Bunt rodzi się najczęściej tam, gdzie władza nie potrafi sprawiedliwie dzielić wyrzeczeń
Sobotnie "Życie" doniosło, że rząd Kambodży zmniejszył o 70 proc. własne uposażenia i przeznaczył zaoszczędzone pieniądze na podwyższenie pensji strajkujących nauczycieli. Zaapelował też do parlamentarzystów, aby i oni poszli w jego ślady. Z tą wiadomością sąsiadowała informacja, że radni kilku warszawskich gmin uchwalili podwyżkę własnych diet i pensji burmistrzów. I tak burmistrz Białołęki zamiast 10 tys. będzie teraz zarabiał 13 tys. zł, nie licząc innych apanaży, ustanowionych hojną ręką kolegów radnych.
Materialne rozpasanie warszawskich samorządowców dawno już przekroczyło granice przyzwoitości. Prezydent stolicy zarabia miesięcznie 17 tys. zł, o niemal 6 tys. zł więcej od prezydenta RP. Wysokie diety pobierają też radni, a jest ich w Warszawie - w co aż trudno uwierzyć - około ośmiuset. Niewiele mniejsze apetyty mają samorządowcy innych miast, powiatów i gmin. Jak ustaliła "Rzeczpospolita", prezydenci wielu miast zarabiają lepiej od głowy państwa, zaś niejeden komunalny urzędnik pobiera pensję wyższą od ministerialnej. A wszystko to dzieje się w sytuacji, kiedy samorządom brakuje pieniędzy na najbardziej elementarne potrzeby tysięcy ludzi, zmagających się z niedostatkiem. Nasze życie publiczne cierpi na coraz większy deficyt solidarności. Tej autentycznej, ludzkiej, a nie deklarowanej w nazwach i programach. Jakże często słyszy się tłumaczenie, że jakiś postulat pracowniczy jest wprawdzie zasadny, ale niemożliwy do spełnienia ze względu na coraz większe kłopoty gospodarcze. Świat ogarnia recesja, zagrażająca i naszej kondycji ekonomicznej. Niezbędne więc są wyrzeczenia, bo gospodarka obarczona dodatkowymi świadczeniami socjalnymi stanie się jeszcze mniej konkurencyjna. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że takie wyjaśnienia składa pielęgniarkom dyrektor szpitala czy kasy chorych, którego miesięczna pensja przewyższa całe ich roczne dochody. Czyż można się dziwić, iż szlag trafia biedne pielęgniarki, zwłaszcza że w wielu wypadkach nie ustępują one świeżo upieczonemu biurokracie ani poziomem wykształcenia, ani ofiarnością w wykonywaniu obowiązków?
Ów deficyt solidarności jest największym zagrożeniem dla spokoju społecznego. Historia podpowiada, że bunt rodzi się najczęściej tam, gdzie władza nie potrafi sprawiedliwie dzielić wyrzeczeń. Jeśli kosztami kryzysu obarcza miliony szarych obywateli, a jednocześnie mnoży własne apanaże, to podpisuje na siebie wyrok, który prędzej czy później zostanie wykonany.
Materialne rozpasanie warszawskich samorządowców dawno już przekroczyło granice przyzwoitości. Prezydent stolicy zarabia miesięcznie 17 tys. zł, o niemal 6 tys. zł więcej od prezydenta RP. Wysokie diety pobierają też radni, a jest ich w Warszawie - w co aż trudno uwierzyć - około ośmiuset. Niewiele mniejsze apetyty mają samorządowcy innych miast, powiatów i gmin. Jak ustaliła "Rzeczpospolita", prezydenci wielu miast zarabiają lepiej od głowy państwa, zaś niejeden komunalny urzędnik pobiera pensję wyższą od ministerialnej. A wszystko to dzieje się w sytuacji, kiedy samorządom brakuje pieniędzy na najbardziej elementarne potrzeby tysięcy ludzi, zmagających się z niedostatkiem. Nasze życie publiczne cierpi na coraz większy deficyt solidarności. Tej autentycznej, ludzkiej, a nie deklarowanej w nazwach i programach. Jakże często słyszy się tłumaczenie, że jakiś postulat pracowniczy jest wprawdzie zasadny, ale niemożliwy do spełnienia ze względu na coraz większe kłopoty gospodarcze. Świat ogarnia recesja, zagrażająca i naszej kondycji ekonomicznej. Niezbędne więc są wyrzeczenia, bo gospodarka obarczona dodatkowymi świadczeniami socjalnymi stanie się jeszcze mniej konkurencyjna. I wszystko byłoby w porządku, gdyby nie fakt, że takie wyjaśnienia składa pielęgniarkom dyrektor szpitala czy kasy chorych, którego miesięczna pensja przewyższa całe ich roczne dochody. Czyż można się dziwić, iż szlag trafia biedne pielęgniarki, zwłaszcza że w wielu wypadkach nie ustępują one świeżo upieczonemu biurokracie ani poziomem wykształcenia, ani ofiarnością w wykonywaniu obowiązków?
Ów deficyt solidarności jest największym zagrożeniem dla spokoju społecznego. Historia podpowiada, że bunt rodzi się najczęściej tam, gdzie władza nie potrafi sprawiedliwie dzielić wyrzeczeń. Jeśli kosztami kryzysu obarcza miliony szarych obywateli, a jednocześnie mnoży własne apanaże, to podpisuje na siebie wyrok, który prędzej czy później zostanie wykonany.
Więcej możesz przeczytać w 6/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.