Nie interesuje mnie, co się stanie z Clintonem i jaką karę wymierzą amerykańscy ustawodawcy swemu prezydentowi-kłamczuszkowi.
Nie interesuje mnie, co będzie z Moniką ani kto będzie pocieszał sfrustrowaną panienkę z dobrego domu. Interesuje mnie, co będzie z Ameryką, bo kiedy jedyne wielkie mocarstwo, jedyny w dzisiejszym świecie strażnik wolności, demokracji i rynku usiłuje zniszczyć lub radykalnie przekształcić swój system polityczny, reszta świata powinna zamrzeć w trwożnym oczekiwaniu. Bo nie o rozporek Clintona, nimfomanię Moniki i polityczną nienawiść prokuratora Starra tu chodzi. Dzieją się sprawy, o których polityczne i prawne skutki będziemy się potykać - i to dotkliwie - przez następne dziesięciolecia.
Kiedy zaczął się wiek XXI?
Historycy lubią - zwykle post factum - znajdować słupy milowe rozpoczynające lub kończące stulecia rozumiane politycznie, moralnie, obyczajowo. Wedle wielu z nich wiek XX zaczął się dopiero wraz z I wojną światową, a skończył z chwilą upadku komunizmu. Otóż twierdzę, że XXI w. zaczął się w 1998 r. i to niekoniecznie wraz z wybuchem afery zwanej Monicagate, ale wraz z dwoma związanymi z nią wydarzeniami. Po pierwsze, kiedy - w związku z oskarżeniem o molestowanie seksualne wniesionym przez Paulę Jones - Sąd Najwyższy uznał, że urzędujący prezydent może być stroną w wytoczonym mu procesie cywilnym. Jest to oczywiste zwycięstwo egalitarnej demokracji nad autorytetem władzy, mającej zawsze i wszędzie tendencje do stawiania się ponad prawem i wynoszenia ponad obywateli. Z tego punktu widzenia można byłoby ten epizod oceniać pozytywnie. Ale od tej chwili każdy prezydent - łącznie z następcą Clintona i następcami jego następców - będzie mógł zostać oskarżony przez każdego człowieka, któremu przyśni się, że dziesięć lat temu przyszły prezydent dał mu w jakiejś bójce po pysku, albo nie zwrócił 1000 USD pożyczki. Oczywiście, ten sen może być śniony na życzenie i za pieniądze zasobnej grupy politycznej, której celem jest zwalczanie głowy państwa. W amerykańskim systemie prawnym wynajęcie dobrze opłacanych adwokatów wystarczy, by proces o "pietruszkę" ciągnął się długo, był finansowo i moralnie wyniszczający dla pozwanego. Drzwi ku nie zbadanym lądom politycznym i prawnym zostały otwarte, Alicja znalazła się w krainie czarów, których potęgi jeszcze nie zna. Następne drzwi w tę samą stronę otworzył Kongres, decydując się na debatowanie o sprawach, jakimi dotychczas zajmowały się kumoszki u fryzjera lub w pralni. Mówiąc inaczej: parlament najpotężniejszego państwa na świecie, zamiast tworzyć i korygować prawo, grzebie w prezydenckich kalesonach i zajmuje się szukaniem śladów spermy na sukience podrzędnej panienki. Ba, żeby tylko debatował, on podejmuje uchwały, tworzy fakty polityczne - zmusza głowę państwa, by przykra rozmowa, jaką rozpustna głowa rodziny ma za zamkniętymi drzwiami z rozsierdzoną małżonką, odbyła się publicznie, przed kamerami telewizji. Dlaczego? Co zawinił prezydent, bo choć zachował się jak zwyczajny mężczyzna przyłapany z kochanką (czyli kłamał), nie starczyło mu odwagi, by odmówić publicznego obnażania się, tupnąć nogą i powiedzieć "dość!" - wywołując nawet kryzys konstytucyjny prowadzący do impeachmentu, ale na poziomie jakże odległym od obecnej trywialności. Czy zabrakło odważnych i przewidujących kongresmenów, by powiedzieć "dość!" temu, co złośliwi krytycy systemu dziś prosperującego nazywają dyktaturą prawników, przyrównując rzecz do nieszczęsnej dyktatury proletariatu w systemie niedawno upadłym? Zapewne... Ale byłoby to zbyt mało do obronienia tezy, że oto na naszych oczach - jak ukryta w jaju bestia - rodzi się system polityczny XXI w., bo choć jest to system owej dyktatury prawników (ale broń Boże nie prawa, jego duch dawno już abdykował!), to rządzą nim media kreujące rzeczywistość wirtualną na użytek ogólnonarodowej, a pewnie już i ogólnoświatowej widowni, wedle jej gustów i kieszeni.
Na naszych oczach rodzi się system polityczny XXI w. Rządzić w nim będą media kreujące rzeczywistość wirtualną
Media: golem bez głowy
Media nie zajmują się życiem plebejuszy. Media zajmują się życiem gwiazd na użytek plebsu. Dlatego, być może XXI w. zaczął się jeszcze wcześniej. W tym dniu, kiedy inna wielka gwiazda, O. J. Simpson, uciekała przed policją kalifornijskimi autostradami, a miliony gapiów kibicowały tej pogoni przed ekranami telewizorów. Podobnie jak teraz, chodziło o seks, politykę (w tamtym wypadku skupioną na drażliwym problemie rasowym) i prawo. Wykreowana przez telewizyjnych sprawozdawców rzeczywistość wirtualna dokładnie przemieszała się z faktyczną, w sposób nieuchronnie miażdżący zarówno dla faktów, jak i dla osób w nie wplątanych. Teraz jest jeszcze pikantniej: jeszcze więcej seksu, jeszcze sławniejsze postaci, jeszcze więcej nienawiści, sponiewieranych serc, nieczystych sumień i dyszących namiętności. Tak, jak w tytule głośnego przed laty filmu "Seks, kłamstwa i taśmy wideo". Wszystkie wątki oper mydlanych, powieści dla kucharek, telewizyjnych gadułek i półpornograficznych pisemek zostały zebrane w jeden węzeł, zaciśnięty na szyjach pierwszej pary w państwie. Czy trzeba czegoś bardziej pokupnego na czołówki gazet i najlepsze godziny telewizyjne? Niegdyś prasa miała być "nocnym stróżem", przywołującym do porządku osoby publiczne, by nie ulegały prywatnym słabościom, podnoszącym ostrzegawczy alarm, gdy gdzieś kradną albo oszukują. Politycy mieli się bać prasy, ale to oni - a nie prasa - mieli rządzić. Potem - już wspólnie z radiem i telewizją - prasa stała się czwartą władzą, równie potężną jak legislatura, egzekutywy i sądy, choć przez nikogo nie wybieraną. Była to mocna władza, ale ograniczona potęgą trzech pozostałych, no i kapitału, tej władzy najpotężniejszej, choć zwykle pozostającej w cieniu. Kapitał jest zresztą z mediami najsilniej związany, bo stanowią dlań pole najlepszych inwestycji. Ale teraz - gdy kreowana przez telewizję i Internet sztuczna i migotliwa rzeczywistość słowa i obrazu zaczyna dominować nad rzeczywistością realną - media wysunęły się na pierwszy plan i nie bez powodzenia usiłują sterować działaniami polityków i sędziów. W imię czego? Niegdyś wiele mówiono i pisano o służbie społecznej dziennikarzy. Także w Ameryce. W Cincinnati nad rzeką Ohio stoi pomnik dziennikarza, który w pionierskim wozie zaraz za osadnikami i kowbojami jechał na Dziki Zachód, by w preriowej mieścinie zakładać swoje ręcznie odbijane pisemko krytykujące zachłannego burmistrza, a lokalnym zabijakom wytrącające spluwy z garści. On łagodził obyczaje, integrował lokalną społeczność, niósł kaganek wiedzy i godziwej rozrywki. Jakże dawne to i bezpowrotnie minione czasy... Mówić dzisiejszym mediom elektronicznym o ich obowiązkach względem obywatelskiego społeczeństwa, to jak usiłować nałożyć rozszalałemu tygrysowi przeznaczony dla jamnika kaganiec. "Jeśli pies ugryzł człowieka, to nie jest wiadomość. Ale jeśli człowiek ugryzł psa, owszem, to się nadaje na pierwszą stronę!" - uczą studentów profesorowie dziennikarstwa na setkach amerykańskich uniwersytetów. I tak też funkcjonuje machina tworzenia sztucznej rzeczywistości słów, dźwięków i obrazów. Im mocniej ociekające seksem, krwią i namiętnością światy wykreuje, im mocniej przyciągnie uwagę milionów gapiów, tym więcej forsy napłynie do kasy. Potwierdza to tylko oczywistą prawdę, że bez tych kilku prostych wartości i obowiązków człowieka wobec swoich bliźnich - o których mówili zarówno socjaliści starej daty, jak i prawdziwi staromodni konserwatyści - nic nam się na tym świecie nie uda. A zapomnieli o nich nowocześni socjaldemokraci w konfekcyjnym opakowaniu i - pożal się Boże - liberałowie, którzy w odpowiedzi na wszystkie pytania mówią tylko o rynku. Dlatego wielki okręt mediów dryfuje jak kawałek deski na wzburzonych falach - pozbawiony steru i kompasu, wyzwolony zarówno z jakiejkolwiek kontroli, jak z pytań o sens.
O co w tym wszystkim chodzi?
Pyta rozpaczliwie zwyczajny Amerykanin, bo niewiele rozumie. Jakże to? - wołają w Internecie na setkach list dyskusyjnych dotyczących tej sprawy zwyczajni, zdezorientowani ludzie. - Czy to znaczy, że można się migać od wojska, w brzydki sposób pozbywać się współpracowników, być uwikłanym w niejasne interesy, kłamać pod przysięgą i jednocześnie mieć 70 proc. poparcia? Przecież to zwykły oszust, kompromituje Amerykę, trzeba go wyrzucić! - Jakże to? - wołają inni, równie pogubieni. - Czy to znaczy, że można być dobrym prezydentem, lepszym niż wielu jego poprzedników, mieć sukcesy i 70 proc. poparcia, a jednocześnie zostać zniesławionym i obalonym przez kilku bogatych nienawistników? O co w tym wszystkim chodzi? Może o zemstę konserwatystów na buntowniczym pokoleniu 1968 r.? Stary fundamentalizm długo cofał się pod presją ruchu, który na swoich sztandarach wypisał prawa człowieka, polityczną poprawność, preferencje dla mniejszości, feminizm, aborcję, a wszystko to figlarnie ozdobił listkiem marihuany. Dopiero teraz nadarzyła się okazja do odwetu. Ale dwa razy nie wstępuje się do tej samej rzeki. Dzisiejszy McCarthy - w czasach, gdy Ameryce nie zagraża ani komunizm, ani Castro, ani Saddam, tylko ona sama - byłby spotworniałą karykaturą swego poprzednika z wczesnych lat pięćdziesiątych. Może o niezrozumiałą dla Europejczyka wojnę demokracji z reliktami systemu arystokratycznego? Niezrozumiałą, bo w Europie każdy władca to trochę król, a przynajmniej książę stojący ponad prawem, więc nie wypada go atakować za posiadanie nałożnic i przyciskać do muru prawniczą kazuistyką. W Ameryce inaczej: tu rządzący jest tylko najemnym pracownikiem opłacanym z podatków narodu. Trzeba go tak przycisnąć i prześwietlić, aż jego życie stanie się zupełnie przezroczyste, a przez to idealnie bezbarwne i nijakie, bo już nic mu nie będzie wolno: ani dobrego, ani złego. Tylko kto wtedy będzie chciał być księciem Ameryki? A może to tylko Ameryka popadła w zły sen wirtualny, wie, że śni, ale nie umie się z niego obudzić? Wtedy właśnie przychodzą najstraszniejsze koszmary.
Kiedy zaczął się wiek XXI?
Historycy lubią - zwykle post factum - znajdować słupy milowe rozpoczynające lub kończące stulecia rozumiane politycznie, moralnie, obyczajowo. Wedle wielu z nich wiek XX zaczął się dopiero wraz z I wojną światową, a skończył z chwilą upadku komunizmu. Otóż twierdzę, że XXI w. zaczął się w 1998 r. i to niekoniecznie wraz z wybuchem afery zwanej Monicagate, ale wraz z dwoma związanymi z nią wydarzeniami. Po pierwsze, kiedy - w związku z oskarżeniem o molestowanie seksualne wniesionym przez Paulę Jones - Sąd Najwyższy uznał, że urzędujący prezydent może być stroną w wytoczonym mu procesie cywilnym. Jest to oczywiste zwycięstwo egalitarnej demokracji nad autorytetem władzy, mającej zawsze i wszędzie tendencje do stawiania się ponad prawem i wynoszenia ponad obywateli. Z tego punktu widzenia można byłoby ten epizod oceniać pozytywnie. Ale od tej chwili każdy prezydent - łącznie z następcą Clintona i następcami jego następców - będzie mógł zostać oskarżony przez każdego człowieka, któremu przyśni się, że dziesięć lat temu przyszły prezydent dał mu w jakiejś bójce po pysku, albo nie zwrócił 1000 USD pożyczki. Oczywiście, ten sen może być śniony na życzenie i za pieniądze zasobnej grupy politycznej, której celem jest zwalczanie głowy państwa. W amerykańskim systemie prawnym wynajęcie dobrze opłacanych adwokatów wystarczy, by proces o "pietruszkę" ciągnął się długo, był finansowo i moralnie wyniszczający dla pozwanego. Drzwi ku nie zbadanym lądom politycznym i prawnym zostały otwarte, Alicja znalazła się w krainie czarów, których potęgi jeszcze nie zna. Następne drzwi w tę samą stronę otworzył Kongres, decydując się na debatowanie o sprawach, jakimi dotychczas zajmowały się kumoszki u fryzjera lub w pralni. Mówiąc inaczej: parlament najpotężniejszego państwa na świecie, zamiast tworzyć i korygować prawo, grzebie w prezydenckich kalesonach i zajmuje się szukaniem śladów spermy na sukience podrzędnej panienki. Ba, żeby tylko debatował, on podejmuje uchwały, tworzy fakty polityczne - zmusza głowę państwa, by przykra rozmowa, jaką rozpustna głowa rodziny ma za zamkniętymi drzwiami z rozsierdzoną małżonką, odbyła się publicznie, przed kamerami telewizji. Dlaczego? Co zawinił prezydent, bo choć zachował się jak zwyczajny mężczyzna przyłapany z kochanką (czyli kłamał), nie starczyło mu odwagi, by odmówić publicznego obnażania się, tupnąć nogą i powiedzieć "dość!" - wywołując nawet kryzys konstytucyjny prowadzący do impeachmentu, ale na poziomie jakże odległym od obecnej trywialności. Czy zabrakło odważnych i przewidujących kongresmenów, by powiedzieć "dość!" temu, co złośliwi krytycy systemu dziś prosperującego nazywają dyktaturą prawników, przyrównując rzecz do nieszczęsnej dyktatury proletariatu w systemie niedawno upadłym? Zapewne... Ale byłoby to zbyt mało do obronienia tezy, że oto na naszych oczach - jak ukryta w jaju bestia - rodzi się system polityczny XXI w., bo choć jest to system owej dyktatury prawników (ale broń Boże nie prawa, jego duch dawno już abdykował!), to rządzą nim media kreujące rzeczywistość wirtualną na użytek ogólnonarodowej, a pewnie już i ogólnoświatowej widowni, wedle jej gustów i kieszeni.
Na naszych oczach rodzi się system polityczny XXI w. Rządzić w nim będą media kreujące rzeczywistość wirtualną
Media: golem bez głowy
Media nie zajmują się życiem plebejuszy. Media zajmują się życiem gwiazd na użytek plebsu. Dlatego, być może XXI w. zaczął się jeszcze wcześniej. W tym dniu, kiedy inna wielka gwiazda, O. J. Simpson, uciekała przed policją kalifornijskimi autostradami, a miliony gapiów kibicowały tej pogoni przed ekranami telewizorów. Podobnie jak teraz, chodziło o seks, politykę (w tamtym wypadku skupioną na drażliwym problemie rasowym) i prawo. Wykreowana przez telewizyjnych sprawozdawców rzeczywistość wirtualna dokładnie przemieszała się z faktyczną, w sposób nieuchronnie miażdżący zarówno dla faktów, jak i dla osób w nie wplątanych. Teraz jest jeszcze pikantniej: jeszcze więcej seksu, jeszcze sławniejsze postaci, jeszcze więcej nienawiści, sponiewieranych serc, nieczystych sumień i dyszących namiętności. Tak, jak w tytule głośnego przed laty filmu "Seks, kłamstwa i taśmy wideo". Wszystkie wątki oper mydlanych, powieści dla kucharek, telewizyjnych gadułek i półpornograficznych pisemek zostały zebrane w jeden węzeł, zaciśnięty na szyjach pierwszej pary w państwie. Czy trzeba czegoś bardziej pokupnego na czołówki gazet i najlepsze godziny telewizyjne? Niegdyś prasa miała być "nocnym stróżem", przywołującym do porządku osoby publiczne, by nie ulegały prywatnym słabościom, podnoszącym ostrzegawczy alarm, gdy gdzieś kradną albo oszukują. Politycy mieli się bać prasy, ale to oni - a nie prasa - mieli rządzić. Potem - już wspólnie z radiem i telewizją - prasa stała się czwartą władzą, równie potężną jak legislatura, egzekutywy i sądy, choć przez nikogo nie wybieraną. Była to mocna władza, ale ograniczona potęgą trzech pozostałych, no i kapitału, tej władzy najpotężniejszej, choć zwykle pozostającej w cieniu. Kapitał jest zresztą z mediami najsilniej związany, bo stanowią dlań pole najlepszych inwestycji. Ale teraz - gdy kreowana przez telewizję i Internet sztuczna i migotliwa rzeczywistość słowa i obrazu zaczyna dominować nad rzeczywistością realną - media wysunęły się na pierwszy plan i nie bez powodzenia usiłują sterować działaniami polityków i sędziów. W imię czego? Niegdyś wiele mówiono i pisano o służbie społecznej dziennikarzy. Także w Ameryce. W Cincinnati nad rzeką Ohio stoi pomnik dziennikarza, który w pionierskim wozie zaraz za osadnikami i kowbojami jechał na Dziki Zachód, by w preriowej mieścinie zakładać swoje ręcznie odbijane pisemko krytykujące zachłannego burmistrza, a lokalnym zabijakom wytrącające spluwy z garści. On łagodził obyczaje, integrował lokalną społeczność, niósł kaganek wiedzy i godziwej rozrywki. Jakże dawne to i bezpowrotnie minione czasy... Mówić dzisiejszym mediom elektronicznym o ich obowiązkach względem obywatelskiego społeczeństwa, to jak usiłować nałożyć rozszalałemu tygrysowi przeznaczony dla jamnika kaganiec. "Jeśli pies ugryzł człowieka, to nie jest wiadomość. Ale jeśli człowiek ugryzł psa, owszem, to się nadaje na pierwszą stronę!" - uczą studentów profesorowie dziennikarstwa na setkach amerykańskich uniwersytetów. I tak też funkcjonuje machina tworzenia sztucznej rzeczywistości słów, dźwięków i obrazów. Im mocniej ociekające seksem, krwią i namiętnością światy wykreuje, im mocniej przyciągnie uwagę milionów gapiów, tym więcej forsy napłynie do kasy. Potwierdza to tylko oczywistą prawdę, że bez tych kilku prostych wartości i obowiązków człowieka wobec swoich bliźnich - o których mówili zarówno socjaliści starej daty, jak i prawdziwi staromodni konserwatyści - nic nam się na tym świecie nie uda. A zapomnieli o nich nowocześni socjaldemokraci w konfekcyjnym opakowaniu i - pożal się Boże - liberałowie, którzy w odpowiedzi na wszystkie pytania mówią tylko o rynku. Dlatego wielki okręt mediów dryfuje jak kawałek deski na wzburzonych falach - pozbawiony steru i kompasu, wyzwolony zarówno z jakiejkolwiek kontroli, jak z pytań o sens.
O co w tym wszystkim chodzi?
Pyta rozpaczliwie zwyczajny Amerykanin, bo niewiele rozumie. Jakże to? - wołają w Internecie na setkach list dyskusyjnych dotyczących tej sprawy zwyczajni, zdezorientowani ludzie. - Czy to znaczy, że można się migać od wojska, w brzydki sposób pozbywać się współpracowników, być uwikłanym w niejasne interesy, kłamać pod przysięgą i jednocześnie mieć 70 proc. poparcia? Przecież to zwykły oszust, kompromituje Amerykę, trzeba go wyrzucić! - Jakże to? - wołają inni, równie pogubieni. - Czy to znaczy, że można być dobrym prezydentem, lepszym niż wielu jego poprzedników, mieć sukcesy i 70 proc. poparcia, a jednocześnie zostać zniesławionym i obalonym przez kilku bogatych nienawistników? O co w tym wszystkim chodzi? Może o zemstę konserwatystów na buntowniczym pokoleniu 1968 r.? Stary fundamentalizm długo cofał się pod presją ruchu, który na swoich sztandarach wypisał prawa człowieka, polityczną poprawność, preferencje dla mniejszości, feminizm, aborcję, a wszystko to figlarnie ozdobił listkiem marihuany. Dopiero teraz nadarzyła się okazja do odwetu. Ale dwa razy nie wstępuje się do tej samej rzeki. Dzisiejszy McCarthy - w czasach, gdy Ameryce nie zagraża ani komunizm, ani Castro, ani Saddam, tylko ona sama - byłby spotworniałą karykaturą swego poprzednika z wczesnych lat pięćdziesiątych. Może o niezrozumiałą dla Europejczyka wojnę demokracji z reliktami systemu arystokratycznego? Niezrozumiałą, bo w Europie każdy władca to trochę król, a przynajmniej książę stojący ponad prawem, więc nie wypada go atakować za posiadanie nałożnic i przyciskać do muru prawniczą kazuistyką. W Ameryce inaczej: tu rządzący jest tylko najemnym pracownikiem opłacanym z podatków narodu. Trzeba go tak przycisnąć i prześwietlić, aż jego życie stanie się zupełnie przezroczyste, a przez to idealnie bezbarwne i nijakie, bo już nic mu nie będzie wolno: ani dobrego, ani złego. Tylko kto wtedy będzie chciał być księciem Ameryki? A może to tylko Ameryka popadła w zły sen wirtualny, wie, że śni, ale nie umie się z niego obudzić? Wtedy właśnie przychodzą najstraszniejsze koszmary.
Więcej możesz przeczytać w 6/1999 wydaniu tygodnika Wprost .
Archiwalne wydania tygodnika Wprost dostępne są w specjalnej ofercie WPROST PREMIUM oraz we wszystkich e-kioskach i w aplikacjach mobilnych App Store i Google Play.