Piątkowy przekaz był atrakcyjny wizualnie. W sieci często karierę robią zdjęcia z obcych parlamentów, gdzie posłowie biorą się za bary. U nas jeszcze się nie bili. Jeszcze. W piątek było już blisko. Do wyzwisk w polskim Sejmie zaczynamy się przyzwyczajać. Język polski w masowym użyciu jest zachwaszczony, nie ma co się dziwić, że posłowie z braku argumentów i opanowania też walą słowami na ślepo. Pan jest chamem, pan jest jak Hitler, pana trzeba wykluczyć itd. Ciała dawali politycy z każdej partii, nawet premier nie wytrzymał. A w tle związkowi aktywiści, którzy postanowili wziąć sprawy we własne robociarskie ręce. Uwięzili w Sejmie osoby kierujące państwem. To było czyste bezprawie.
Furda demokracja, furda rząd, róbmy, co chcemy. No to zrobili. I zamierzają robić dalej (to nie koniec, to początek walki – zapowiedział Piotr Duda), także w trakcie piłkarskich mistrzostw.
Zadziwia bezczynność czy bezradność sił porządkowych. Czyżby policjanci tak się wściekli na wieść o wydłużeniu ich okresu pracy, że stracili zapał do obowiązków? Oby nie. Gdyby pojawiły się takie pomysły i zagrożenie kolejnymi masowymi protestami w przededniu otwarcia Euro 2012, znaleźlibyśmy się w sytuacji nie lepszej niż piętnowana Ukraina. A przecież – do piątku mieliśmy taką nadzieję – powinien nas od niej dzielić dystans cywilizacyjny.
Awantura w Sejmie pokazuje, że jest inaczej. Rząd, jeśli jest czemuś winny, to przede wszystkim temu, że po przebimbaniu pierwszej kadencji i przyzwyczajeniu ludzi do braku zmian nagle wziął się do reform. Musiał to zrobić, by poprawić stan finansów państwa i zmierzyć się z nieubłaganą demografią. Każdy moment na zmianę wieku emerytalnego byłby tak samo zły i w każdym Tusk musiałby się mierzyć z niezadowoleniem społecznym. Tak samo jak rząd dowolnej koalicji, gdyby dziś przyszło mu kierować krajem. Też musiałby raczej prędzej niż później urealnić poziom świadczeń emerytalnych. Dziś balansujemy na krawędzi, nasze zadłużenie jest niebezpiecznie wysokie. Poziom ryzyka międzynarodowego jest ogromny – każde tąpnięcie wywołane spodziewanym bankructwem Grecji (określanej już mianem europejskiego Lehman Brothers) osłabi złotego i skokowo powiększy nasz dług.
Dziś najbardziej śmieszą i irytują nie radykalni oponenci rządu, ale ci jego (do niedawna) admiratorzy, którzy przez cztery lata narzekali, że Tusk trwa – zamiast reformować. A teraz kręcą nosem, że reformy miały być, ale jakieś inne. Jakie? Każda zmiana będzie kogoś bolała. Po kolei różne grupy zawodowe i społeczne.
Tusk wiedział, że reformy zapowiedziane w bezprecedensowym, technokratycznym exposé będą go kosztowały sporo z uciułanego latami poparcia. Nie sądził chyba jednak, że utrata pozycji sondażowej zarówno jego samego, jak i partii będą postępowały tak szybko. Tego nie przewidział. Podobnie jak politycy PiS nie oczekiwali, że trafi im się taka gratka. A przecież PiS nie przedstawiło żadnego spójnego programu, żadnych pomysłów – poza tym, że ustawiło się w kontrze do koalicji PO-PSL. Co rząd zaproponował, PiS negowało. Opozycja totalna. Bardzo wygodne i bardzo niebezpieczne dla nas wszystkich. Tak jak przez lata wyborcy głosowali w wyborach raczej przeciw PiS niż za PO, tak teraz role się odwróciły. W piątek PiS zaatakowało z nową siłą, bo poczuło krew – zrównało się w sondażach z PO. Pytanie, co jeszcze zrobi Jarosław Kaczyński, by zrealizować swoje marzenie: przedterminowe wybory i zdobycie władzy. Od piątku jego apetyt bardzo wzrósł.
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.