Polskie superprodukcje filmowe
"Ogniem i mieczem" Jerzego Hoffmana to pierwsza od ćwierćwiecza polska superprodukcja filmowa. Dzieje jej poprzedniczek wskazują, że równie trudną jak pieniądze barierą w ich realizacji była polityka władz PRL.
"Krzyżaków" (1960 r.) kręcono pod szyldem obchodów 550. rocznicy bitwy pod Grunwaldem. Idea utrafiła idealnie w gust towarzysza Gomułki, który domagał się, by "tym filmem dać odpór tendencjom rewizjonistycznym w RFN". Ubodło go zwłaszcza to, że kanclerz Adenauer przyjął na specjalnej audiencji mistrza zakonu krzyżackiego, ubranego w dodatku w długi biały płaszcz z czarnym krzyżem. Na użytek filmu zakupiono więc pierwsze w kinematografii polskiej szerokokątne obiektywy i zamówiono kolorową taśmę Eastmana zamiast stosowanych wcześniej negatywów NRD-owskiej Agfy. Z planu innych filmów ściągano bezwzględnie cały przydatny sprzęt - od kamer po kostiumy. Od przygotowania scenariusza do wprowadzenia filmu na ekrany minęło zaledwie piętnaście miesięcy. Zdarzało się więc, że statyści biegali w trampkach, a rycerze mieli na ręku zegarki. Szymon Kobyliński wyśmiewał potem filmowe kostiumy, które garderobiani poskładali z szat właściwych dla najrozmaitszych epok. Olśniewająca - jak na tamte czasy - okazała się scena bitwy pod Grunwaldem. Jej piętnastominutowy zapis składał się aż ze 152 ujęć. Z kolei koncepcja kolorystyczna obrazu autorstwa Mieczysława Jahody z sukcesem nawiązywała do tonacji barwnej malarstwa gotyku. Spośród 35 mln obywateli PRL film obejrzało 28 mln. "Niestety, cała nasza praca została przekreślona takimi filmami jak ťKrzyżacyŤ" - ocenił wówczas Andrzej Wajda. Natomiast "Popioły" Wajdy z 1965 r. zostały przyjęte jako podzwonne dla rozliczeń z narodowymi mitami, jakie bez mała od dziesięciu lat prowadziła wtedy polska szkoła filmowa. Po uchwale Sekretariatu KC PZPR z 1960 r., hamującej środowisko filmowe w przejmowaniu "rządu dusz" inteligencji polskiej, szkoła polska z wolna ulegała samolikwidacji: Andrzej Munk zginął w wypadku samochodowym w 1961 r., Roman Polański krótko po nakręceniu "Noża w wodzie" wyemigrował, a filmy rozliczeniowe innych reżyserów ("Agnie- szka 46" Sylwestra Chęcińskiego) były zbyt blade, by zainteresować publiczność. "Dał Wajda wizję historii i uwikłanych w nią losów ludzkich jak pierwowzór gorącą, gorzką, tragiczną, trudną jak pierwowzór, nie do przyjęcia dla brązowników" - napisał Wiktor Woroszylski. Telewizyjny pokaz filmu ściągnął rekordową wówczas dziesięciomilionową widownię. "Popioły" wywołały wprawdzie zastępczą, ale i najobszerniejszą w prasie polskiej dyskusję o zaletach i wadach czynu zbrojnego w najnowszej historii Polski - wypowiadali się wszyscy: od Krzysztofa Teodora Toeplitza po prof. Tadeusza Kotarbińskiego. Młodzi żołnierze polscy przelewają krew dla idei napoleońskiej, ale retrospekcje z San Domingo i Saragossy pokazują dobitnie, że zostali wykorzystani w ramach gigantycznej politycznej manipulacji. "Nie ma taryfy ulgowej dla skopanych przez historię Polaków. Odwrotnie - jest ťtaryfa karnaŤ dla Polaków; my ponosimy odpowiedzialność za San Domingo, Saragossę i wyprawę do Rosji, za wszelkie bestialstwa, w jakie zostaliśmy uwikłani. Odpowiedzialność, od której zwolnione są wszelkie mocarstwa, inicjatorzy i organizatorzy tych bestialstw" - grzmiał płk Zbigniew Załuski, wyspecjalizowany wówczas w atakach na szkołę polską, teatrzyk Bim-Bom i słynną inscenizację "Króla Ubu" w klubie Stodoła. Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Oficjalną wykładnię najnowszej historii wziął na swoje barki czołowy militarysta ówczesnego kina Jerzy Passendorfer. W "Skąpanych w ogniu" (1963 r.) wysuwał tezę o współpracy NSZ z niedobitkami SS, w "Dniu oczyszczenia" (1969 r.) przedstawiał bankructwo partyzantki akowskiej, a w filmie "Kierunek Berlin" (1968 r.) pokazywał, jak prosty kapral Naróg o komunistycznych ciągotach obiecywał fircykowatemu żołnierzowi powstania warszawskiego: "Już ja zrobię z ciebie żołnierza!" Znacznie skromniejszym echem odbił się "Faraon" Jerzego Kawalerowicza (1966 r.), którego adaptować na potrzeby filmu pomagał Tadeusz Konwicki. Okrzyknięty przez zachodnich krytyków "anty-Kleopatrą" skupiał się "Faraon" na walce o władzę między Ramzesem XIII, zamierzającym reformować państwo, a wpływową kastą kapłanów. Ci jednak reprezentowali wiedzę i ciągłość tradycji. Młody faraon przegrywa, ale jego idee wprowadzają w życie właśnie kapłani. Efekty wizualne zademonstrowano powściągliwie i w jednakowej tonacji kolorystycznej - piasku pustynnego, co osłabiało atrakcyjność filmu. Na giełdzie krytycznej "Faraon" został oceniony jako dramat inteligencji, która czuła się oszukana gomułkowską odwilżą roku 1956, i zasadniczo pozostał tylko w pamięci inteligencji. "Potop" Jerzego Hoffmana z 1974 r. miał być Hutą Katowice polskiej kinematografii. Liczby są tu szczególnie imponujące. Nakręcono 71 tys. kilometrów taśmy filmowej. W głównych rolach obsadzono 70 aktorów, 600 zaangażowano w epizodach. Na planie zatrudniono 40 tys. statystów. W scenach bitewnych, kręconych m.in. w plenerach litewskich i białoruskich, wykorzystano specjalny pułk kawalerii Mosfilmu, wypróbowany wcześniej na planie "Wojny i pokoju" Siergieja Bondarczuka. W czasie łagodnej zimy roku 1971 śnieg na częstochowskich wałach zastąpiły wagony trocin powleczonych - wysiłkiem żołnierzy radzieckich - szronem sprowadzonym z jeziora. Autentycznych rekwizytów użyczyło muzeum na Wawelu, a nawet skarbiec jasnogórski. "Przy ťPotopieŤ problem polityczny był tylko jeden, ale pilnowano tego wyjątkowo starannie. Musieliśmy zbudować film tak, żeby Jasna Góra nie stała się jego centralnym punktem" - wspominał po latach reżyser. Dzieło nie wywołało polemik historycznych ani politycznych - stało się rodzajem narodowej maskotki. Zdjęcia poprzedziła szeroka dyskusja prasowa na temat obsady. Publiczność nie życzyła sobie Daniela Olbrychskiego w roli Kmicica, pamiętając go zbyt żywo jako Azję Tuhajbejowicza. Do roli Oleńki pretendowało aż 9 tys. kandydatek, a i tak Janusz Głowacki zapytywał szyderczo po premierze: "Dlaczego w tej roli wystąpił Max von Sydow?". Krytyka nie była olśniona. "ťPotopŤ to już nie film, to jest sukces narodowy. W ostatnim sezonie wymienia się dwa takie: triumf drużyny piłkarskiej we Frankfurcie i nasz film - pisał Zygmunt Kałużyński. - Jest to robota tradycyjna (?) Hollywood około roku 50". "Ziemia obiecana" Andrzeja Wajdy (1975 r.) zdecydowanie, choć nieszczęśliwie wyprzedziła swój czas. "W rozpoczętym od nowa wielkim dialogu: ťmieć czy byćŤ ten jeden z najwspanialszych filmów Wajdy każe zastanowić się nad racjami tych dwu stron" - pisała Maria Janion. Władzy podobało się marksistowskie ujęcie konfliktu pracy i kapitału, chociaż na tle ówczesnej gospodarki ciągłego niedoboru dylemat "mieć czy być" brzmiał zupełnie fałszywie. Film powinien był mieć drugą premierę na początku lat 90., kiedy to Polska żarłoczna, bezwzględna, niekiedy prostacka w zmaganiu o pieniądz przesunęła do historii społeczeństwo PRL-owskie, zakonserwowane w swoistej ustrojowej formalinie. W latach 60., kiedy powstawały pierwsze polskie superprodukcje notujące wysoką frekwencję ("Faraon" - 7,3 mln widzów, "Popioły" - 6,3 mln widzów), konkurencja była obfita, lecz niewyszukana. W tym czasie rocznie wprowadzano na ekrany ok. 200 filmów - w tej liczbie mniej więcej 35 radzieckich, przeszło 20 wyprodukowanych w Czechosłowacji i niemal 30 amerykańskich. Z końcem lat 60. najwięcej widzów ściągnęli do kin "Krzyżacy", "Winnetou", "Zakazane piosenki" i "Fanfan Tulipan". Dekadę później uformowała się czołówka polskich filmów najlepiej sprzedających się za granicą. "Ziemię obiecaną" kupiły 43 kraje, "Dzieje grzechu" Waleriana Borowczy- ka - 42, "Człowieka z marmuru" i "Brzezinę" - 31 państw. Natomiast rekordzistą do dziś pozostaje film "Wielka podróż Bolka i Lolka" Władysława Nehrebeckiego, wyświetlany aż w 65 krajach.
"Krzyżaków" (1960 r.) kręcono pod szyldem obchodów 550. rocznicy bitwy pod Grunwaldem. Idea utrafiła idealnie w gust towarzysza Gomułki, który domagał się, by "tym filmem dać odpór tendencjom rewizjonistycznym w RFN". Ubodło go zwłaszcza to, że kanclerz Adenauer przyjął na specjalnej audiencji mistrza zakonu krzyżackiego, ubranego w dodatku w długi biały płaszcz z czarnym krzyżem. Na użytek filmu zakupiono więc pierwsze w kinematografii polskiej szerokokątne obiektywy i zamówiono kolorową taśmę Eastmana zamiast stosowanych wcześniej negatywów NRD-owskiej Agfy. Z planu innych filmów ściągano bezwzględnie cały przydatny sprzęt - od kamer po kostiumy. Od przygotowania scenariusza do wprowadzenia filmu na ekrany minęło zaledwie piętnaście miesięcy. Zdarzało się więc, że statyści biegali w trampkach, a rycerze mieli na ręku zegarki. Szymon Kobyliński wyśmiewał potem filmowe kostiumy, które garderobiani poskładali z szat właściwych dla najrozmaitszych epok. Olśniewająca - jak na tamte czasy - okazała się scena bitwy pod Grunwaldem. Jej piętnastominutowy zapis składał się aż ze 152 ujęć. Z kolei koncepcja kolorystyczna obrazu autorstwa Mieczysława Jahody z sukcesem nawiązywała do tonacji barwnej malarstwa gotyku. Spośród 35 mln obywateli PRL film obejrzało 28 mln. "Niestety, cała nasza praca została przekreślona takimi filmami jak ťKrzyżacyŤ" - ocenił wówczas Andrzej Wajda. Natomiast "Popioły" Wajdy z 1965 r. zostały przyjęte jako podzwonne dla rozliczeń z narodowymi mitami, jakie bez mała od dziesięciu lat prowadziła wtedy polska szkoła filmowa. Po uchwale Sekretariatu KC PZPR z 1960 r., hamującej środowisko filmowe w przejmowaniu "rządu dusz" inteligencji polskiej, szkoła polska z wolna ulegała samolikwidacji: Andrzej Munk zginął w wypadku samochodowym w 1961 r., Roman Polański krótko po nakręceniu "Noża w wodzie" wyemigrował, a filmy rozliczeniowe innych reżyserów ("Agnie- szka 46" Sylwestra Chęcińskiego) były zbyt blade, by zainteresować publiczność. "Dał Wajda wizję historii i uwikłanych w nią losów ludzkich jak pierwowzór gorącą, gorzką, tragiczną, trudną jak pierwowzór, nie do przyjęcia dla brązowników" - napisał Wiktor Woroszylski. Telewizyjny pokaz filmu ściągnął rekordową wówczas dziesięciomilionową widownię. "Popioły" wywołały wprawdzie zastępczą, ale i najobszerniejszą w prasie polskiej dyskusję o zaletach i wadach czynu zbrojnego w najnowszej historii Polski - wypowiadali się wszyscy: od Krzysztofa Teodora Toeplitza po prof. Tadeusza Kotarbińskiego. Młodzi żołnierze polscy przelewają krew dla idei napoleońskiej, ale retrospekcje z San Domingo i Saragossy pokazują dobitnie, że zostali wykorzystani w ramach gigantycznej politycznej manipulacji. "Nie ma taryfy ulgowej dla skopanych przez historię Polaków. Odwrotnie - jest ťtaryfa karnaŤ dla Polaków; my ponosimy odpowiedzialność za San Domingo, Saragossę i wyprawę do Rosji, za wszelkie bestialstwa, w jakie zostaliśmy uwikłani. Odpowiedzialność, od której zwolnione są wszelkie mocarstwa, inicjatorzy i organizatorzy tych bestialstw" - grzmiał płk Zbigniew Załuski, wyspecjalizowany wówczas w atakach na szkołę polską, teatrzyk Bim-Bom i słynną inscenizację "Króla Ubu" w klubie Stodoła. Na konsekwencje nie trzeba było długo czekać. Oficjalną wykładnię najnowszej historii wziął na swoje barki czołowy militarysta ówczesnego kina Jerzy Passendorfer. W "Skąpanych w ogniu" (1963 r.) wysuwał tezę o współpracy NSZ z niedobitkami SS, w "Dniu oczyszczenia" (1969 r.) przedstawiał bankructwo partyzantki akowskiej, a w filmie "Kierunek Berlin" (1968 r.) pokazywał, jak prosty kapral Naróg o komunistycznych ciągotach obiecywał fircykowatemu żołnierzowi powstania warszawskiego: "Już ja zrobię z ciebie żołnierza!" Znacznie skromniejszym echem odbił się "Faraon" Jerzego Kawalerowicza (1966 r.), którego adaptować na potrzeby filmu pomagał Tadeusz Konwicki. Okrzyknięty przez zachodnich krytyków "anty-Kleopatrą" skupiał się "Faraon" na walce o władzę między Ramzesem XIII, zamierzającym reformować państwo, a wpływową kastą kapłanów. Ci jednak reprezentowali wiedzę i ciągłość tradycji. Młody faraon przegrywa, ale jego idee wprowadzają w życie właśnie kapłani. Efekty wizualne zademonstrowano powściągliwie i w jednakowej tonacji kolorystycznej - piasku pustynnego, co osłabiało atrakcyjność filmu. Na giełdzie krytycznej "Faraon" został oceniony jako dramat inteligencji, która czuła się oszukana gomułkowską odwilżą roku 1956, i zasadniczo pozostał tylko w pamięci inteligencji. "Potop" Jerzego Hoffmana z 1974 r. miał być Hutą Katowice polskiej kinematografii. Liczby są tu szczególnie imponujące. Nakręcono 71 tys. kilometrów taśmy filmowej. W głównych rolach obsadzono 70 aktorów, 600 zaangażowano w epizodach. Na planie zatrudniono 40 tys. statystów. W scenach bitewnych, kręconych m.in. w plenerach litewskich i białoruskich, wykorzystano specjalny pułk kawalerii Mosfilmu, wypróbowany wcześniej na planie "Wojny i pokoju" Siergieja Bondarczuka. W czasie łagodnej zimy roku 1971 śnieg na częstochowskich wałach zastąpiły wagony trocin powleczonych - wysiłkiem żołnierzy radzieckich - szronem sprowadzonym z jeziora. Autentycznych rekwizytów użyczyło muzeum na Wawelu, a nawet skarbiec jasnogórski. "Przy ťPotopieŤ problem polityczny był tylko jeden, ale pilnowano tego wyjątkowo starannie. Musieliśmy zbudować film tak, żeby Jasna Góra nie stała się jego centralnym punktem" - wspominał po latach reżyser. Dzieło nie wywołało polemik historycznych ani politycznych - stało się rodzajem narodowej maskotki. Zdjęcia poprzedziła szeroka dyskusja prasowa na temat obsady. Publiczność nie życzyła sobie Daniela Olbrychskiego w roli Kmicica, pamiętając go zbyt żywo jako Azję Tuhajbejowicza. Do roli Oleńki pretendowało aż 9 tys. kandydatek, a i tak Janusz Głowacki zapytywał szyderczo po premierze: "Dlaczego w tej roli wystąpił Max von Sydow?". Krytyka nie była olśniona. "ťPotopŤ to już nie film, to jest sukces narodowy. W ostatnim sezonie wymienia się dwa takie: triumf drużyny piłkarskiej we Frankfurcie i nasz film - pisał Zygmunt Kałużyński. - Jest to robota tradycyjna (?) Hollywood około roku 50". "Ziemia obiecana" Andrzeja Wajdy (1975 r.) zdecydowanie, choć nieszczęśliwie wyprzedziła swój czas. "W rozpoczętym od nowa wielkim dialogu: ťmieć czy byćŤ ten jeden z najwspanialszych filmów Wajdy każe zastanowić się nad racjami tych dwu stron" - pisała Maria Janion. Władzy podobało się marksistowskie ujęcie konfliktu pracy i kapitału, chociaż na tle ówczesnej gospodarki ciągłego niedoboru dylemat "mieć czy być" brzmiał zupełnie fałszywie. Film powinien był mieć drugą premierę na początku lat 90., kiedy to Polska żarłoczna, bezwzględna, niekiedy prostacka w zmaganiu o pieniądz przesunęła do historii społeczeństwo PRL-owskie, zakonserwowane w swoistej ustrojowej formalinie. W latach 60., kiedy powstawały pierwsze polskie superprodukcje notujące wysoką frekwencję ("Faraon" - 7,3 mln widzów, "Popioły" - 6,3 mln widzów), konkurencja była obfita, lecz niewyszukana. W tym czasie rocznie wprowadzano na ekrany ok. 200 filmów - w tej liczbie mniej więcej 35 radzieckich, przeszło 20 wyprodukowanych w Czechosłowacji i niemal 30 amerykańskich. Z końcem lat 60. najwięcej widzów ściągnęli do kin "Krzyżacy", "Winnetou", "Zakazane piosenki" i "Fanfan Tulipan". Dekadę później uformowała się czołówka polskich filmów najlepiej sprzedających się za granicą. "Ziemię obiecaną" kupiły 43 kraje, "Dzieje grzechu" Waleriana Borowczy- ka - 42, "Człowieka z marmuru" i "Brzezinę" - 31 państw. Natomiast rekordzistą do dziś pozostaje film "Wielka podróż Bolka i Lolka" Władysława Nehrebeckiego, wyświetlany aż w 65 krajach.
Więcej możesz przeczytać w 6/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.