginalniejszych dzieł sztuki końca XX w. Powstanie dzięki uporowi i temu, że artysta okazał się rzutkim menedżerem, a nie obrażonym na komercję fajtłapą. Jeszcze jeden przykład wart naśladowania.
Świetnym dowodem na działanie tej prawidłowości jest Jerzy Hoffman, reżyser filmu "Ogniem i mieczem". Przez wiele lat próbował doprowadzić do zrealizowania tego filmu, wieńczącego kinową "Trylogię" według Sienkiewicza. Odpowiadano mu wszędzie i niezmiennie, że to niemożliwe, a on swoje. Zmieniały się ustroje, zmieniali się ludzie. W pewnym momencie niemożliwość zrobiła się tak krucha, że zaczęła się rozsypywać w palcach. Hoffman, który wciąż nie rezygnował, wykorzystał sytuację: zaciągnął kredyty, zmobilizował ludzi, sfilmował "Ogniem i mieczem" i... wypuścił film na rynek niczym przebojowy, nowy produkt renomowanej firmy.
Ukazały się już książki, albumy, płyty, reportaże, programy telewizyjne zapowiadające premierę filmu, a w kasach kin sprzedaje się bilety na "Ogniem i mieczem" z miesięcznym wyprzedzeniem. Większość pierwszych seansów wykupiono na pniu. Bilety na nie stanowią efektowne prezenty dla najbliższych i dowody towarzyskiego statusu. Udało się więc wykreować snobizm na coś, czego właściwie nie ma, bo trudno przewidzieć, na ile artystycznie udane okaże się przedsięwzięcie Hoffmana. Jeden sukces jest jednak niepodważalny: upór reżysera przyniósł owoce, a prawa marketingu zadziałały. Inni reżyserzy mają już kogo naśladować.
Którejś weekendowej nocy zobaczyłem w telewizji innego upartego artystę. Okazał się nim genialny wiolonczelista Yo Yo Ma. Wymyślił on sobie, by w środku miasta zbudować ogród, który byłby zmaterializowaniem muzyki Bacha. Miałby jej dramaturgię, układ temp, tonacji i dynamiki. Rośliny byłyby więc odpowiednikami nut, a miasto - pięciolinią. Szalone? Rzeczywiście, na początku wydaje się snem nawiedzonego dziwaka. Ale cóż znaczy upór artysty? Znalazł projektantkę ogrodów, architektów, życzliwych urzędników. Burmistrz Bostonu osobiście poparł dziwaczny pomysł, oddając artystom do dyspozycji plac przed ratuszem. Projekt powstawał wśród zachwytów zapoznających się z nim bostońskich notabli, a Yo Yo Ma uświetniał jego prezentację grą na wiolonczeli. Brakowało tylko sponsorów.
No bo ktoś przecież musi zapłacić za urzeczywistnienie szalonego snu wielkiego muzyka. Burmistrz dał zgodę, ale nie dał pieniędzy - te potrzebne są na ważniejsze inwestycje. A więc kto? Namawianie milionerów i odwoływanie się do ich artystycznych dusz nie zawsze przynosi skutek na oczekiwaną miarę. Tak było tym razem. Pieniądze zebrano, ale za mało. Nie starczyło, zatem projekt musiał upaść. W Bostonie nie powstanie ogród muzyki.
Mogłaby to być historyjka z morałem: świat jest pragmatyczny, na szaleństwa nie ma w nim miejsca. Ale upór Yo Yo Ma sprawił, że morał jest całkiem inny: jeśli bardzo chcesz, wszystko jest możliwe. Nasz wiolonczelista wraz ze swoją ekipą zapaleńców udał się w drogę i dotarł do Toronto. Tu znów znalazł odpowiedni fragment miasta i spotkał się z burmistrzem. I tym razem uzyskał zgodę. Pani burmistrz przyklasnęła, poparła, zawiadomiła o pomyśle wybitnych obywateli miasta. Okazało się przy tym, że jeden z nich mieszka w domu, który ma się znaleźć w bezpośrednim sąsiedztwie ogrodu muzyki.
- Czy nie będzie od tego Bacha zbyt dużo hałasu? - zaniepokoił się.
Yo Yo Ma nie przekonywał. Kazał stanąć wątpiącemu na balkonie swego mieszkania, a sam wziął pod pachę wiolonczelę, poszedł na miejsce, gdzie miał powstać ogród i... zaczął grać sonatę Bacha.
- Jak słychać? - wrzasnął, przekrzykując huk dobiegający z pobliskiej ulicy.
- Nic nie słychać - odkrzyknął uspokojony mieszkaniec Toronto.
Program telewizyjny skończył się w chwili, gdy Yo Yo Ma posiadał już wszystkie zgody, a także pieniądze na budowę muzycznego parku. Oczami jego wyobraźni zobaczyliśmy nawet poszczególne fragmenty ogrodu, kolorem i charakterem odpowiadające nastrojowi kolejnych części dzieła Bacha. Na miejscu rozpoczynającej się budowy rozbito namioty i pito szampana.
Tak więc w Toronto powstanie muzyczny ogród Yo Yo Ma, jedno z najoryginalniejszych dzieł sztuki końca XX w. Powstanie dzięki uporowi i temu, że artysta okazał się rzutkim menedżerem, a nie obrażonym na komercję fajtłapą. Jeszcze jeden przykład wart naśladowania.
Więcej możesz przeczytać w 6/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.